Bajka bez tytułu

Pewnego razu świat bardzo się zmienił. Dotąd pełen ruchu i hałasu, nagle uspokoił się. Wszystko zaczęło toczyć się wolniej, jakby w zwolnionym tempie. Zrobiło się też ciszej. Ulice opustoszały. Autobusy miejskie niemal puste przemierzały swoje trasy wioząc zaledwie kilku pasażerów. A ci pasażerowie siedzieli daleko od siebie i w ogóle nawet nie patrzyli w swoją stronę.
Wszyscy zaczęli się trochę bać. Okazało się, że przebywanie obok siebie może być bardzo niebezpieczne. Ponieważ można zarazić się od siebie czymś złym. Czymś, co zmieni życie całkowicie.
Świat jest pełen niebezpieczeństw. Czyhają na każdym kroku. Dobrze jest o tym pamiętać. Ale niedobrze myśleć o tym cały czas. Bo wtedy w ogóle odechciałoby się żyć. Trzeba pamiętać, że obok niebezpieczeństw i rzeczy naprawdę strasznych jest też na świecie bardzo dużo rzeczy dobrych, pięknych. I o tym też nie należy zapominać. A najlepiej jest skupiać się na tym jak najczęściej.
Ktoś powie, że lepiej mieć się na baczności niż pozwalać sobie na zachwyty nad światem! Że to niebezpieczne tak się zachwycać! Ale ktoś inny stwierdzi, że przecież to, jak widzimy świat wpływa na nas. A jeśli by zapytano kogokolwiek, w jakim świecie chciałby żyć, to jaka byłaby odpowiedź?
Ludziom często wydaje się, że świat to oni. Ich problemy, ich zajęcia, pieniądze, praca, wakacje, przedmioty… A to nieprawda. Zupełnie nie. Świat to przede wszystkim Ziemia i Słońce, z których wypływa życia. Powietrze i woda, bez których nie moglibyśmy przetrwać, przyroda, której zabieramy owoce, nie dając nic – kompletnie nic – w zamian. Na to wszystko nasze życie ma wpływ. Niestety bardzo często – zły.

Kiedy świat ucichł, ptaki zaczęły śpiewać głośniej. Zieleń zazieleniła się pyszniej. Niebo znowu było błękitne, jak pokolorowane kredkami na obrazku przedszkolaka. Bo przyroda po prostu chce żyć. A ludzie… ludzie chcą czegoś więcej. Chociaż chyba nie do końca wiadomo czego. A kiedy zmienił się świat to ludzie oddalili się od siebie nie tylko fizycznie. Ale zaczęli też oddalać się od swoich serc i serc innych ludzi. Zupełnie odwrotnie niż przyroda.
Strach ma wielkie oczy. Są wielkie, ale niektórzy przez strach nagle przestają widzieć. To dlatego, że w ich głowie powstają obrazy, które zaczynają zastępować to, co faktycznie można zobaczyć wokół. I wtedy wszystko im się miesza.

Pewnego razu pewien autobus miejski zatrzymał się na jednym z przystanków, jak zwykle. W autobusie było niewielu pasażerów, mógł zmieścić się ktoś jeszcze. Kiedy drzwi się otworzyły do autobusu wszedł staruszek. Taki naprawdę już starszy pan, zgarbiony, z głową białą jak śnieg, i opierał się na zagiętej lasce kiedy powoli, chwiejnym krokiem zmierzał ku najbliższemu siedzeniu. Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jak już wspomniano ludzie w ogóle nie patrzyli w stronę innych. Zresztą… przedtem bywało podobnie. Tylko nie kierował nimi strach a coś zupełnie innego. Jednak autobus ruszył zanim staruszek zdążył usiąść, zatrząsł się i podskoczył i staruszek przewrócił się na podłogę uderzając się boleśnie w plecy. Wtedy nagle wszyscy spojrzeli w jego stronę, jak na zawołanie. Patrzyli ale w ich oczach nie było współczucia, nie było w ogóle żadnych uczuć poza strachem.
– Chyba coś z nim nie tak – powiedział ktoś półgłosem – może jest na coś chory?
– Tak – dodał ktoś inny – po co ktoś taki wybiera się dokądś? W domu by lepiej siedział!
– Może lepiej zatrzymać autobus – odezwał się jeszcze jeden głos – i niech sobie pójdzie!
Tymczasem staruszek bez skutku próbował podnieść się, jednak brakowało mu sił. Wszystkie siły zużył w swoim długim i niełatwym życiu i chociaż zawsze za wszystko dziękował życiu ono nie zamierzało postąpić z nim inaczej niż z każdym. Jego młodość i siła przeminęły, pozostały pogoda ducha i wiara w ludzi i to sprawiało, że się nie poddawał. Także teraz kiedy nieporadnie próbował podnieść się z podłogi.
Na samym końcu autobusu siedział młody chłopak. I chociaż był zupełnie zwyczajnym chłopakiem to jego serce było czyste i wrażliwe a strach nie zasłaniał mu świata. Oczywiście wiedział co to strach, kiedy był mały bał się czasami ciemności w nocy. A czasami dziwnych dźwięków pod szafą. No ale to wiadomo. Słyszał też o różnych strasznych rzeczach, jakie spotykają ludzi w życiu. Jednak nie chciał wciąż się bać i po prostu o tym nie myślał.
Patrzył teraz na innych siedzących razem z nim w tym autobusie i zaczął się zastanawiać czego powinien bać się bardziej. Czy tego starszego pana, który nie wyglądał najlepiej i mógł przecież kogoś czymś zarazić. Czy raczej… tych pustych oczu pozostałych pasażerów, w których był tylko strach i… i nic więcej.

Każdy z nas się boi. Jednak niektórzy powinni bać się bardziej. Na przykład taki lekarz. Codziennie spotyka się z bardzo chorymi ludźmi. A przecież wciąż są choroby, których nie zna i których może nie rozpoznać. Wyobrażacie sobie co by było, gdyby nagle wszyscy lekarze odmówili spotykania się z pacjentami? Bo zaczęliby się ich bać. No przecież mogłoby się tak stać, prawda? Wy nie balibyście się na ich miejscu? Co by było gdyby ich strach miał tak wielkie oczy, że aż przestaliby cokolwiek widzieć? I zostałby tylko strach.

Staruszek z trudem w końcu wstał z podłogi i usiadł ciężko na siedzeniu. A potem z przepraszającym uśmiechem spojrzał na wszystkich. Wcale nie chciał sprawiać kłopotu. Jednak pasażerowie nie odwzajemnili uśmiechu. Ich twarze były zamknięte i zimne.
– Skoro dał radę sam wstać, na pewno da radę też wysiąść – powiedział ktoś na cały głos.
– Właśnie – odezwał się ktoś inny – niedługo kolejny przystanek, tam może wysiąść.
W autobusie zaszumiało i zawrzało. Staruszek miał do przejechania jeszcze kilka przystanków bo nie był w stanie przejść tak długiego odcinka drogi. Bardzo nie chciał wysiadać.
– Jest na pewno chory i my też przez niego zachorujemy – odezwała się jakaś pani głośno – niech ktoś coś zrobi!
Oczywiście nikt nie ruszał się z miejsca, bo nikt nie chciał zbliżać się do nikogo. Wszyscy jednak teraz patrzyli tyko na staruszka a tymczasem autobus zbliżał się do przystanku.
Wtedy nagle młody chłopak wstał, przeszedł przez cały autobus i stanął obok staruszka. Tak blisko, że wszyscy aż jęknęli ze strachu.
– Czego chcecie od tego pana? – zapytał głośno – przecież tak, jak należy siedzi w oddaleniu od was. I nikogo z was nie zaczepia. Jest starszy od was i na pewno na coś chory. Tak jak i wy kiedyś będziecie. Czy chcielibyście być wtedy tak potraktowani?
– Najlepiej, żeby wysiadł, wtedy już się nie będziemy odzywać – powiedział ktoś.
– Właśnie… – odezwali się inni.
– Niech już idzie!
– Ma wysiąść bo się go boicie? I iść pieszo kawał drogi? Mimo, że nie ma już tyle siły co wy? Czy tak? – pytał młody chłopak.
-Tak, właśnie tak – odzywali się pasażerowie – tak będzie bezpieczniej.
Młody chłopak przyjrzał się pasażerom ze spokojem na twarzy. Nagle uśmiechnął się.
– To ja mam lepszy pomysł – powiedział – myślę, że równie bezpieczny dla was…
Zawiesił głos i w autobusie zapanowała cisza jak makiem zasiał. Wszyscy wyciągnęli głowy w jego stronę.
– Otóż – powiedział chłopak powoli – wy wysiądźcie z autobusu! Wszyscy. I dalej idźcie pieszo. Czy wtedy nie poczujecie się bezpiecznie? Z dala od tego staruszka? Jesteśmy na przystanku, droga wolna! – chłopak wskazał na drzwi autobusu, które właśnie się otworzyły i patrzył śmiało w twarze pasażerów.

Nikt się nie ruszył. Nikt się już nie odezwał. Wszyscy znowu zaczęli spoglądać w okno. Oczywiście wielu przeszło przez myśl, żeby opuścić autobus. Ale co dalej? Co jeśli w następnym znów będzie ktoś, obok kogo nie będą czuć się bezpiecznie? Co wtedy?

Autobus ruszył w dalszą drogę. Młody chłopak wrócił na swoje miejsce. A staruszek w końcu wysiadł na swoim przystanku i powędrował w swoją stronę. I oby żył ze sto lat i więcej o ile… o ile ludzka obojętność i egocentryzm nie skrócą tego życia.

Każdy chce czuć się bezpieczny. I każdy chce, żeby jego rodzina była bezpieczna. Ale nikt z nas nie jest na świecie sam. Bycie samemu na świecie byłoby nie do zniesienia. Gdyby każdy żył tylko dla siebie samego czy takie życie dawałoby mu radość? Czy życie wokół od wieków ratuje strach czy empatia? Czy lekarz ratujący ci życie powinien bardziej się bać czy bardziej mieć w sobie to, co miał ten młody chłopak? Tą wrażliwość i dzielność? A my… czego więcej powinniśmy w sobie mieć, żeby żyło się nam lepiej? I żeby lepiej żyło się wszystkim i wszystkiemu co wokół…

Wiecie jaka jest najgorsza rzecz, którą można się zarazić od innych? Uważajcie na siebie i nie zarażajcie się tym. Jeśli chcecie, żebyśmy przetrwali.

Bajka o bardzo mądrym Królu

Dla Taty ❤️

Pewnego razu był sobie bardzo mądry król. Mieszkał w swoim królestwie i rządził nim naprawdę dobrze. Nie dlatego, że wiedział wszystko i w każdej sytuacji potrafił znaleźć rozwiązanie. Chociaż wielu osobom zdawało się, że tak właśnie było. Nie dlatego, że znał się doskonale na rządzeniu – bo na tym, szczerze mówiąc, nikt nie zna się doskonale. Rządzenie jakimkolwiek królestwem i jakimikolwiek ludźmi to bardzo trudna sprawa i nie ma co zazdrościć królom, premierom i innym głowom państw. Mądrość tego króla polegała na tym, że dawał swoim podwładnym wolność – mogli mieć takie poglądy, jakie chcieli, i żyć tak, jak chcieli. Oczywiście pod warunkiem, że żyć będą w zgodzie obok siebie i razem budować wspólną przestrzeń do życia. Nikomu niczego nie narzucał. Zalecał oczywiście zdrowy rozsądek i poszerzanie wiedzy ciągle, na każdym kroku. Jednak dopuszczał różne kierunki myślenia i sposoby postrzegania rzeczywistości. Jeśli tylko nie przeszkadzały żyć innym.

Król też miał swoje bardzo konkretne poglądy na życie i świat, ale wbrew pozorom nikomu nie chciał ich narzucać. Oczywiście w głębi duszy często uznawał, że to on ma rację, a nie inni – w końcu był królem, a król musi być pewny siebie. Jednak bardzo często też przysłuchiwał się temu, co mówią ludzie wokół i nawet, jeśli kogoś skrytykował, to potem zastanawiał się czy przypadkiem tamten nie miał trochę racji. Ważył to w myślach, analizował i albo odrzucał całkiem albo chował do którejś z zakładek w swojej głowie – a nuż przyda się kiedyś.
Możecie się domyślać, że rządzenie królestwem to naprawdę trudna sprawa. Wystarczy, że w jednym miejscu spotkają się trzy osoby – to już mamy trzy różne podejścia do wszystkiego. A jeśli jest ich całe królestwo to nawet trudno zliczyć, ile różnych pomysłów rodzi się każdego dnia w głowach tych wszystkich ludzi.

Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie czym jest mądrość. Często bywa tak, że przebywając z kimś czujemy jego mądrość. Może mieć przy tym różne cechy charakteru, niektóre nawet nieznośne. Może mieć gorsze dni – tak, jak każdy. Nawet może czasami nie mieć racji – nikt, absolutnie nikt, nie jest nieomylny! Mądrość to coś, co z jednej strony jest trudno uchwytne a z drugiej – po prostu oczywiste dla tych, którzy przebywają z taką mądrą osobą.
Bardzo mądry król wydawał się większości swoich poddanych bardzo mądry. Nie wszystkim – nigdy tak nie jest, że coś podoba się albo wydaje wszystkim. Ci, którzy go cenili, czuli się przy nim bezpieczni. I to też było charakterystyczne. Zupełnie nie potrafili tego wytłumaczyć, czuli po prostu, że jego decyzje są słuszne i że potrafi patrzeć dużo dalej niż ktokolwiek inny.

Pewnego razu na królestwo spadł wielki niepokój. Tak to bywa z królestwami. Inne królestwo, którego władca może nie był całkiem głupi ale za to bardzo chciwy, postanowiło podbić królestwo mądrego króla i zawłaszczyć jego ziemie. Królestwo mądrego króla prosperowało bardzo dobrze – nie jeden chciałby mieć takie. Jednak w największej mierze była to jego zasługa, prawdopodobnie więc na nic to wszystko, jeśli na tronie zasiądzie ktoś inny. O tym jednak król sąsiadniego królestwa nie pomyślał. Jak już wspomniano – chciwość przesłaniała mu wszystko i utrudniała logiczne myślenie.

Tak czy owak mądry król miał teraz przed sobą zadanie bardzo trudne. A że zawsze zapraszał do rządzenia królestwem jego mieszkańców – w końcu to oni mieli czuć się tu dobrze i wieść spokojne życie, nie tylko on sam – tak i teraz poprosił ich o pomoc w znalezieniu rozwiązania. Już na wstępie można było wymienić kilka możliwych. Na przykład można było po prostu przygotować wojsko, pozostawić je w gotowości na murach królestwa i liczyć na to, że uda mu się odeprzeć atak. Co jednak w sytuacji, jeśli to się nie uda i wróg wedrze się do grodu i wtedy już nic nie da się zrobić? Możnaby też wysłać wojsko naprzeciw wrogowi, jak najdalej od murów miasta, żeby tam stoczyło bitwę i odegnało wroga. Jednak to mogłoby wyglądać tak, jakby mądry król chciał tej wojny i potem jeszcze wyszłoby na to, że to on zaczął. A mądry król kierował się w życiu i w rządach taką zasadą, że siłowe rozwiązania nigdy nie przynoszą nic dobrego. Jaki by nie był ich wynik. Jeszcze inna możliwość była taka, żeby spróbować układać się z sąsiednim królestwem. O ile to w ogóle było możliwe.
Jak widać decyzja nie była łatwa a niektórzy mieli jeszcze inne pomysły, o których nie warto tu nawet wspominać.

Nastał czas rozterek, niepewności i niepokoju. Dotąd wspólne zarządzanie królestwem przez mądrego króla i jego poddanych udawało się bardzo dobrze. Teraz nagle zaczęły się spory i nawet kłótnie. Ludzie nie potrafili się porozumieć, a nawet nie chcieli się wzajemnie słuchać. Ponieważ dotąd w tym królestwie każdy mógł żyć tak, jak chce, mieć własne poglądy i pomysły, teraz także każdy zgłaszał swoje. Tylko, że dotąd udawało im się dojść do porozumienia, a teraz w ogóle nie.
Mądry król drapał się po głowie, która od tego wszystkiego bardzo go rozbolała. Siedząc wieczorem samotnie przy kominku rozmyślał i rozmyślał. Doskonale wiedział, dlaczego działo się tak a nie inaczej i ludzie, którzy dotąd tak dobrze ze sobą współgrali, mimo różnic w poglądach i sposobie myślenia, teraz kompletnie nie mogli się porozumieć. To dlatego, że w sytuacji zagrożenia ludzie stają się bardzo nerwowi i zdarza się, że zamiast mieć na uwadze wyższy cel, nagle chcą przeforsować za wszelką cenę swoje rozwiązanie. W takiej sytuacji, kiedy grunt zdaje im się usuwać spod nóg – grozi im utrata dotychczasowego spokojnego życia – nie potrafią zachować spokoju, tylko nagle ich myśli skaczą jak poparzone w głowie, krzyczą i płaczą, zamiast usiąść w spokoju i się zastanowić.

Myślicie, że mądry król miał rozwiązanie na wszystko? Albo, że się nie martwił? Że mu czasami, na krótką chwilę, włosy nie stawały dęba na myśl o tym, co może spotkać jego królestwo i poddanych? O siebie nie bał się tak bardzo. Trochę już przeżył i wiele widział. I wiedział, że z wielu trudnych sytuacji udaje się wyjść bez większych strat. Jednak wyglądało na to, że sam będzie musiał podjąć decyzję. Zresztą – w końcu był królem i należało to do niego.

Mądry król był naprawdę mądry, jednak nawet najmądrzejsza osoba bywa czasami zdumiona. I w życiu nie spodziewa się niektórych zdarzeń i ludzkich zachowań. Zwłaszcza, jeśli całe życie wierzyła w ludzi, na co przecież nie wszyscy oni zasługują. Wiecie dlaczego? Bo wielu ludzi jest bardzo słabych a słabość powoduje, że próbują chwytać się różnych rzeczy, które ich rzekomo mogą uratować. Jednak przy okazji niszcząc innych.

Kolejnego dnia okazało się, że mądry król ma kłopot nie tylko z zagrażającym mu królem sąsiedniego królestwa. Najpierw musi uporać się z zamieszkami w swoim własnym królestwie! Tak, tak… Do tego właśnie doszło. Ludzie wystąpili przeciwko sobie nawzajem i zupełnie zapomnieli, że w pobliżu czai się wróg. Zapomnieli, że tylko wszyscy razem, wspólnie mogą stawić mu czoła.
Oczywiście można się spodziewać, jak ta sytuacja mogła się skończyć. Król sąsiadniego królestwa bez trudu mógłby teraz wejść sobie do królestwa mądrego króla. Mieszkańcy sami otworzyliby mu bramy! Żeby zrobić na złość tym, z którymi się nie zgadzali! Nie potrzebna byłaby bitwa ani nic takiego. A chciwy król tylko zacierałby ręce z radości.

Nie zapominajmy jednak, że był tam jeszcze nasz mądry król. Który widząc to wszystko nie wpadał w panikę ani nie stracił swojego wewnętrznego spokoju. Wieczorem długo patrzył w gwiazdy i jasną twarz Księżyca. Myślami przespacerował się po Drodze Mlecznej, zachwiał się na krawędzi jednej z czarnych dziur – czasami miewał myśl, że dobrze by było pofrunąć w dół, w głąb takiej czarnej dziury i dotrzeć na jej drugą stronę. I zobaczyć świat od podszewki. Może wtedy wszystko nabrałoby innego, nowego sensu? Jednak nie czas był na to. Najpierw musiał zająć się swoim królestwem, o które dbał tyle lat i które kochał jak własne dziecko.

Na drugi dzień rano zwołał na największym placu w mieście wszystkich mieszkańców królestwa. Dokładnie wszystkich, co do jednego. Stanął na podwyższeniu i patrzył na nich przez dłuższy czas. Tak długi, aż w końcu uciszyły się szepty, rozmowy, poszturchiwania. Teraz wszystkie oczy były zwrócone na niego a on nadal nie odzywał się i tylko patrzył na nich spokojnie. Kiedy już było tak cicho, że wszyscy mogli usłyszeć muchę przelatującą w pobliżu, odezwał się:
– Grozi nam niebezpieczeństwo. Król z sąsiadniego królestwa chce zabrać nasze ziemie i nasz gród. Każdy z nas może stracić życie albo przynajmniej dom i prace…
Przerwał i popatrzył znowu ze spokojem na  twarze zgromadzonych.
– Poprosiłem was, jak zwykle, o pomoc i wspólne działanie. Dotąd to zdawało egzamin…
Przez tłum przebiegł szmer szeptów ale pod spokojnym ale też trochę ostrym spojrzeniem króla szybko ucichły.
– Teraz jednak, wobec naprawdę poważnego problemu, kiedy może grozić nam wszystkim niebezpieczeństwo, nagle nie potrafimy się porozumieć. Okazuje się, że to nie wrogi król nam zagraża – tylko my sami. Brakiem współpracy, spokoju, wzajemnej pomocy. To wszystko zmartwiło mnie ale też podsunęło rozwiązanie, którego mieliśmy poszukać…
Teraz na twarzach ludzi pojawiło się zaciekawienie i wszyscy zaczęli słuchać jeszcze uważniej.
– Rozwiązaniem jedynym i najbardziej słusznym w tej sytuacji jest… jednomyślność i działanie według jednego planu. Działanie wspólne, ramię w ramię, bez żadnych odstępstw. Cokolwiek zrobimy, jeśli zrobimy to wszyscy razem, zadziała. W przeciwnym razie możemy od razu poddać się królowi wrogiego królestwa. Inna droga nie ma sensu.
Mądry król zamilkł i wszyscy milczeli. Było tak cicho, że ktoś usłyszał nawoływania ptaków z lasu, który zielenił się tuż za miastem. Niektórzy mieli miny strapione, inni spuszczali wzrok i przyglądali się czubkom swoich butów, jeszcze inni rozglądali się wokół i zaglądali w twarze stojących obok z miną przepraszającą.
A mądry król patrzył na nich milczący i nie wiedział – mimo, że był tak mądry – czy to już koniec jego królestwa, bo jego słowa nie odniosą takiego skutku, jaki chciałby, żeby odniosły, czy też – początek czegoś zupełnie nowego…

Czy zgadniecie jak kończy się ta bajka? Niełatwo zgadnąć. Możliwe są zawsze różne zakończenia. Ale ta bajka ma tylko jedno. Ludzie przypomnieli sobie za co tak cenili i kochali swojego króla i swoje królestwo. Przypomnieli sobie, dlaczego dotąd żyło im się tak dobrze. I że przecież król nigdy nie zabraniał im żyć tak, jak chcą i myśleć tak, jak chcą. Nie chcieliby stracić tego wszystkiego. Dlatego ten jeden jedyny raz mogą przecież wszyscy, dokładnie wszyscy jak jeden mąż, myśleć i postępować tak samo, czyli jednakowo. Mogą odłożyć na bok swoje racje, które im samym wydają się najsensowniejsze, ale innym niekoniecznie, i swoje dąsy. I zacząć działać naprawdę wspólnie, jak nigdy dotąd! Wtedy stworzą najmocniejszy z możliwych mur z samych siebie, przez który nikt nie przedrze się do ich domów i życia. Być może nawet od razu zrezygnuje na wieść o tym, jak bardzo blisko są ze sobą i jak wszystko robią razem, ramię w ramię, dla dobra swojego królestwa.
A potem, kiedy już minie niebezpieczeństwo, znowu będą żyć tak, jak chcą i mieć swoje poglądy na wszystko. Mądry król zawsze im na to pozwalał. I nadal będzie. A oni chętnie z tego skorzystają bo przecież różnią się od siebie i nie ma cudów, żeby żyli wszyscy dokładnie tak samo. Jednak będą mądrzejsi o tę lekcję, którą udzieliło im życie i której nigdy nie zapomną: że w pewnych sytuacjach tylko wspólne działanie może przynieść rezultat. A kłótnie i spory – nigdy. Tylko tyle i aż tyle.

A mądry król? Będzie odtąd jeszcze mądrzejszy. Bo on też odebrał swoją lekcję. Chyba nie trzeba tu pisać, jaką… 😉

I co Wy na to?

Zła Królowa

Dzień był piękny od samego rana. Słońce wstało okrągłe i jasne i szybko wzniosło się wysoko na sam szczyt nieba. Wymarzony dzień na podróż pociągiem. Zieleń za oknami była soczysta, mimo, że to był luty. Białe pnie drzew odcinały się wyraźnie na tle szarych pół, nad którymi co jakiś czas wznosiło się stado drobnych ptaszków a ich skrzydła migotały w słońcu jak confetti. Całkiem blisko torów stadka płowych saren zatrzymywały się i wpatrywały w mijający je pociąg. Czym był dla nich? Podróżnych było tego dnia wielu, jednak nie aż tak wielu, żeby zajmowali cały korytarz, jak to bywało latem. Za to wszystkie przedziały były zapełnione. Słychać było z różnych stron ciche rozmowy, głosy dzieci wychodzących co jakiś czas na korytarz, odgłos otwieranych i zamykających się drzwi do wagonu.

Dwie damy, nie młode już ale i jeszcze nie stare, usiadły wygodnie naprzeciwko siebie przy samych drzwiach. Nachylone lekko do siebie rozmawiały bardzo żywo, lecz tak cicho, że trudno było odgadnąć o czym. W dłoniach trzymały kolorowe, papierowe kubeczki, z których po całym przedziale roznosił się cudowny zapach gorącej kawy z cukrem. Ledwo zauważyły, że do przedziału weszła starsza para: bardzo niska i drobna kobieta, w bardzo eleganckiej marynarce, połyskującej gdzie niegdzie srebrną nitką i bardzo wysoki i przystojny mężczyzna w eleganckim ciemnym garniturze. Kiedy weszli, w przedziale zrobiło się  jaśniej. Tak, jakby słońce zajrzało przez okno do przedziału schylając się ze swojego tronu w najwyższym punkcie nieba. Starsi państwo usiedli naprzeciwko siebie, oboje wyjęli ze swoich bagaży gazety i zajęli się czytaniem.
Starsza pani przerywała czytanie raz po raz, żeby skomentować to, co przeczytała. Nie za głośno, tylko żeby usłyszał ją starszy pan. W pewnym momencie zaczęła na głos czytać żarciki z ostatniej strony. Słychać było w jej głosie, że bardzo je lubi. Tak bardzo, że zapragnęła podzielić się nimi ze wszystkimi w przedziale. Starszy pan nie był przekonany czy to dobry pomysł ale tylko delikatnie ją upominał. Nie była męcząca. Raczej nie znosząca sprzeciwu i łatwo narzucająca innym swoją wolę. Gdyby była małą dziewczynką pasowałoby do niej określenie “rezolutną” . Ale o starszych paniach tak się nie mówi. Na twarzy cały czas miała lekki uśmiech. Trochę kpiący, a trochę serdeczny. Starszy pan zdawał się być chwilami zażenowany jej zachowaniem. Zupełnie jakby była małą dziewczynką z warkoczykami, która prawdopodobnie przeszkadza innym podróżnym swoją beztroską paplaniną. Kto wie zresztą – może w jego oczach była właśnie taką dziewczynką? Była przecież bardzo drobna.
Ale jednocześnie widoczna była przyjaźń tych dwoje.
– Popatrz jak dużo wiatraków – powiedziała w pewnym momencie starsza pani patrząc w okno – pięknie wyglądają na tle nieba.
Mówiła powoli i z namysłem. Miała bardzo miły głos.
– Ja jeszcze ich nie widzę, musiałbym się wychylić z mojego miejsca – odpowiedział starszy pan – na tym właśnie polega teoria względności. Teraźniejszość nie jest taka sama dla wszystkich – dodał z bardzo ciepłym uśmiechem na twarzy – ty widzisz już to, co jest w mojej przyszłości. Bo ja dopiero zobaczę te wiatraki a ty już je widziałaś.
Uśmiechnęli się do siebie jak bardzo dobrzy przyjaciele, którzy zawsze znajdą wspólny temat do rozmowy.

Czy znacie bajkę o złej królowej? Czy wiecie, że wcale nie była zła? Po prostu nie mogła pogodzić się z upływem czasu i czuła w sercu wielką zawiść wobec młodej i pięknej Śnieżki. To musiało wynikać z braku wiary w siebie, z kompleksów pielęgnowanych od najmłodszych lat w głowie, z przekonania o tym, że uroda zewnętrzna ma największe znaczenie i że upływ czasu zabiera kobiecie to, co w niej najbardziej wartościowe. A to przecież nieprawda.
A gdyby tak zła królowa nie poświęcała tyle czasu swojej urodzie? Gdyby poświęciła się czynieniu dobra i rozwojowi umysłu i ducha? I gdyby to wszystko sprawiło, że miałaby u boku cały czas mężczyznę, który podziwiałby ją i kochał nie tylko za jej piękną twarz? A o ileż piękniejsza byłaby jej twarz, gdyby nie było w niej złości i nienawiści? Jak sądzicie?

Starsza pani w pociągu lubiła dużo mówić. Ale nie była nudna. Po prostu czuła potrzebę nawiązania więzi, takiej normalnej, międzyludzkiej. Sprawiała przy tym wrażenie bardzo oczytanej i dowcipnej. Rozmowa z nią mogła być bardzo interesująca. Gdyby ludzie podróżujący pociągiem byli tak samo rozmowni jak ona i mieli ochotę na rozmowę. W jej głosie słyszało się pogodę ducha i wewnętrzny spokój.
– Nie zaczepiaj ludzi – mówił łagodnie jej mąż, uśmiechając się przy tym. Ale wyglądało na to, że akceptuje jej sposób myślenia i postępowania. A że przy tym była naprawdę urodziwa, patrzył na nią z przyjemnością, chociaż nie miała już dwudziestu lat.
– Chłodno w tym przedziale – powiedział w pewnej chwili – czy nie za bardzo?
– Niska temperatura służy urodzie – odparła starsza pani pogodnie patrząc z uśmiechem na współtowarzyszki podróży – kobieta powinna mieć pod łóżkiem zawsze miskę z lodowatą wodą. I brać kąpiele tylko w zimnej wodzie. Wtedy mając lat dziewięćdziesiąt wygląda na nie więcej niż czterdzieści. O ile to w ogóle ma znaczenie – zachichotała. Trudno byłoby zgadnąć ile lat ma ta pani. Jej dusza miała nie więcej niż dwadzieścia. I to odbijało się w jej ładnej twarzy. I raczej nie potrzebowała do tego zimnych kąpieli. Dlatego dla niej to mogło nie mieć znaczenia. Naprawdę.

Pociąg zbliżał się do kolejnej stacji. Starsi państwo powoli zbierali się do wyjścia. Ona trochę wolniej, wciąż uśmiechając się porozumiewawczo do wszystkich siedzących w przedziale. Przechodząc obok dwóch pań siedzących przy korytarzu powiedziała głośno i radośnie:
– Bardzo przepraszam piękne panie!
Dwie panie przerwały rozmowę a na ich twarzach pojawił się uśmiech. Rzeczywiście były piękne. W tej chwili nawet bardzo! Jedna z jasnymi krótkimi włosami i niebieskimi oczami, z kilkoma zmarszczkami wokół oczu, które pojawiały się, gdy się uśmiechała. Druga bardzo szczupła, szatynka z włosami do ramion, z dziewczęcymi rysami twarzy, chociaż już dawno nie była dziewczynką.
Piękne, piękne! – powtórzyła starsza pani – a jeśli nie wierzycie, zawsze możecie zapytać lustereczko. Tak, jak robiła to zła królowa… Tylko – nachyliła się i zrobiła konspiracyjną minę – w drugiej dłoni na wszelki wypadek należy trzymać młotek, gdyby spróbowało odpowiedzieć co innego.
Zaśmiała się i spojrzała łagodnie na starszego pana – chodźże wreszcie. Nie sądzisz przecież, że zostawię cię tutaj z tymi pięknymi paniami.
– Idę już, idę – odpowiedział starszy pan, przepraszająco spoglądając na siedzących wokół. Ale nikt się nie gniewał. Wszyscy się uśmiechali i byli przy tym na pewno piękniejsi, niż gdyby mieli na twarzach złość lub zniecierpliwienie. Tak to właśnie działa.

Wyjmijcie teraz lustereczka. Ale nie te, które pokażą Wasze twarze i wygląd. Tylko takie, które potrafią ujawnić Wasze wnętrza. Czy widzicie w nich spokój i pogodę ducha? Czy jest w Was radość życia i ciekawość świata? A empatia i życzliwość dla ludzi wokół? Jeśli tak – jesteście najpiękniejsi na świecie! Jeśli jednak lustereczko pokazuje Wam złość, niechęć, zawiść, zazdrość i inne niezbyt piękne rzeczy – nie tłuczcie go młotkiem! Tylko zadbajcie w końcu o swoją urodę😉. Tak, żeby Wam służyła aż do późnych lat życia. Jak pewnej starszej pani podróżującej pociągiem w jeden ze słonecznych i jasnych dni lutego.

Dziewczynka w błękitnej sukience

Nowy Rok skradał się na paluszkach. Nie chciał spłoszyć atmosfery zbliżających się świąt, nie chciał też by ktoś zauważył go zbyt wcześnie. Pożegnania z odchodzącym rokiem dla niektórych były bardzo ważne i emocjonujące. Nowy Rok zawsze był zagadką. Nigdy nie był w stanie obiecać, że spełni pokładane w nim nadzieje i oczekiwania. W ogóle nie lubił niczego obiecywać, uważał, że to nie w porządku. Czas, który bywał sprzymierzeńcem ale bywał też i wrogiem, potrafił zadrwić z każdego nie raz. Jednym przynosił rozwiązanie ich problemów, innym – problemy. Nie łatwo było dogadać się z nim w tej kwestii. Nowy Rok był z natury pozytywnym gościem. Nie lubił robić nikomu na przekór. Nie tylko od niego jednak to zależało.

Skradając się bardzo cicho i zaglądając przez przejrzysty dach nieba w dół, na kolorową Ziemię, nie zorientował się, że ktoś go podgląda. Mała dziewczynka stała na wysokiej drabinie opartej o ścianę domu, który pomalowany był na niebiesko i patrzyła na niego zaciekawiona.
– Wiem kim jesteś – powiedziała w końcu – patrzę na ciebie już od jakiegoś czasu.
– Od jakiegoś czasu??? – zdziwił się Nowy Rok – czy Czas ma z tym coś wspólnego? To jakiś żart? Nie możesz mnie widzieć!
– Czas nic o tym nie wie – odparła dziewczynka – sama cię zauważyłam. Czas nie chciał mi zdradzić żadnej tajemnicy. Chociaż próbowałam rożnych metod. Jest wyjątkowo dyskretny.
Nowy Rok patrzył ze zdziwieniem na małą dziewczynkę. Miała na sobie błękitną sukienkę, przepasaną szeroką białą wstążką. Na nogach wysokie skórzane trzewiki. Włosy miała obcięte równo do ucha, z równiutką grzywką, która nie zasłaniała jej dużych zielonych oczu. Stała na drabinie i patrzyła na niego trochę kpiąco, jednak z sympatią.
– Nie spadniesz z tej drabiny? – zapytał Nowy Rok, chociaż sam nie wiedział dlaczego.
– Nie mam takiego zamiaru – odpowiedziała rezolutnie dziewczynka – a ty? Nie spadniesz z tego nieba na ziemię wcześniej, niż cię tam oczekują?
Tego było już za wiele! Ta mała pozwalała sobie na ton zbyt swobodny.
– Posłuchaj – rzekł stanowczo Nowy Rok – nie będę tracił cennych chwil na rozmowę z tobą! Nie mogę się spóźnić. A ty jesteś trochę za mała na taki ton do kogoś takiego jak ja!
– Jak ty??? – zdziwiła się szczerze dziewczynka – a kim ty jesteś? Jesteś jeszcze bardzo młody i właściwie nie wiadomo, czego można się po tobie spodziewać. To okaże się dopiero za dwanaście miesięcy! Bądź więc lepiej miły dla mnie jeśli chcesz, żebym ci pomogła!
– A w czym może pomóc mi taka mała dziewczynka? Kim jesteś zuchwała osobo?

Dziewczynka spojrzała na niego swoimi zielonymi oczami i uśmiechnęła się lekko.
Ten uśmiech z czymś mu się skojarzył ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym teraz.
Nie miał też już czasu na pogaduszki. Mógłby oczywiście poprosić o wsparcie tego gościa – Czas, z którym miał blisko współpracować przez kolejne 366 dni – żeby zatrzymał dla niego chwilę (naprawdę to potrafił!), jednak chyba nie uznał za konieczne kontynuowanie tej rozmowy.
Przejrzał szybko zawartość swojego plecaka: plany do zrealizowania, zamierzenia, postanowienia, marzenia… cztery pory roku, trochę zadowolenia z życia, trochę zmęczenia, nowe miłości i rozstania, radość i smutek, codzienność i wydarzenia nadzwyczajne – święta, wielkie wyjścia, śluby i… te mniej radosne sprawy też. Był gotowy do działania.
– 366 dni… każdy po 24 godziny… mnóstwo czasu… – usłyszał nagle za swoimi plecami – według ciebie wystarczy to, co tam masz?
Czas, o którym dużo słyszał ale dotąd jeszcze go nie spotkał – teraz jednak był pewien, że to właśnie on – zsunął na tył głowy nieco podniszczony kapelusz. Miał na sobie długi płaszcz, dłonie wsunął do kieszeni i patrzył na niego z uśmiechem kogoś, kto niejedno widział i niejedno wie..
– Mam wszystko – odparł Nowy Rok – przygotowałem się.
– Pokaż – zażądał Czas i wyglądało na to, że sprzeciwianie się nic nie da.
Pogwizdując pod nosem – ten gość był naprawdę wyluzowany! Kto twierdził, że to koleś, który zawsze się śpieszy i nie daje chwili na oddech? – Czas przejrzał rzeczy w plecaku Nowego Roku. A potem westchnął i spojrzał na niego łagodnie.
– Tym razem miało być inaczej. Nikt ci nie powiedział? – zapytał.
– Nic nie kojarzę – odpowiedział Nowy Rok – nikt ze mną nie rozmawiał.
– Na pewno nikt? – upewnił się Czas i zmarszczył czoło.
– No przecież pamiętałbym! – krzyknął Nowy Rok coraz bardziej zdezorientowany i trochę zniecierpliwiony.
Czas podparł się pod boki i pokiwał głową.
– Wydawało mi się, że już z Nią rozmawiałeś – powiedział a w jego spojrzeniu było coś przenikliwego.
– Z kim? – zapytał zrozpaczony Nowy Rok. Miał tego serdecznie dość! Spieszy się trochę a tu takie utrudnienia. Najpierw ta mała na drabinie, teraz Czas, w tym swoim kapeluszu… Zaraz, zaraz… Ta mała…
– Czy mówisz o tej dziewczynce, która stała na drabinie przy domu pomalowanym na niebiesko? – zapytał.
– A o kim innym? – odpowiedział pytaniem na pytanie Czas – właśnie o niej!
– To przecież jakieś dziecko! Powinna chyba bawić się jeszcze lalkami a nie zajmować sprawami, których nie pojmuje! – denerwował się Nowy Rok.
– Czy należy ją lekceważyć bo jest jeszcze mała? – zapytał Czas łagodnie.
– Co ona może wiedzieć? Na co może się przydać? – zapytał Nowy Rok.
– Ja myślę, że jest niezbędna. Ona i jej plecak, w którym ma wszystko to, czego brakuje w twoim – uśmiechnął się Czas.
– A czego w nim brakuje? – obruszył się Nowy Rok – jest tam wszystko: plany do zrealizowania, zamierzenia, postanowienia, marzenia… cztery pory roku, trochę zadowolenia z życia, trochę zmęczenia, nowe miłości i rozstania, radość i smutek, codzienność i wydarzenia nadzwyczajne – święta, wielkie wyjścia, śluby i… te mniej radosne sprawy też. O niczym nie zapomniałem.
Czas spojrzał w niebo i zaczął gwizdać melodię, którą Nowy Rok na pewno już kiedyś słyszał, tylko kompletnie nie mógł sobie przypomnieć kiedy i gdzie.
Nagle przerwał i westchnął.
– A gdzie śpiew ptaków o poranku? – zapytał nagle – Gdzie wszystkie kolory tęczy? Gdzie śmiech do łez z byle czego? Masz w swoim plecaku takie rzeczy?!  Gdzie zapach wiosny i kolor trawy latem? Gdzie marzenia o tym, żeby latać i żeby dotknąć gwiazd… ?
– To głupoty – żachnął się Nowy Rok – bezproduktywne, nikomu nie potrzebne. Bez przyszłości… Może dobre dla dzieci.
– Taaak? – zapytał Czas przeciągając samogłoskę ‘a’ – a mnie się wydaje, że to wszystko to prawdziwy budulec przyszłości. Dla każdego. Nie tylko dla dzieci. Bez tego – dawno nie byłoby świata. Nie byłoby nic. Wszyscy o tym wciąż zapominają.
Jednak! – Czas zawiesił głos i podniósł do góry palec wskazujący – w tym roku będzie inaczej. W tym roku wreszcie trzeba się tym zająć.
Nowy Rok przez chwilę zupełnie nie wiedział co na to odpowiedzieć. Nagle poczuł się faktycznie jeszcze bardzo młody i zagubiony.
– Ale czy znajdzie się na to miejsce obok tych naprawdę ważnych spraw? – zapytał w końcu niepewnie.
– A które to są te naprawdę ważne? – zaśmiał się Czas. Ale nagle spoważniał – TO są rzeczy, których nie można lekceważyć. Tak jak nie można lekceważyć kogoś, tylko dlatego, że jest jeszcze dzieckiem. Nigdy. Jeśli wszyscy lekceważyliby dzieci i ich sprawy, dla nikogo nie byłoby przyszłości ani żadnego kolejnego Nowego Roku. Mam nadzieję, że rozumiesz, co mam na myśli.
Nowy Rok wciąż był nieco oszołomiony, jednak chyba powoli coś do niego docierało. Zupełnie jakby zaczął odzyskiwać pamięć, chociaż nie miał pojęcia, że ją stracił. Zamknął oczy na chwilę, żeby się uspokoić.

Kiedy otworzył oczy Czasu już nie było. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Zniknął, razem ze swoim podniszczonym kapeluszem i długim płaszczem. To znaczy… był na pewno, bo jak wyglądałoby życie bez Czasu (fizycy niechaj śpią spokojnie – to tylko bajka ;), nie zdradzamy tajemnic istnienia – lub też nie – czasu). Tylko po prostu teraz był gdzieś indziej. Przed Nowym Rokiem stała za to mała dziewczynka w błękitnej sukience. Patrzyła na niego swoimi zielonymi oczami spod równo obciętej grzywki i uśmiechała się do niego. A w tym uśmiechu było coś, co przypominało mu… no właśnie, zupełnie nie mógł sobie przypomnieć co.

– Idziesz zatem ze mną? – zagadnął Nowy Rok odzyskawszy już równowagę.
Mała dziewczynka przytaknęła i zarzuciła na ramiona niewielki, nie ciężki, bardzo kolorowy plecaczek. W głowie Nowego Roku na chwilę pojawiła się myśl: co może zmieścić się w takim małym plecaku? Jednak słowa Czasu wbiły mu się w głowę jak szpilki prosto ze świątecznej choinki i tkwiły w niej mocno. Odrzucił więc szybko tę myśl – nie będzie lekceważył ani małej dziewczynki ani jej małego dziecięcego plecaczka. Bo może się okazać, że przyjdzie pora, kiedy nie będzie mógł się bez nich obyć. Jakoś czuł to teraz już całkiem wyraźnie. I nie mógł się nadziwić, że nie zorientował się od razu. Zupełnie, jakby faktycznie już wcześniej gdzieś o tym słyszał. Tylko zupełnie nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy…

Jestem leniwa

Ludzik z kasztanów

Pewnego razu był sobie mały ludzik. Miał chude nóżki i chude rączki. Okrągły brzuszek i takąż samą buzię. Cały był brązowy i błyszczący. A na nóżkach miał chodaki – w sam raz do chodzenia. Chociaż może ciut za duże.
Nikt nie może wybrać sobie wyglądu. Tak już jest. Jeden rodzi się z niebieskimi oczami, drugi – z zielonymi. Jeden ma bujne brązowe loki, drugi proste i lśniące włosy w kolorze hebanu. Jeden jest chudy jak patyk, a drugi okrągły jak kajzerka. A jeszcze inny wygląda dokładnie tak, jak nasz mały ludzik…
– Ale nie o to przecież chooodziii! Nie narzekam na wygląd. Nie jest najgorszy. Tylko na to, że… ja nie jestem prawdziwy!!! Moja głowa i brzuszek. I te chude nogi… To wszystko jest wymyślone!!! Przecież nikt prawdziwy tak nie wygląda! Bez sensu!

No… właśnie. Mógł mieć takie wrażenie. Nie wspomnieliśmy bowiem o najważniejszym. Mały ludzik, o którym mowa, był ludzikiem zrobionym z kasztanów! A nie takim prawdziwym. Ups… Chyba nie usłyszał?…
Ale, ale! Czyż kasztany nie są prawdziwe?

Pewnego razu mały ludzik z kasztanów stał na stole i zastanawiał się właśnie, co interesującego mógłby dzisiaj zrobić. Spojrzał w dół, na swoje duże chodaki i przyszło mu na myśl, że mógłby dokądś pójść. Ale w tej samej chwili zauważył kota, kręcącego się nieopodal i zerkającego na niego z zaciekawieniem.
– Coś ty za jeden? – zapytał w końcu kot. Właściwie rzucił pytanie, jakby to była piłka.
– Jestem małym ludzikiem – odpowiedział mały ludzik – nie widzisz?
– Widzę – odparł kot – pierwszy raz widzę. Takiego małego ludzika.
Kot prychnął i odwrócił się ogonem do ludzika z kasztanów. To nie było miłe. Ludzik poczuł się urażony. Ale czy można dziwić się kotu? Taki duży i prawdziwy kot miał prawo zignorować małego ludzika z kasztanów.
Mimo to ludzikowi zrobiło się smutno. I – tak, tak – robiło mu się coraz smutniej w ciągu dnia. Obserwował ptaki za oknem, psy na podwórku, kota łażącego po domu. I wreszcie też ludzi, którzy kręcili się wokół. Wszyscy byli prawdziwi. Mieli swoje sprawy. I obok siebie podobne: ptaki, psy, koty czy ludzi. A on? Jeden mały ludzik? Cały nieprawdziwy? Samotny i bez znaczenia. Jedyny w swoim rodzaju. A właściwie – jedyny taki.

Wyglądu nikt nie może sobie wybrać. Ani gatunku czy rodzaju. Ale jeśli gdzieś na świecie jest ktoś, kto wygląda podobnie, to już zaczyna mieć sens. Wtedy się tak nie odstaje. I nie czuje tak samotnym. I czuje się bardziej prawdziwym. Przynajmniej tyle.
Aż tyle.

– Popatrz … ten ludzik z kasztanów. Ma taką smutną minę. Dlaczego?
– Nie wiem. Może nie lubi być ludzikiem z kasztanów? A może nie lubi tych dużych chodaków, które mu zrobiłam? A może boli go brzuszek???
– A może jest mu smutno bo jest sam? Nikt chyba nie lubi być sam. Jak myślisz?

Pewnego dnia mały ludzik stał jak zwykle na stole wpatrzony tęsknie w okno. Po jego okrągłej główce myśli latały jak bardzo małe motylki, trzepocząc skrzydełkami i wywołując w niej mętlik. Nagle dobiegły go jakieś głosy i w pokoju zrobiło się zamieszanie. Oderwał wzrok od okna i wtedy go zauważył. Stał nieopodal i rozglądał się z zaciekawieniem po pokoju. A potem pomachał do niego swoją chudą rączką.
Dwa nieprawdziwe ludziki to już poważna sprawa. Ten drugi też był z kasztanów. I wyglądał niemal identycznie jak nasz mały ludzik. Okrągła głowa i brzuszek, duże chodaki. I nóżki i rączki chude jak patyczki.
– No to jest nas dwóch – uśmiechnął się mały ludzik – a to już zupełnie co innego.
I popatrzył z góry na kota, który kręcił się nieopodal a teraz podszedł bliżej.
– Teraz nagle dwóch? – mruknął kot. Ale już nie był taki opryskliwy. A nawet gdyby był, to mały ludzik wcale by się tym nie przejął. W końcu miał towarzystwo.

Dwa małe ludziki z kasztanów stały sobie na stole i miny miały zadowolone. Świat kręcił się w swoją stronę a na nim psy, koty, ptaki i ludzie. I małe ludziki z kasztanów. Całkiem prawdziwych kasztanów. I teraz wszystko zaczynało wreszcie mieć jakiś tam sens. Prawda?

Szafa

Pewnego razu był sobie Słoń, który bardzo nie chciał wyjść z szafy. Mimo próśb i gróźb. Nie chciał i już.
Możecie uznać, że to drobiazg. Niech sobie siedzi w tej szafie, skoro mu tam tak dobrze. Ale to nie takie proste.
Po pierwsze: szafa to nie miejsce dla Słonia.
Po drugie: gdzie niby pomieścić szpargały i rzeczy, które zwykle ma się w szafie, jeśli w szafie nie ma już miejsca? Bo przecież zajmuje ją Słoń!
Po trzecie – i chyba najważniejsze: taki upór, żeby nie wyjść z szafy, to rzecz niepojęta! Tak po prostu nie można. Upór ma swoje dobre strony, ale nie w takiej sytuacji! Zresztą w bardzo wielu sytuacjach upór jest czymś, co powinno się raczej zwalczać w sobie. Nie chodzi tutaj o upór w dążeniu do celu, który jest interesujący i wart zachodu. Tylko o taki upór uparciucha.
Słoń w każdym razie uparł się, że z szafy nie wyjdzie, nie ma mowy. I tyle.

Żyrafa podeszła do szafy i przez chwilę milczała. Nie chciała użyć nieodpowiednich słów. Żeby słonia nie zrazić. Była też troszkę zdenerwowana tą całą sytuacją, a nie chciała dać tego poznać po sobie.
– Słoniu… – zaczęła wreszcie – wyjdź z szafy. Jest tyle innych miejsc, w których mógłbyś być teraz. Wyjdź proszę.
Słoń nic na to nie odpowiedział. Tkwił w szafie i milczał. Można by podejrzewać, że śpi może. Ale raczej nie. Żyrafa była przekonana, że słyszy ją wyraźnie. I widocznie ignoruje.
Zebra, cała w paski, podeszła do szafy żwawo. I zaskrobała w drzwi kopytkiem.
– Słoniu… – powiedziała stanowczo – może byś wyszedł? Wszyscy cię proszą. To nie jest miejsce dla ciebie. Sam pomyśl. Czy wygodnie Ci tam?
Słoń nie odezwał się ani słowem. Poruszył się jednak, więc był nadal w środku. No bo z tej ciszy można by wnioskować, że go tam wcale nie ma.
– Jest, jest! – zawołała antylopa – to jest straszny uparciuch! Zawsze musi postawić na swoim. Znam go dobrze. Słoniu! Wiemy, że trudno cię przekonać i że lubisz, kiedy się ciebie prosi – antylopa mrugnęła porozumiewawczo do żyrafy i zebry – więc prosimy: wyjdź z szafy!
Słoń nadal jednak tkwił na swoim miejscu i nie poruszył nawet ogonem.
– Nie duszno ci tam? – zapytał hipopotam, sam ledwo zipiąc. Ciężkawy był i gruboskórny. A za oknem skwar. – Ja bym tam nie wytrzymał. Jak ty tam wytrzymujesz?
Słoń tym razem poruszył się w szafie, więc i szafa poruszyła się trochę. Szafa ze słoniem w środku to rzadkość! I dla szafy wyzwanie. Zwykle mniejsze i lżejsze rzeczy mieściła w sobie. Słoń nieco jej ciążył. Ale szafy nie mają możliwości poskarżyć się na swój los. Taki już ich los.

Mała małpka podbiegła do szafy. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Wymyśliła inny sposób na rozmowę ze Słoniem. Wejdzie tam do niego i spróbuje sama się przekonać, dlaczego w tej szafie tak bardzo mu się podoba. A ponieważ była faktycznie bardzo małą małpką, wyglądało na to, że da radę się wcisnąć.
– Słoniu – szepnęła małpka, kiedy była już w środku. Nie chciała zakłócać ciszy szafy ani wystraszyć Słonia – to ja, mała małpka. Ależ tu ciemno. Wyjdź do nas. Pobawimy się! Będzie super. Za oknem świeci słońce. A tutaj jest tak ciemno.
– Lubię, jak jest ciemno – odparł Słoń.
– Ja czasami też – odparła małpka. Chwyciła się słów wypowiedzianych przez słonia, jak cieniutkiej nitki, która jest szansą na porozumienie. Przynajmniej się odezwał, a to już coś. Mała małpka była być może i mała, ale nie brakowało jej empatii.
– Lubię też, kiedy jest ciepło – dodała małpka – tutaj jest ciepło.
– Oj tak – odpowiedział Słoń – ciepło i bezpiecznie.
– Czy sądzisz, że na zewnątrz jest niebezpiecznie? – zapytała małpka sadowiąc się wygodniej w kącie szafy.
– Czasami tak – odparł słoń – nie wszystko mi się tam podoba.
– Ale przecież jesteś duży i silny – powiedziała małpka nagle i zaraz pożałowała swoich słów. Przyszło jej do głowy, że nikt nie lubi kiedy mówi mu się, że jest silny w momencie, kiedy akurat czuje się bezsilny. To nie jest dobry moment na takie słowa. Bo wtedy ten ktoś może poczuć się jeszcze gorzej, skoro to, że jest duży i silny nie sprawia, że czuje się pewnie. A przecież musiała też przyznać, że jej również nie zawsze podobało się na zewnątrz.
W szafie zapadło milczenie. Teraz było w niej ciemno, ciepło i w dodatku bardzo cicho. Tak cicho, że można było usłyszeć głos zebry dochodzący spod drzwi szafy:
– Jest już taki duży, że nie powinien się tak zachowywać. No naprawdę! Co to za pomysł z tą szafą?!
Małpka zastanawiała się czy Słoń słyszy słowa zebry. Ale chyba nie dało się ich nie słyszeć. I pomyślała, że na miejscu Słonia poczułaby teraz złość i jeszcze bardziej nie chciała wyjść z bezpiecznego miejsca, w którym można być całkiem samemu i tylko ze sobą.

Niektórym się wydaje, że jak się komuś powie, że jest duży, to już wystarczy. Tak jakby od takich słów przybywało odwagi i siły. Zamiast tego może ktoś chciałby usłyszeć: “masz prawo się trochę bać, a szafa to naprawdę dobre miejsce, żeby się schować. Możemy czasami chować się w niej razem. A potem razem z niej wychodzić. Będzie nam raźniej, jak myślisz?”
Tak myślała mała małpka i to właśnie miała ochotę powiedzieć Słoniowi.

Tymczasem antylopa zakomunikowała wszystkim zgromadzonym pod szafą, że dłużej nie ma sensu tutaj sterczeć i może lepiej poszliby się pobawić. Może to skusi Słonia i wyjdzie z tej szafy. A jeśli nie, no to niech tam sobie siedzi. Właściwie, co w tym takiego złego? Skoro to lubi?
– Ja mu się wcale nie dziwię – szepnęła  żyrafa do hipopotama. Ale bardzo cicho żeby czasem zebra nie dosłyszała – sama czasami miałabym ochotę tam wejść i schować się przed całym światem. Tylko po prostu się nie mieszczę! Z tak długą szyją trudno jest znaleźć takie miejsce. Słoń przynajmniej ma swoją szafę. Też chciałabym mieć swoją.
– A kto by nie chciał – mruknął hipopotam i westchnął (być może dlatego, że było mu gorąco) i spojrzał tęsknię na szafę, w której Słoń tkwił uparcie i bardzo nie chciał z niej wyjść.

Śmieszny stoliczek

Pewnego razu był sobie śmieszny stoliczek. Na czterech chudych i prostych nogach. To, że były proste, ma niebagatelne znaczenie. Ale o tym nieco później. Tymczasem śmieszny stoliczek stał w kącie pokoju, bardziej dla ozdoby, albowiem na co dzień nikt go do niczego nie używał. Stał pod samym oknem i często tęsknie spoglądał na nie. Za oknem był świat. Czyli coś, o czym śmieszny stoliczek nie miał bladego pojęcia. A jednak w tym słowie był magnes, który sprawiał, że stoliczek nie myślał o niczym innym.
– Stoję tutaj bezużytecznie – wzdychał nieraz do stojącej obok dębowej komódki – czyż nie mam nóg? I czy nie służą one do przemieszczania się? Czy nie mógłbym ich użyć i pójść w świat?
Komódka prychała kpiąco i odpowiadała:
– Też mam nogi, ale nigdzie się nie wybieram. Mam je po to, żeby na nich stać. I ty swoje także masz właśnie po to.
– Ale twoje nogi są krótkie i – wybacz mi, proszę – zakrzywione. A moje są długie i proste. Idealne do chodzenia! Czyż nie?
Kredens, który stał pod przeciwległą ścianą zatrząsł się, śmiejąc się cicho. I wszystkie szklaneczki i kieliszki, które mieszkały w jego brzuchu, zadzwoniły jak tysiąc małych dzwoneczków.
– Masz rację – mówił kredens – stoliczku, twoje nogi są piękne i proste. Teoretycznie mógłbyś na nich daleko zajść. Ale sam powiedz, dokąd ty byś poszedł? Co taki śmieszny stoliczek robiłby w tym wielkim świecie?
Śmieszny stoliczek pociemniał ze złości słysząc te słowa. Od środka gładkiego blatu aż po końce swoich długich, prostych nóg.
Może teraz wyjaśnię, że nazywano go śmiesznym stoliczkiem właśnie dlatego, że był takim stoliczkiem trochę bezużytecznym. Takim bardziej dla ozdoby. Być może kiedyś ktoś kupił go w jakimś konkretnym celu. Lub podarował komuś jako rzecz, która może być w domu przydatna. A może od początku miał być tylko ozdobą kąta, w którym stał?
W jadalni stał duży drewniany stół, przy którym jadano posiłki. W saloniku, przed pluszową kanapą, stała niska ława ze szklanym blatem i na niej podawano ciasto a kryształowe talerzyki i malutkie porcelanowe filiżanki z kawą i herbatą dodawały jej splendoru i urody.
W pokoju był też stolik do gry w karty, zabytkowy. Po pradziadku. Jego również nie używano już dawno, ale był chlubą właścicieli. Darzono go wielkim szacunkiem i mówiono gościom z dumą:
– To jest stolik do gry w karty. Teraz już się takich nie używa. Ale niegdyś tak. To stolik po pradziadku. Cenna rzecz!
Nawet stół kuchenny, szeroki i nieco odrapany, na krótszych, grubych, masywnych nogach, był szanowany w domu. Bo można było na nim postawić siaty z zakupami. Lub zjeść przy nim na szybko kanapkę z serem, używając zamiast talerza deski do krojenia. Lub też – o szczęściarzu prawdziwy! – rozwałkować na nim ciasto! Obsypując jego blat białą mąką. I przy okazji – cukrem pudrem.
Jakże chciałby śmieszny stoliczek wyrwać się stąd, gdzie nikt do niczego go nie potrzebował. I nigdy nie rozsypywał na jego blacie przez przypadek cukru. Jego nogi długie i proste na pewno dałyby radę ponieść go w dal. Dokądkolwiek.

Na dębowej komódce stała niewielka figurka. W kształcie małej sikorki i nawet brzuszek miała pomalowany żółtą farbką. Wyglądała jak żywa! Ale oczywiście nie była prawdziwą sikorką i na pewno nigdy nią nie będzie. Była dosyć stara, by widzieć i słyszeć już niejedno. Dlatego z sympatią, ale i pobłażliwością słuchała o marzeniach śmiesznego stoliczka.
– Ja też nikomu do niczego nie jestem przydatna – mawiała – a jednak jestem tu wiele lat. I jestem tu tylko dla ozdoby, chociaż pojęcia nie mam co i w jaki sposób miałaby ozdabiać taka stara i nieprawdziwa sikorka. Ludzie mają swoje sentymenty. Dziwactwa. Ale przecież wciąż tu jesteśmy. I to jest najważniejsze.
– Ale moje nogi – zaczął śmieszny stoliczek – na co mi one, jeśli nie mogę ich użyć? I dość mam stania w tym kącie. Po prostu. I już!
– Rzeczywiście jesteś śmieszny – zaśmiała się sikorka – ja też mam skrzydła i nigdy na nich nie polecę. Bo nie są prawdziwe. A ty masz nogi i owszem – używasz ich co dzień. Przecież na nich stoisz.
– Ale moje nogi są prawdziwe – szepnął śmieszny stoliczek i do końca dnia już się nie odzywał.

Dni mijały. Jedne podobne do drugich. Niemal identyczne. Wszystkie stoły w domu każdego dnia brały udział w życiu, tylko śmieszny stoliczek stał w swoim kącie i wzdychał. I patrzył tęsknie w stronę okna.
Bo nawet nie zależało mu już na tym, żeby być użytecznym. Tylko na tym, żeby coś zmienić. Żeby coś przeżyć. Nawet jeśli miałby to być jeden jedyny dzień w życiu inny niż wszystkie. Nawet gdyby potem miał już do końca życia stać w tym kącie, na swoich czterech prostych nogach i być śmiesznym, bezużytecznym stoliczkiem.

Któregoś poranka w domu od rana panowało wielkie poruszenie. Kręcono się tu i tam, z miejsca na miejsce przenoszono jakieś pakunki. Harmider był przy tym straszny. W końcu zaczęto przesuwać meble. Słychać było zewsząd szuranie po podłodze. Niektóre były bardzo ciężkie i niełatwo było je ruszyć.
– Te duże czymś przykryjemy – ktoś krzyknął – a mniejsze wystawi się na dwór. I już.
Kiedy śmieszny stoliczek usłyszał te słowa miał ochotę podskoczyć.
– Słyszałaś? – odezwał się do sikorki – to szansa dla mnie.
– Ależ stoliczku – odparła sikorka – twoje nogi nie…
Niestety tylko tyle zdołał usłyszeć, bo ktoś w tym momencie chwycił ją i włożył delikatnie do pudełka. Stoliczek mógł tylko domyślać się, co takiego chciała mu powiedzieć.

Wielkie poruszenie trwało w domu przez kilka dni. Stare meble drzemały pod białymi płachtami materiału, wszędzie piętrzyły się pudła i pudełka z książkami, bibelotami i naczyniami różnego rodzaju. Lżejsze meble, jak krzesła, stołeczki czy śmieszny stoliczek z kąta w pokoju, zostały wyniesione z domu na zewnątrz, na taras, i tam miały przeczekać remont, który wkrótce miał się skończyć.

Po kilku dniach wszystko powoli zaczęło wracać do normy. Salon i pokój zapełniły się znowu meblami i przedmiotami. Wszystko wyglądało jeszcze piękniej i dostojniej w odświeżonych pomieszczeniach. Ciemny kolor mebli odcinał się pięknie od odmalowanych ścian. Wszystkie szklaneczki i kieliszki stały w brzuchu kredensu w równych rządkach. I ani drgnęły. Mała sikorka wytarta z kurzu i nawet troszkę wypolerowana miękką szmatką wróciła na swojej miejsce na komódce.
Wszystko było jak dawniej, ale jeszcze lepiej! Bo było czysto i lśniąco. I na początku nikt, zupełnie nikt nie zauważył, że jednak nie do końca wszystko jest tak, jak było …
Otóż w pewnym kącie pokoju czegoś brakowało. I kiedy ktoś dłużej zatrzymywał się w tym miejscu, stwierdzał z całą pewnością, że to już nie był ten sam kąt co dawniej. Tylko co takiego się zmieniło? Na początku nikt nie mógł skojarzyć. Zupełnie nie.

Aż któregoś dnia jeden z mieszkańców domu, o miłym damskim głosie, wykrzyknął:
– Wiem! Wiem już czego brakuje! Nie ma tego śmiesznego stoliczka! Na takich długich, prostych nogach. Stał zawsze tam, w kącie. Co się z nim stało?
Wszystkie meble, jakby ktoś wyrwał je właśnie z głębokiego snu, spojrzały jednocześnie w stronę kąta pokoju i dopiero teraz to zauważyły.  Faktycznie, nie ma go! Dębowa komódka zdębiała kompletnie. Mała sikorka z żółtym brzuszkiem wyprostowała się i patrzyła zdumiona.
– Rzeczywiście – odpowiedział ktoś o męskim głosie – stał tam taki śmieszny stoliczek. Ale przecież chyba nikt go nie używał?
– Nie – odpowiedział smutno damski głos – ale to był mój ulubiony stoliczek, był ozdobą tego kąta. Jak myślisz, gdzie może być?
– Nie mam pojęcia – odparł głos męski – wszystko zostało wniesione z tarasu do domu po remoncie. Chyba nikt nie wyrzucił go przez przypadek? W czasie remontu czasami gubią się rzeczy. Ale to przecież stolik, a nie igła…
A potem, żeby pocieszyć smutną właścicielkę miłego damskiego głosu dodał:
– A może dokądś sobie poszedł? W końcu miał nogi! Nawet cztery! – i roześmiał się bardzo głośno.
Właśnie! Może? Może właśnie tak zrobił? Przecież o tym właśnie marzył. Mała sikorka spojrzała w okno zamyślona. Oczami wyobraźni zobaczyła śmieszny stoliczek na czterech prostych nogach, wędrujący drogą przed siebie. Szczęśliwy i wreszcie spełniony. Bo właściwie dlaczego by nie? Dlaczego zawsze wydaje nam się, że pewne rzeczy są z całą pewnością niemożliwe! A tymczasem może właśnie jest odwrotnie? Może wszystko jest możliwe, ale większości z nas nie chce się tego sprawdzić? No, czy nie tak?

p.s. Sprawa zaginięcia śmiesznego stoliczka nigdy się nie wyjaśniła. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Czy ktoś przez przypadek wyniósł go na śmietnik? Czy może ktoś go ukradł? Tylko po co komu taki stoliczek? Nie, to raczej wykluczone.
Ale jedno jest pewne – w kącie pokoju brakowało śmiesznego stoliczka. Naprawdę był jego ozdobą. A teraz ten kąt zrobił się pusty i smutny. I żaden stół z salonu, przy którym jadano, czy ława ze szklanym blatem, albo stół kuchenny na masywnych nogach, ani nawet stolik do gry w karty po pradziadku nie były w stanie tego zmienić. Nikt nie mógł zastąpić śmiesznego stoliczka, nawet gdyby bardzo chciał. Bo to by już nie było to samo. I tyle.

Mały chłopiec

Pewnego dnia, o tej co zwykle godzinie, przyszedł Mrok. I wszystko pożarł. Nie zostawił nawet okruszka! Pochłonął wszystko i w dodatku zajęło mu to tylko kilka minut. Niektórzy twierdzili, że kilkanaście ale na pewno nie.
Wszystko, co było, zniknęło w jego wielkim brzuchu. Wysokie, soczyste i smakowite drzewa. Niskie krzewy, o lekko cierpkim smaku. Trawa i kwiaty, pachnące jak najlepszy deser. Ale także domy – pozbawione smaku i zapachu, ale dobrze wypełniające wiecznie głodny brzuch. I samochody – ciężko strawne ale łatwe do połknięcia. I ludzie, którzy byli w tych domach i tych samochodach… No i w ogóle wszystko, co tylko było w okolicy! A nawet – Księżyc!!! Wszystko zniknęło. W wielkim brzuchu Mroku.
Mrok z napełnionym brzuchem rozsiadł się teraz wygodnie. Zajął całą powierzchnię, którą opróżnił ze wszystkiego. Po dobrym jedzeniu dobry jest sen. I Mrok właśnie o tym teraz marzył.
Świat, na którym nie ma niczego, tylko sam Mrok, nie wydaje się być przyjazny. Ale kto coś mógł na to poradzić? Skoro nie było już nikogo…

Mrok syty i zadowolony z siebie, zasnął. Wkrótce jego chrapanie rozległo się po okolicy. Nikt jednak nie mógł go słyszeć i nikt nie musiał go znosić. Bo przecież Mrok był tu sam.
A jednak. Jednak nie do końca. Jego chrapanie obudziło małego chłopca, który mieszkał w jednym z domów, które pożarł Mrok. Chłopiec otworzył oczy ale dookoła było tak ciemno, że nie mógł w ogóle rozróżnić kształtów w pokoju. Co ja zresztą mówię! W ogóle nie mógł zobaczyć absolutnie nic. Tak jakby ktoś zasłonił mu oczy ciemną chustką. Chłopiec ostrożnie wstał ze swojego łóżka i powoli, wyciągając przed siebie ręce i dotykając sprzętów w pokoju, dotarł do okna.  Dotknął zasłonki i przesunął ją w bok. Jednak za oknem było tak samo ciemno jak w pokoju. Nie było widać kompletnie nic. Ani wysokich drzew, ani niskich krzewów, ani domów i samochodów. Ani Księżyca! W brzuchu Mroku było bardzo ciemno i bardzo cicho. Tylko co jakiś czas ciszę przerywało chrapanie, jednak tak dalekie, jak ledwo słyszalny dźwięk dobiegający z dalekiego i rozległego kosmosu.
Mały chłopiec domyślił się wszystkiego bardzo szybko. Bo mali chłopcy są bardzo mądrzy i są bardzo dobrymi obserwatorami. Są też ciekawscy, co wcale nie jest cechą negatywną. To dzięki temu łatwo domyślają się wielu rzeczy. I niełatwo ich oszukać.
– Mamo, tato… – zawołał cicho mały chłopiec – wszystko zniknęło! I my też! Wydaje mi się… jestem właściwie pewien, że jesteśmy w brzuchu Mroku!
W mieszkaniu panowała kompletna cisza, rodzice spali bardzo mocno. Może to dlatego, że w ciągu dnia mieli zawsze tyle zajęć. Wołanie małego chłopca nie było w stanie ich obudzić. A mały chłopiec nie chciał wcale przerywać ich spokojnego snu. Tylko po prostu w pierwszej chwili wystraszył się trochę i nie wiedział, co robić.
Teraz jednak wpadł na pomysł. Ryzykowny ale mógł się udać. Zebrał w sobie całą odwagę, na jaką mógł się zdobyć. Powoli poruszając się przed siebie dotarł do drzwi wyjściowych. I bardzo niepewnie ale z miną bardzo zdecydowaną – czego niestety nikt nie mógłby dostrzec w tak wielkiej ciemności – zszedł po schodach na dwór. A potem, kiedy już poczuł pod stopami trawę, którą Mrok pożarł, i była teraz w jego brzuchu – tak, jak wszystkie inne rzeczy pożarte przez niego – zaczął najpierw powoli a potem coraz szybciej i pewniej skakać. Najpierw na jednej, potem na drugiej nodze. A potem na obu. Trochę skakał a trochę tańczył, wystukując bosymi stopami różne rytmy w brzuchu żarłocznego Mroku. Śpiewał sobie przy tym pod nosem, cichutko, dla dodania sobie odwagi. Nie chciał nikogo obudzić. Nikogo poza Mrokiem.

Mrok spał smacznie i chrapał beztrosko. Wspominał we śnie smakowitą kolację, na którą składało się wszystko co było dookoła. Prawdziwa uczta! Wcale nie wyrzucał sobie swojej zachłanności i obżarstwa. Tak już niektórzy mają.
Nagle jednak poczuł w brzuchu łaskotanie. Najpierw nawet przyjemne ale po chwili…
Mrok zerwał się na równe nogi, zgiął się wpół i chwycił się rękami za brzuch. Łaskotanie jest trochę przyjemne ale kiedy czuje się je w brzuchu to oznacza tylko jedno. Że kolacja nie chce w nim być! Że nie godzi się z tym, że została pożarta. I nie godzi się na strawienie jej i odesłanie w niebyt!
Mrok zakołysał się na nogach a potem… cóż, zmuszony był oddać światu to wszystko, co mu zabrał. Wysokie, soczyste i smakowite drzewa. Niskie krzewy, o lekko cierpkim smaku. Trawę i kwiaty, pachnące jak najlepszy deser. Ale także domy – pozbawione smaku i zapachu. I samochody – ciężko strawne ale łatwe do połknięcia. I oczywiście Księżyc. I w ogóle wszystko, co tylko było w okolicy.
Mrok z obolałym brzuchem skulił się i skurczył. Siedział teraz w jakimś kącie i cierpiał w milczeniu.

Mały chłopiec szczęśliwy zaklaskał w dłonie. Mógł już teraz spowrotem pobiec do łóżka i złapać jeszcze kilka minut snu. O ile zechce mu się spać po takiej przygodzie.
Podśpiewując pod nosem wbiegł po schodach i do mieszkania. A potem, z tej radości w przedpokoju odtańczył jeszcze raz swój taniec.
Nagle stanął przed nim bardzo zaspany tata i popatrzył na niego półprzytomnym wzrokiem.
– Dlaczego hałasujesz od rana? – zapytał z lekkim wyrzutem – jest jeszcze bardzo wcześnie, chcemy trochę pospać z mamą.
– Ale tato… – zaczął mały chłopiec – musiałem! On pożarł wszystko!
– Ciii…. – tata uciszył go – idź do łóżka i nie hałasuj.
Mały chłopiec już nie miał możliwości wytłumaczenia wszystkiego, bo tata zniknął za drzwiami sypialni. A po chwili w mieszkaniu dało się słyszeć jego chrapanie.
Za oknem słońce, któremu Mrok nigdy nie wchodził w paradę, wstawało powoli i wszystko robiło się jasne i przyjazne.

Ech… ci dorośli. Nic nigdy nie rozumieją. Przecież gdyby nie mały chłopiec dzień nigdy by nie nadszedł. Wszędzie byłoby ciemno i nic nie byłoby widać. I nigdy już nie byłoby wspólnych poranków. W ogóle nic by nie było.
Ale tym razem poranek został uratowany. I świat wokół. I to jest najważniejsze. A jeśli Mrok wróci wieczorem i znowu będzie tak żarłoczny, wtedy rodzice mogą spać sobie spokojnie. Bo jest przecież mały chłopiec, który ich uratuje przed Mrokiem. Na niego zawsze mogą liczyć. Chociaż wcale o tym nie wiedzą.

Lubię

Lubię,
kiedy po deszczu
Dzień wstaje rano
W przejrzystej szarości
Z której powoli
Jedna po drugiej
Wydostają się barwy
Jeszcze rozwodnione
Jakby ktoś farbki wymieszał
Ze zbyt dużą ilością wody
Ale kiedy je zamieszam energicznie pędzelkiem
Ożyją
Powietrze jest rześkie
Ale ptaki wyśpiewują swoje ciepłe trele
I rozgrzewają poranek
Jest Wiosna

Lubię,
kiedy po deszczu
Tysiąc zapachów
W małych kropelkach
Unosi się w powietrzu
Owady dawno już wstały i otrząsają skrzydełka
Lekkie i przeźroczyste
Kolory są intensywne
Trójwymiarowe
Słońce przeciera oczy i rozciąga leniwie
Ramiona
Powoli z mokrej ziemi wstaje gorące powietrze
W powietrzu wisi energia nowego dnia
Nawet jeśli miałby to być
leniwy dzień…
Jest Lato

Lubię,
kiedy po deszczu
Świat otwiera oczy
Czyste i błyszczące
A potem mruga z lekkim uśmiechem
Otwiera ramiona
Zielone
Barwne
Jakby chciał nas przytulić
Do bijącego serca
Ziemi
Jak Rodzic, który bezwzględnie
Kocha swoje dziecko
Nawet nieznośne
Cierpliwie znosi
Naszą niedojrzałość
I brak zrozumienia
Dla przyrody
Która jest potęgą
🙂