Pisanki (wielkanocne kłótnie ;))

Ktoś gdzieś zawodzi
Od samego ranka
To chyba ta mała
W koszyczku
Pisanka
Cała jest w groszki
Różnokolorowe
Można by powiedzieć
Że od stóp
do głowy
– Nie lubię groszków –
Chlipie zrozpaczona
– Wolałabym już
Być cała
zielona!
Inną barwne paski
Całą okalają
Ona też narzeka
Że ją
Pogrubiają!
A jeszcze inna
Że wzorków nie lubi
Że się jej plączą
I że się w nich
Gubi
Ta co jest w kwiatki
– w kratkę być by chciała
A ta co jest w kratkę
Już się
Rozmazała!
Największa z nich po środku
Cała jest zielona
Chyba trochę ze złości
Bo prycha
Oburzona!
– Dość tego! – mówi
Dosyć już tych krzyków
Będzie wreszcie spokój
W tym naszym
Koszyku?
Powiedzcie mi szczerze
Tylko między nami
Wy też tak macie
Ze swymi
pisankami???

Zegar (wiosenna zamiana czasu ;))

Coś tam stuka
Coś tam puka
Dziś w ciszy
Poranka
Co tam znowu?
Kto tam nie śpi?
– syczy
Filiżanka
To ten zegar
W jasne róże
Na swych krótkich
Nóżkach
Zapiszczała
Przebudzona
Ozdobna
Poduszka
Chodzi już tak
Od północy!
Nie da się
Tu spać!
Zegar chyba
Musi chodzić?
Nie może
Wszak stać!
Ale ten chodzi
Po półce
Wzdycha
Stuka, puka
Liczy ciągle
Jakby zgubił
Coś i teraz
Szuka
Liczy w głowie
I na palcach
W końcu się
Zatrzymał
“Już sam nie wiem…
Kto mi powie?
Która jest
Godzina…???”

W starej szafie

W starej szafie
Ktoś mieszka
chowa się w szufladzie
Robi w niej bałagan
Wszystko jest
w nieładzie!
Czasem zrzuca wieszaki
Robiąc przy
tym hałas
Czasem z marynarek
Robi sobie
szałas
Czasami przymierza
I gniecie
sukienki
Czasami w nocy
Śpiewa
bardzo stare piosenki
Stara szafa wtedy
Lekko się
kołysze
I wzdychając cicho
Mąci nocną
ciszę
Lubicie stare szafy?
Lubicie
ich westchnienia?
Lubicie mieszkające
W tych szafach
wspomnienia?
Kiedy skrzypią i trzeszczą
Nawet w środku
nocy
Nie bójcie się wcale!
Strach ma
wielkie oczy
To może być lokator
Co chowa się
w szufladzie
I lubi kiedy wszystko
Jest w pewnym
nieładzie…
Nie lubi kiedy
Wszystko
wisi równo w rządku
Bo wie, że są w życiu Rzeczy
Ważniejsze
od porządku…
I od marynarek
sukienek
czy koszul…
Wiecie jakie?

Mały domowy skrzat

Pewnego razu był sobie mały domowy skrzat. Mieszkał od lat w pewnym starym domu i nigdy nie narzekał na życie. Był dobrym skrzatem, chociaż sam siebie nigdy by tak nie określił. Naturę miał spokojną, czuł w sercu przyjaźń i życzliwość dla świata, zwierząt i ludzi nie musiał więc wkładać jakiekolwiek wysiłku w bycie przydatnym i pomocnym skrzatem.
Był tak mały, że ludzkie oko ledwo mogłoby go dostrzec. Miał długą, piękną brodę i długie włosy. Nosił szary płaszcz długi do ziemi i dużą czapkę – która nieznośnie spadała mu na oczy.
W starym domu mieszkało mu się bardzo dobrze. Stał w nim stary piec, a tuż przy nim stary szanowany w domu kredens. Pomiędzy piecem a kredensem było w sam raz miejsca dla małego domowego skrzata.
Urządził się więc tam całkiem wygodnie. Nigdy też nie brakowało mu jedzenia. Mieszkańcy domu nigdy nie zapominali o tym, żeby zostawić mu kawałek sera, miseczkę mleka lub okruszki chałki domowego wypieku. W zamian za to mały domowy Skrzat spełniał oczywiście swoją powinność i dbał o to, żeby złe moce nigdy nie przestąpiły progu starego domu, a jego mieszkańcom powodziło się i szczęściło zawsze.
Tak też było. W domu przez lata rodziły się kolejne pokolenia zdrowych i pięknych dzieci, nigdy nie brakowało w nim jedzenia i picia, a jego mieszkańcy dożywali późnych lat w zdrowiu i radości życia.
Czy to w ogóle możliwe? Jeśli się w coś mocno wierzy to wtedy wszystko jest możliwe! Naprawdę! Spróbujcie, jeśli uważacie, że to tylko bajki.

Lata mijały, mały domowy skrzat wypełniał z radością swoje obowiązki, chociaż właściwie nigdy nie traktował tego, co robił, jako obowiązków. Ludzie, w których domu mieszkał, dbali o niego, chociaż rzadko wspominało się o tym na głos. Ale ta wzajemność była dla wszystkich oczywista.

Jednak zdaje się, że mimo najlepszych chęci, a nawet zaklęć i czarów, nic nie może trwać wiecznie. Domowy skrzat był coraz starszy jednak jeszcze setki lat życia były przed nim. Tymczasem dom starzał się również i coraz mniejsze były szanse na to, że przetrwa kolejne zimy. Coraz trudniej było naprawiać ciągle przeciekający dach. Ściany zaczęły pękać. Psuł się też coraz częściej stary piec i bywało, że mały domowy skrzat budził się w środku nocy całkiem przemarznięty. To było niewesołe i nawet pogodne i spokojne usposobienie małego skrzata bywało wystawione na ciężką próbę.

W końcu aktualni mieszkańcy domu – a było to już kolejne pokolenie jego mieszkańców, skrzat dawno przestał już liczyć i nie pamiętał, które – postanowili opuścić stary dom. W dodatku dom planowano zburzyć, a działkę sprzedać – być może przyda się pod nowoczesne osiedle lub duży, wygodny sklep.
Któregoś więc dnia małego skrzata obudził wielki hałas i rwetes. Meble przesuwały się po podłodze, drzwi bez przerwy otwierały się i zamykały, ludzie głośno rozmawiali, jedynym słowem – trwała wyprowadzka. Słowo “wyprowadzka” wpadło do uszu małego domowego skrzata kilka razy w ciągu ostatnich dni. Jednak nie dotarła do niego jeszcze moc tego słowa ani nie przeczuwał konsekwencji, jakie ze sobą niosło. Jego spokojna natura i wrodzona przyjaźń i życzliwość dla świata, zwierząt i ludzi sprawiły, że zupełnie zawiodła jakakolwiek czujność. Bywa przecież i tak.

Mały domowy skrzat ze spokojem i nieustającą pogodą ducha spakował swój skromny, niewielki dobytek, na który składały się dwa szare płaszcze, dwie duże czerwone wysłużone czapki, spadające mu nieodmiennie na oczy, mała posrebrzana szczotka do czesania brody i włosów, wysokie zapasowe buty i patchworkowa ciepła kołdra. Wyprowadzka nie musi przecież oznaczać niczego złego. Może oznaczać zmiany na lepsze, albo brak zmian. Może.
Tak przynajmniej myślał sobie mały skrzat.

Czy może się jednak zdarzyć, że nowe miejsce zamieszkania zmienia całkowicie mieszkańców? Czy może się zdarzyć, że w nowym miejscu zamieszkania całkowicie zmienia się ich charakter? Że zapominają o tym, o czym dotąd zawsze pamiętali? Albo co gorsza – po prostu już nie chcą pamiętać?

Zacznijmy jednak od tego, że w nowym domu nigdzie nie było pieca. Mały skrzat szukał bardzo długo i skrupulatnie i nie było go nigdzie z całą pewnością. Jednak w jednym z największych pomieszczeń znajdował się kominek. Dość nowoczesny, jednak od biedy można było go uznać za całkiem dobre sąsiedztwo dla legowiska małego skrzata. Nie zawsze w nim palono, ale w nowym domu była podgrzewana podłoga, dzięki czemu zawsze i wszędzie było ciepło. Mały domowy skrzat bardzo lubił ciepło. Dlatego aż zatańczył z radości, kiedy to odkrył. To był przecież dobry znak, a na pewno zapowiedź ciepłych przespanych nocy. Czyli jednak zmiany na lepsze! I naprawdę nie ma się czym martwić. Mały domowy skrzat nie martwił się więc wcale.

Kiedy mówi się, że stare domy mają dusze, to łatwo jest zgadnąć dlaczego tak może być. Kolejne pokolenia rodzących się w nim dzieci, ich płacz, śmiech, zapach, pierwsze kroki, pierwsze odkrycia; kolejne pokolenia odchodzących na tamten świat, spełnionych w swoim życiu, znających już jego cienie i blaski mieszkańców; wszystkie dobre i złe emocje, relacje, dni codzienne pełne trosk, dni świąteczne pełne radości i spokoju – to wszystko tworzy atmosferę domu, którą nazywamy jego duszą. Im starszy jest dom, tym ta dusza jest bardziej wyczuwalna. Jednak aby dusza domu nas przyciągała, a nie odwrotnie, potrzebna jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której zapominać nie wolno – opiekuńcze duchy oczywiście. Lub chociaż jeden mały domowy opiekuńczy skrzat. Ot, cała tajemnica.
Co z nowymi domami? Czy one także mogą mieć duszę? Ośmielę się stwierdzić, że tak. Jeśli postarają się o to ich mieszkańcy. Jeśli stworzą w nich atmosferę, którą czuje się od progu i która otula nas jak miękki koc, kiedy znajdujemy się w środku. Wtedy i taki opiekuńczy duch trafi do tego domu.  Opiekuńcze duchy nie są wymagające. Wystarczy w nie wierzyć i o nie dbać. Nawet jeśli komuś wydaje się to dziwne lub bez sensu. Naprawdę niewiele. Chociaż dla niektórych zbyt wiele i wcale nie takie łatwe.

– Daj już spokój. To są przecież wygłupy. Codziennie zbierasz te okruszki. I jeszcze to mleko w miseczce po twojej babci! Ktoś kiedyś w to wdepnie i będzie tylko bałagan!
– Kiedy robiłam to w starym domu nie przeszkadzało ci. A nawet ci się podobało.
– Bzdura. Chciałem ci się przypodobać. I twojej matce oczywiście. Ona miała te swoje zwyczaje, przesądy… gusła i zabobony!
– Podobnie jak moja babcia i prababcia. I ich babcie. W starym domu wszyscy w to wierzyli. I żyło się w nim wszystkim dobrze.
– Ale teraz mamy nowy dom. Chyba ci się podoba? I też będzie nam się w nim żyło dobrze. Bez guseł i zabobonów.

Z początku wszystko zdawało się być jak zwykle. Mały skrzat zadomowił się w nowym domu. Uwielbiał podgrzewaną podłogę i polubił nowoczesny kominek. Palono w nim głównie w weekendy i wtedy mały domowy skrzat siadał nieopodal i wpatrywał się w ogień. Mógł tak godzinami siedzieć i patrzeć i delektować się przyjemnym ciepłem, które otulało go i nie pochodziło tylko z kominka, ale z dobrego, spokojnego życia, które podarował mu los. Za taki los mógł tylko dziękować.
Jednak z czasem coś zaczęło się zmieniać. Coś, co najpierw wyczuł w atmosferze panującej wokół i co z dnia na dzień dawało się wyczuć coraz wyraźniej. Aż któregoś dnia nie zastał tam gdzie zawsze przygotowanego dla niego jedzenia. To był pierwszy raz od bardzo wielu lat jego życia. Było to dziwne i nie tyle zmartwiło go, co zdumiało. Tego dnia poszedł spać głodny. Pierwszy raz poczuł, jak to jest mieć pusty brzuch. Nie było to miłe uczucie. Ale bardziej niż pusty brzuch co innego doskwierało mu bardziej. Niejasne jeszcze uczucie, że ktoś, kto zawsze o nim pamiętał i dbał o niego, nagle o tym zapomniał. To uczucie nie tylko doskwierało, ale nawet trochę go bolało. Zupełnie nowe uczucie i niechciane. Mimo to zasnął z nadzieją na nowy, lepszy dzień.

Następny dzień z początku przypominał wszystkie inne dni w życiu małego domowego skrzata. Wieczorem znowu znalazł przygotowaną dla niego miseczkę mleka i nawet słodki herbatnik. Jednak przez kolejne dni zdarzało się, że na kolację nie dostawał nic i chodził spać głodny. Z czasem to stało się niemal regułą. Mały domowy skrzat nie wiedział co się dzieje, chociaż oczywiście słyszał niegdyś o domach, w których nie dba się o domowe duchy. Brał to jednak za zwykłe plotki i nigdy by nie przypuszczał, że coś podobnego może spotkać jego. Z czasem zaczął sobie jednak zdawać sprawę z tego, że przez wiele lat cieszył się naprawdę wielkim szczęściem i przychylnością losu. I że to się właśnie skończyło.

Dokładnie to samo mogliby powiedzieć właściciele nowego domu. Ich życie także się zmieniło. Z początku były to zmiany niewielkie i niemal niezauważalne. Z czasem jednak już nie dało się ich nie zauważyć. W ich życiu pojawiły się problemy, jakich dotąd nie znali, a atmosfera w ich pięknym nowym domu zaczęła się psuć. Nie dlatego, że mały domowy skrzat zamienił się w złośliwego ducha i za brak jedzenia odwzajemniał się złymi czarami. Mały skrzat po prostu zachorował. Zmalał i zszarzał całkiem. Broda całkiem mu posiwiała. Zupełnie nie miał siły i w ogóle nie wstawał ze swojego legowiska. Przykrył się patchworkową kołdrą po sam nos i spał całe dnie i noce. Nie wstawał nawet wtedy, kiedy palono w kominku, a przecież tak bardzo lubił wpatrywać się w ogień.
W końcu przyszedł taki wieczór, że nawet gdyby czekała na niego przygotowana miseczka mleka i kolacja, on i tak nie miał już siły, żeby wstać. Tym samym nie miał już siły opiekować się domem i jego mieszkańcami, nawet gdyby bardzo chciał.

Co było dalej? Dalej było tylko gorzej. Atmosfera w nowym domu nie przypominała w niczym tej, która panowała w starym. Niektórzy nawet zaczęli coraz częściej tęsknić za starym domem, na miejscu którego stał teraz supermarket. Nikt tu już nie dbał o opiekuńcze duchy, a co gorsza – nikt w nie nie wierzył. Została zachwiana pewna równowaga. Mały domowy skrzat nic na to nie mógł poradzić. W końcu zrobił się całkiem maleńki, jak ziarenko i któregoś dnia po prostu zniknął.
Co się dzieje z takimi znikającymi skrzatami? Czy mają szansę trafić do innych domów i tam – ogrzewane wiarą w domowe duchy i dokarmiane okruszkami – całkiem się odrodzić? Czy może trafiają do miejsca, z którego wrócić już się nie da nigdy? Któż to może wiedzieć.
Co się dzieje w domach pozbawionych opieki domowych duchów? Tego chyba nie muszę Wam mówić. Myślę, że doskonale znacie takie domy.

No dobrze. Nie miałam zamiaru nikogo straszyć. Wiem, że wiara w rzeczy, które nie mieszczą się nam w głowie jest czymś bardzo trudnym. Kiedyś wierzono w domowe skrzaty i o nie dbano. Oczywiście również się ich obawiano. Sama nie wiem czy to dobrze, czy źle. Ale wiem na pewno, że o atmosferę w domu zawsze dobrze jest dbać – różnymi sposobami –  a także o pewne, przekazywane z pokolenia na pokolenie, tradycje. Może nie wszystkie, ale chociaż niektóre. Na pewno te, które przynosiły pomyślność. To czasami bywa trudne, ale warto o tym pamiętać.
A zaproszenie do domu małego domowego skrzata to prostu jeden z najprostszych sposobów! Wystarczy codziennie dbać o jego naprawdę niewielkie potrzeby, a całą resztę załatwi już on. Bo taka wzajemność jest przecież oczywista dla wszystkich. Prawda?

Frazeologia

Pewnego razu był sobie człowiek, który pozjadał wszystkie rozumy. Słyszeliście kiedyś o kimś takim? Z całą pewnością po takim posiłku powinno się mieć niestrawność lub chociaż zgagę palącą w przełyku, na którą kubek zimnej wody nie pomaga. Jednak ten człowiek jakimś cudem czuł się całkiem dobrze i nic mu nie dolegało. Moim zdaniem ktoś, kto zjada wszystkie rozumy, musi być człowiekiem specyficznego gatunku. W związku z tym pewnie i żołądek ma inny niż wszyscy. To naprawdę całkiem możliwe.

Kiedy już pozjadał wszystkie rozumy czuł się tak dumny z siebie, jak to tylko możliwe. Czuł się tak, jakby tym samym posiadł całą mądrość świata i jeszcze trochę. Odtąd więc każda rozmowa z nim była nieco utrudniona. Mając się za posiadacza całej wiedzy świata człowiek ów tak wysoko zadzierał nos, że w końcu czubek tego nosa przesłonił mu dosłownie wszystko, co działo się dookoła. To sprawiało jednocześnie, że nie docierały do niego żadne argumentacje, a co gorsza – także informacje. A przecież w końcu czerpanie codziennie nowych informacji z otaczającego nas świata może w znacznym stopniu modyfikować nasze poglądy na pewne sprawy. I nasz rozum. I to jest dobrze. Z drugiej strony zdawałoby się, że każdy człowiek póki żyje, póty wciąż może nauczyć się i dowiedzieć nowych rzeczy. Wystarczy tylko wyjrzeć poza czubek nosa. Jednak jeśli się pozjada wszystkie rozumy to wówczas jest tak trudne, że aż niemożliwe. I to jest naprawdę kłopot. Bo to trochę tak, jakby wpadało się na ścianę. Wiecie, co mam na myśli?

Zjadanie rozumów powinno być zasadniczo zabronione. To jednak nie jest takie proste, kiedy wszyscy są przekonani o wysokiej wartości rozumu – a niektórzy także: odżywczej.

Pewnego razu był też człowiek, który swój rozum stracił. Zgubił go gdzieś czy coś? Tego do końca nie wiadomo. Mawiano, że stracił nie tylko rozum, ale całą głowę. To wydaje się wszakże niemożliwe, bo chyba nie mógłby żyć bez głowy. Jak myślicie? Poza tym głowa to nie rękawiczka. Albo chusteczka do nosa lub jakieś klucze. Nie da się jej tak po prostu zgubić. Jednak temu człowiekowi to się właśnie przytrafiło. Życie bez głowy nie jest łatwe. Jak pewnie wiecie każdy człowiek ma w swojej głowie takie małe centrum dowodzenia. Nazwałam je małym ze względu na standardowy rozmiar ludzkiej głowy, jednak znaczenie tego centrum jest wielkie. Dzięki niemu potrafimy poruszać ręką i nogą, ale to właściwie pikuś. Ważniejsze jest to, że dzięki dobrze funkcjonującej głowie możemy nie tylko znaleźć drogę do domu albo do pracy, ale także – tak, tak, to bardzo poważna sprawa – do drugiego człowieka! Tymczasem nasz bohater zupełnie stracił głowę. Podobno dla jakiejś kobiety lub jeszcze kogoś innego. Po co temu komuś głowa tego człowieka? Zupełnie nie rozumiem. Owszem, głowa to jest bardzo ważna i cenna rzecz i może być tak, że ktoś połakomi się na czyjąś wyjątkowo dobrze funkcjonującą głowę. Jednak posiadanie dwóch głów na raz nie sprawi, że ich posiadacz lepiej będzie zarządzał sobą. Z całą pewnością nie.

Utrata głowy i wraz z nią rozumu na krótką chwilę może mieć skutek niewielki. Małe życiowe zawirowanie, po którym wszystko wraca do normy lub jakoś toczy się dalej. Jednak utrata tych cennych rzeczy na dłużej to już nie są żarty. Każda rozmowa z takim kimś, kto stracił swoją głowę, byłaby nieco utrudniona. Bo bez głowy nie słyszy się i nie widzi  – pamiętajcie: centrum dowodzenia. A jaki jest sens rozmowy z kimś, kto nas nie słyszy, ani nie widzi? Utraconą głowę powinno się jak najszybciej odzyskać! Póki jeszcze nikt jej nie zepsuł doszczętnie i wszystkiego w niej nie pomieszał.

Pewnego razu był także człowiek, który dostał małpiego rozumu. Z całym szacunkiem dla wszystkich na świecie małp – pożyczać od nich rozum nie jest zbyt rozsądne. Chyba, że ktoś postanowił cofnąć się do darwinowskich korzeni i zamieszkać na stałe wśród małp. To całkiem możliwe, bo życie wśród małp może być dla niektórych – zmęczonych życiem wśród ludzi zjadających swoje rozumy lub tracących swoje głowy – atrakcyjną perspektywą. Jeśli jednak nadal chce się żyć wśród ludzi, to należałoby pamiętać, że posiadanie małpiego rozumu może oznaczać nie tylko odejście od rozsądnego działania i życia – a już na pewno nie małpie figle czy beztroską radość życia – ale także całkowite odwrócenie się od życia cywilizowanego. W tym akurat znaczeniu chodzi o pewne ustalone normy działań, dzięki którym ludzie mogą w ogóle żyć obok siebie. Oczywiście są to rzeczy dla niektórych mocno umowne, a szkoda. Zgodne życie obok siebie powinno być dla wszystkich sprawą priorytetową. Niestety jest zupełnie na odwrót.

Człowiek, który dostał małpiego rozumu przestał nagle zachowywać się jak dotąd i zaczął zupełnie inaczej. To spowodowało, że wszyscy jego bliscy zupełnie go nie poznawali. Rzeczy, którymi dotąd się zajmował, leżały niezałatwione. Relacje, o które dotąd dbał, zostały zerwane. Wszystko, co go dotyczyło, nagle jakby stanęło na głowie. Na głowie z małpim rozumem. I w związku z tym też każda rozmowa z nim była bardzo utrudniona. Bo była to trochę rozmowa z jakby – bardzo sympatyczną, ale jednak – małpą. A jeśli ktoś traci rozsądek, a w dodatku zaczyna w sposób nieobliczalny reagować na różne rzeczy, to ludzie wolą odsunąć się jak najdalej i nie mieć z nim nic wspólnego. A szkoda, bo wtedy na odzyskanie dawnego rozumu taki ktoś ma jeszcze mniejsze szanse.

 Jeśli już wam się w głowie zaczęło kręcić od tych wszystkich kłopotów z rozumem, to na dobre zakończenie kilka słów o jeszcze jednym człowieku. Pewnego razu był sobie bowiem człowiek, który miał więcej szczęścia niż rozumu. Jak wam się to podoba? Słowo „szczęście” kojarzy się wszystkim z czymś bardzo pożądanym, prawda? Myślę, że gdyby wam ktoś zaproponował, abyście zamienili swój rozum na szczęście, to zapewne wielu z was – przynajmniej w pierwszej chwili – natychmiast by na to przystała. Jestem o tym przekonana. Sama mogłabym w chwili słabości ulec takiej propozycji. Czy jednak na pewno byłaby to dobra zamiana? Sami pomyślcie? Od czegóż macie rozum?  Szczęście to coś, co bardzo, ale to bardzo trudno jest określić. Po pierwsze: bardzo często dla każdego z nas „szczęście” oznacza coś zupełnie innego. Po drugie: najczęściej myśląc o szczęściu mamy na uwadze tylko i wyłącznie nasze życie i samopoczucie, szczęście kojarzy się z czymś bardzo osobistym i do własnego użytku. Niewielki użytek z naszego szczęścia mają inni. Owszem – kiedy ktoś jest szczęśliwy może też czasami chcieć uszczęśliwiać innych. Jednak tylko wtedy, kiedy ma … odpowiednią ilość rozumu. Rozumu, który mu podpowie, że nasze szczęście może być pełne tylko wówczas, kiedy dbamy także o szczęście innych osób.

Wracając do człowieka, który miał więcej szczęścia niż rozumu, jak się pewnie domyślacie częściej niż rozumu używał szczęścia. A póki mu ono sprzyjało nie czuł w ogóle potrzeby, żeby myśleć. Nic nie planował i do niczego się nie przygotowywał – w końcu miał „szczęście”. Nie musiał się o nic starać, ani nic w sobie zmieniać. Szczęście załatwiało wszystko za niego. A gdyby zawiodło – to co wtedy? Czy dałoby się je naprawić, gdyby się popsuło? Gdzie w ogóle ono się mieści i czym jest? Gdy się ma rozum, wtedy podsuwa on takie beznadziejne pytania. Gdy się go nie ma – pozostaje liczyć na szczęście i nikt się nie zastanawia czym ono tak dokładnie jest i na jak długo wystarczy.

Rozmowa z kimś takim kto ma więcej szczęścia niż rozumu również nie jest łatwa. Bo taki ktoś nie widzi w ogóle nigdzie problemów. A może nawet nie wie czym one są. Więc o czym tu rozmawiać? A przecież to, że się czegoś nie widzi – bo ma się więcej szczęścia niż rozumu – nie oznacza, że tego nie ma. Prawda?

 Nie martwcie się. Jeśli spodobał się wam któryś z wyżej wymienionych ludzi, nie ma w tym nic złego. Każdy ma swój rozum i tak naprawdę może z nim robić to, co tylko chce. Może go sobie zjeść albo stracić gdzieś w jakiś piękny księżycowy wieczór – to czasami bardzo miłe  – lub też pożyczyć rozum od jakiejś miłej małpki i przez moment poczuć się jak ona. To może być nawet na swój sposób oczyszczające. Czasami w życiu zdarza się, że rozum przyśnie, a szczęście czuwa nad nami i ratuje z opresji. A jednak z drugiej strony – dobrze jest o swoją głowę dbać, jak o największy na świecie skarb. Nie tylko ze względu na to małe-wielkie centrum dowodzenia, które jest w środku – chociaż to oczywiście bardzo istotne – ale także dlatego, że dzięki dobrze funkcjonującej głowie to i szczęście można mieć w życiu i trochę szaleństwa. Można wiedzieć to, co się chce wiedzieć, a resztę zostawić mądrzejszym. Można czerpać z życia tyle, ile się chce  – w granicach rozsądku. I przede wszystkim nie robiąc nic złego innym wokół.  Bo tak na chłopski rozum to zgodne życie obok siebie powinno być dla wszystkich sprawą priorytetową. Niestety jest zupełnie na odwrót. Tak jakby brakowało ludzi, którzy przynajmniej od czasu do czasu wybraliby się na nie taki długi spacer i poszli po rozum do głowy. Naprawdę czasami warto się tam przejść, choćby z ciekawości. Sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy nie trzeba by czegoś odświeżyć albo może chociaż przewietrzyć. Wydaje mi się, że nie ma ważniejszego miejsca w naszym życiu niż nasza głowa. I niech Serce się teraz nie obrazi, ale także ono może mieć się dobrze tylko i wyłącznie dzięki dobrze funkcjonującej głowie. Jak sądzicie?

Niedziela

Dwudziesty Pierwszy

– Hej, Dwudziesty! Co słychać? Jak poszło? Czy masz mi coś do przekazania? Kilka słów na dobry początek? – Dwudziesty Pierwszy rozsiadł się wygodnie w obszernym pluszowym fotelu i uśmiechnął się szeroko. Miał na sobie jasne, lekkie ubranie, jasne włosy sięgały mu do ramion i wyglądał naprawdę bardzo młodo. Młodo i beztrosko.

– Na dobry początek … – Dwudziesty zawiesił głos – życzę ci wszystkiego dobrego – po czym odwrócił się do niego plecami i próbował zapiąć niewielką, podniszczoną walizkę.

– To banał, nic nie oznacza. Pytam o konkrety. Jakieś wytyczne, dane – powiedział władczym tonem Dwudziesty Pierwszy. Siedząc w tym dużym, miękkim fotelu poczuł się chyba jak król.

– To nie do końca tak powinno działać – odparł Dwudziesty i wcale nie miał na myśli zapięcia walizki, z którym w końcu udało mu się uporać  – zaczynasz z czystą kartą, robisz co i jak chcesz.

– Myślałem, że po koleżeńsku wesprzesz mnie jakoś, coś podpowiesz.

– Ale w jakim celu? – zapytał Dwudziesty – chodzi o to właśnie, żebyś mógł zacząć właściwie od nowa, tak, jak chcesz. Jeśli ci opowiem, jak było i ile spraw zostało nie załatwionych, skupisz się na tym i na pewno nie będzie lepiej. A chyba wszystkim chodzi zawsze o to tylko, żeby było lepiej.

Dwudziesty usiadł ciężko na krześle, stawiając obok na podłodze walizkę. Miał na sobie bardzo długi, nieco pognieciony płaszcz, ciężkie buty, a na głowie znoszony kapelusz. Z kieszeni płaszcza wystawał kawałek czegoś, co wyglądało na pierwszy rzut oka, jak fragment chusteczki do nosa.

– Powinieneś zacząć od zera. Ja też tak zaczynałem. I na początku szło naprawdę dobrze. Dużo planów, dużo postanowień, perspektyw. A potem … – Dwudziesty machnął ręką i skrzywił się z niesmakiem. Dwudziesty Pierwszy teraz zauważył ciemnawe cienie pod jego oczami. Dwudziesty wyglądał na bardzo zmęczonego. Dwudziesty Pierwszy zastanawiał się …

– … czy też będziesz tak wyglądał przed odejściem? – Dwudziesty odczytał jego myśli – tego nigdy się nie wie. Możliwe, że nie. Może w ogóle się nie zmienisz, bywało i tak. Jeśli wszystko pójdzie dobrze odejdziesz w być może nico tylko znoszonych butach. Ale wciąż niemal tak świeży i lekki, jak dziś – Dwudziesty uśmiechnął się pod nosem być może nieco zbyt cynicznie.

– Posłuchaj – powiedział nagle Dwudziesty Pierwszy – wiem, że masz większe doświadczenie. To znaczy – masz je w ogóle, a ja wcale. Ale to nie oznacza chyba, że musisz się wywyższać! Jutro zaczynam, to dla mnie zupełnie nowa sytuacja. I wiesz co? Poradzę sobie! Może nawet lepiej niż ty! Bo może jestem lepszy od ciebie? Przecież to niewykluczone! Ty swoje zrobiłeś. Na pewno starałeś się, jak mogłeś. Domyślam się, patrząc na ciebie, że chyba nie było jakoś szczególnie wesoło. Ale przecież ze mną może być inaczej? Może, prawda?

Dwudziesty Pierwszy patrzył butnie na Dwudziestego. Nie miał zamiaru poddawać się. W końcu każdy jest sobą i nikt na nikogo nie musi się oglądać. Jeden żyje tak, drugi inaczej. Wcale nie trzeba nikogo się radzić i dopytywać o różne rzeczy. Można to zrobić na przykład z grzeczności, ale wcale się tym nie przejmować.

Dwudziesty westchnął ciężko. Przez jakiś czas przyglądał się swoim butom, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Potem spojrzał na swoją podniszczoną walizkę.

– Wydaje się niewielka, ale jest ciężka – powiedział nagle, jakby do samego siebie – a może to ja po prostu mam mniej siły? Może ktoś inny w ogóle nie poczułby ciężaru? To całkiem możliwe.

Dwudziesty Pierwszy przyjrzał się walizce. Faktycznie była niewielka i wcale nie wyglądała na ciężką. Ale nie zamierzał tego sprawdzać. To nie jego walizka, więc nie jego sprawa.

Nagle Dwudziesty podniósł głowę. Jego twarz w jednej chwili zupełnie się odmieniła. Wyglądał teraz dużo młodziej i w dodatku uśmiechał się przyjaźnie.

– Słuchaj – powiedział pojednawczym tonem – nie chciałem tak cię potraktować, zupełnie zapomniałem o dobrych manierach. Nie martw się, będzie wszystko tak, jak ma być. Sam się przekonasz. Jesteś młody, silny, masz dobre nastawienie – nastawienie to podstawa! I tego się trzymaj.

Dwudziesty Pierwszy spojrzał na niego badawczo, ale tym razem nawet cień cynizmu nie pojawił  się na twarzy Dwudziestego.

– A czy cokolwiek mi podpowiesz? – zapytał tym razem już mniej pewnie – na co mam się nastawić? Na co przygotować?

– Nie – odparł Dwudziesty – nie mogę. Nie dlatego, że mi również nikt nic nie podpowiadał i sam musiałem sobie radzić. Tylko dlatego, że po prostu zupełnie nie wiem, co miałbym ci powiedzieć. Na każdego z nas czeka coś innego. Czasami zupełnie innego, niż na tych, co byli przed nami i tych, co będą po nas. Dlatego wszelkie konkretne rady i wskazówki po prostu nie istnieją. Ale … – Dwudziesty zawahał się i spojrzał jeszcze raz na swoją walizkę – jedno mogę ci powiedzieć.

Dwudziesty Pierwszy wstał z pluszowego fotela i trzymając ręce w kieszeniach jasnych spodni podszedł do Dwudziestego. Jego postawa nie miała w sobie nic lekceważącego. Po prostu miał tak lekką głowę i duszę, że niemal unosił się parę centymetrów nad podłogą. Nic mu nie ciążyło, nie przytłaczało go. Dlatego wsunął ręce do kieszeni beztrosko, na luzie. A nie dlatego, że nie interesowało go to, co miał do powiedzenia Dwudziesty.

– Jest mnóstwo dobrych recept na to, żeby dawać sobie radę nawet w najtrudniejszych sytuacjach – zaczął Dwudziesty – i dobrze jest mieć je zawsze przy sobie. Naprawdę pomagają, przynajmniej niektóre z nich. Ale jeśli chodzi o sposoby – to już jest sprawa indywidualna. Każdy musi znaleźć swój. I musi go znaleźć sam.

– Sposoby na co? – zapytał Dwudziesty Pierwszy.

– Sposoby na psikusy losu!

– Psikusy losu? – zdziwił się Dwudziesty Pierwszy – mówisz do mnie, jak do przedszkolaka! – obruszył się.

– Nie – odpowiedział Dwudziesty – po prostu tak je nazywam. To jedna z recept! – uśmiechnął się znacząco i mrugnął do Dwudziestego Pierwszego porozumiewawczo.

Po tych słowach wstał z krzesła, podniósł z podłogi z pewnym wysiłkiem swoją podniszczoną walizkę i stanął przed Dwudziestym Pierwszym wyprostowany. Teraz wyglądał jeszcze inaczej. Już nie tak młodo i radośnie, jak kilka chwil temu. Ale cienie pod oczami zniknęły i już nie wydawał się tak bardzo zmęczony. Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, nad którymi ktoś umieścił wyraźny napis: Wyjście. Nagle z kieszeni wypadło mu coś, co przez cały czas wystawało z niej i wyglądało na pierwszy rzut oka jak chusteczka do nosa. Dwudziesty schylił się i podniósł to z podłogi. Nie była to wcale chusteczka, tylko maseczka, taka, jaką noszą chirurdzy podczas operacji.

– A to co? – zdziwił się Dwudziesty Pierwszy –  po co ci to? Zostałeś lekarzem?

– To? – Dwudziesty przyjrzał się podniesionej z podłogi maseczce i uśmiechnął kwaśno – to jest jeden z psikusów losu. Zrobił kilka kroków naprzód, nagle jednak zatrzymał się i zwrócił jeszcze raz do Dwudziestego Pierwszego: – Na wszelki wypadek też taką sobie spraw, może ci się przydać. Chociaż – machnął ręką po raz drugi tego dnia – w sumie nikt nie wie, co tam ci się przyda. Sam się przekonasz – po czym westchnął i rozpłynął się powoli w drzwiach, które były wyjściem. A wraz z nim jego pognieciony płaszcz, znoszony kapelusz i podniszczona walizka.

Dwudziesty Pierwszy stał przez chwilę zamyślony i patrzył w te drzwi jakby miały do niego zaraz przemówić. Po chwili jednak otrząsnął się, wyprostował, wygładził jasne, lekkie ubranie, które miał na sobie i odrzucił do tyłu długie włosy. Po czym bardzo lekkim krokiem podszedł do drzwi, nad którymi ktoś umieścił wyraźny napis: Wejście. Otworzył je szeroko i w tym momencie do pokoju wpadło jasne światło, które sprawiło, że Dwudziesty Pierwszy wyglądał teraz tak, jakby miał na sobie strój z brokatem. W tej chwili zapomniał zupełnie o Dwudziestym i ich rozmowie. I o wszystkich wątpliwościach, jakie przed chwilą przebiegły mu przez głowę. Błyszczący, dumny i z uśmiechem na twarzy przeszedł przez drzwi. Gotowy na wszystko, co go tam czeka.

Dokładnie tak, jak należy.

Naparstek magii

– Nie hałasuj tak – syknął ktoś w ciemności, która od kilku godzin obejmowała całą okolicę swoim aksamitnym ramieniem. W dodatku głos dochodził z wysoka, jakby z okolic dachu – wszystkich pobudzisz, a nie chcielibyśmy tego, prawda?
– Niby prawda – odezwał się drugi głos pół szeptem, który w wieczorej ciszy było całkiem dobrze słychać – ale ja nie hałasuję. Po prostu niewygodnie mi na tym dachu. Czy możemy już zejść?
– Nie możemy – odezwał się pierwszy głos – obiecałeś, że nie będziesz marudny. Pamiętasz, jak ćwiczyliśmy pozytywne nastawienie?
– Pamiętam – odezwał się w ciemności drugi głos, ale nie brzmiał zbyt entuzjastycznie.
Gdyby ktoś przechodził właśnie w tej chwili ulicą i zatrzymał się w pobliżu, a potem zadarł głowę wysoko do góry, zobaczyłby dwóch bardzo dziwnych jegomościów siedzących na dachu stojącego w tym miejscu domu. Jeden z nich wygodnie oparł się o nieco nadgryziony zębem czasu, chylący się komin, drugi trochę nieporadnie przytrzymywał się jedną ręką wystającej dachówki, podczas gdy drugą pocierał się po czole, jakby go coś bardzo trapiło.
Jednak o tej porze nikogo na ulicy nie było i nie mogło być. Wszyscy mieszkańcy miasta dawno spali w swoich mniej lub bardziej wygodnych łóżkach i śnili mniej lub bardziej kolorowe sny.
Tymczasem na dachu jednego z domów nadal toczyła się rozmowa:
– Tak, jak ci wspominałem, uważam, że zbyt szybko się poddajesz. Wiem, że nigdy nie byłeś jakiś specjalnie przebojowy i że zawsze byłeś raczej introwertykiem. W dodatku tradycjonalistą. Takim osobom trudniej jest znosić przeciwności losu. Ale przecież wszyscy cię wspieramy. I naprawdę jesteśmy gotowi być zawsze przy tobie.
– Taaa… – odezwał się drugi głos, ale można w nim było wyczuć rezygnację – te deklaracje są bardzo miłe, ale ja nie jestem naiwny. Trzeba wiedzieć, kiedy powinno się zejść ze sceny. Na pewno wtedy, kiedy nikt cię już nie chce, o ile nie wcześniej. Wiesz dobrze, że nie jestem bardzo miękki. Ale walka o swoje miejsce po prostu mnie zmęczyła.
– Ale przecież to tylko twoje miejsce i nikogo innego! Zawsze tak było i będzie! – jegomość, który dotąd opierał się o komin teraz nachylił się w stronę swojego towarzysza i patrzył na niego przez chwilę przysuwając do jego twarzy swój dosyć długi nos. Trzymał przy tym cały czas ręce w kieszeniach obszernego płaszcza, czy może raczej kożucha, i gdyby ktoś o słabych nerwach spojrzał w tej chwili w stronę dachu wystraszyłby się nie na żarty, że zaraz będzie świadkiem bardzo nieprzyjemnego wypadku. Jednak nasz bohater po chwili znów spokojnie wrócił do poprzedniej pozycji i zaczął z zainteresowaniem, a jednocześnie z błogim wyrazem twarzy, spoglądać w gwiazdy.
– Popatrz tylko – powiedział chichocząc pod nosem – biała Niedźwiedzica znowu goni młodego, który pewnie wcale nie chce iść spać. To nicpoń mały. Zaraz obudzą Smoka i Żyrafę. Zobaczysz! I tak od wieków to samo. Czy to nie wspaniałe?
Jego towarzysz również spojrzał w niebo i wyraźnie się rozchmurzył.
– Oj, tak, tam czuję się dobrze. Spokój, cisza, stałość w niestałości. Chaos, który nie powstaje z zaniedbania. Nieskończoność myśli i wrażeń…
Teraz już obaj patrzyli w niebo, a ten przy kominie zaczął nawet cicho pogwizdywać pod nosem.
– No, nie! Tylko nie ta melodia! Przecież to od niej wszystko się zaczęło! – jego towarzysz aż podskoczył na swoim miejscu. Bujna i całkiem siwa czupryna zachwiała mu się na głowie a biała broda aż się zatrzęsła z oburzenia – wszędzie ją teraz puszczają do znudzenia, uszy pękają.
– Oj, przepraszam. Zapomniałem. No i – sam przecież dobrze wiesz – ja po prostu tak bardzo się tym wszystkim nie przejmuję.
– Nie? Nie przejmujesz? – przedrzeźniał go kolega – pozytywne nastawienie powiadasz? Akceptacja dla zmian? Dla nowego podejścia? Dla… dlaczego właściwie?! – prawie krzyczał i teraz naprawdę mogło się zdarzyć, że obudzi wszystkich wokoło.
– Nie hałasuj, proszę – uspokajał go przyjaciel – przeprosiłem przecież. Co jeszcze mam zrobić?
– Przede wszystkim pozwól mi wreszcie zejść z tego przeklętego dachu! A przy okazji: skoro jesteś takim zwolennikiem zmian, to chyba sam uznasz, że włażenie przez komin z workiem pełnym prezentów to mało praktyczna metoda. Przeżytek i w ogóle bzdura!
– Wcale nie chciałem, żebyś przez niego wchodził – odpowiedział jego towarzysz nieco obrażonym tonem – tylko, żebyś znowu poczuł ten klimat. Żebyś znowu poczuł sens tego wszystkiego. Żebyś przestał się odgrażać, że w tym roku to już na pewno ostatni raz!
Przez chwilę obaj milczeli patrząc znowu w gwiazdy, jednak tym razem ze zmarszczonymi czołami, jakby się nad czymś mocno zastanawiali.

Ten, który opierał się wygodnie o komin miał staroświeckie bokobrody, ledwie dopiero przyprószone siwizną i długi nos, jak zostało już wspomniane. Z postury był raczej szczupły, a nawet – patykowaty. Miał na sobie długi brązowy płaszcz z dużym futrzanym kołnierzem. Jego towarzysz z bujną siwą czupruną i gęstą brodą miał na sobie coś bardziej na podobieństwo kożucha, tylko jaśniejszego koloru. Był budowy raczej mocnej – wysoki i nie żaden chuderlak. Brzuch miał nawet trochę zaokrąglony i zdecydowanie wyglądał na kogoś, kto lubi słodycze. Miał też krzaczaste, białe jak śnieg brwi, spod których spoglądały oczy pełne ciekawości i spokoju, w których na ogół można było dostrzec coś figlarnego. Ale nie dzisiaj. Dziś przesłoniła je jakaś ciemna chmura. A może po prostu tylko ciemny wieczór?

Niedźwiedzica ze swoim małym synkiem zatrzymała się na chwilę na niebie nad głowami dwóch niezwykłych gości na dachu i podniosła łapę, zupełnie jakby chciała do nich pomachać. Obaj zareagowali żywo i pomachali wesoło w stronę nocnego nieba.
W końcu właściciel długiego nosa zaczął głosem pojednawczym:
– Tak naprawdę to się z tobą całkowicie zgadzam. Magia znika w zastraszającym tempie i teraz nie znajdziesz jej tak naprawdę więcej, niż można by włożyć do naparstka. W tych wszystkich gorączkowych przygotowaniach, zbyt żywych kolorach, skocznych melodiach i telewizyjnych reklamach łatwo gubi się sens i cel tego wszystkiego. W końcu nikomu nie chce się zatrzymywać tych chwil, tylko przeżyć je szybko i intensywnie. Jak wszystko dziś. Zamiast cierpliwie czekać do ostatniej chwili, do momentu, w którym powinno się zacząć, a potem już tylko rozciągać w nieskończoność, rozdrabniać na smakowite okruszki i rozsmakowywać się w chwilach, w których czas spowalnia, wszystko robi się dzisiaj zupełnie odwrotnie. Najpierw wszyscy się długo i dużo za wcześnie przygotowują, a potem nie mają już siły się tym cieszyć. Albo czują przesyt i przesłodzenie. Nie wspominając o presji!
– Właśnie – odparł ten drugi – i do tego ten Internet i reklamy na każdym kroku. Smartfony i tym podobne. Jak myślisz, czy ktoś jeszcze w ogóle wierzy w to, że jakiś gość nie wiadomo skąd pojawia się z prezentami, na które wszyscy czekają cały rok? Czy ktoś jeszcze czeka na niego? Wiesz jak to jest… kiedy stajesz się zupełnie obojętny wszystkim możesz zrobić dwie rzeczy: albo zabiegać rozpaczliwie o powrót do tego co było, narażając się na dodatkowy stres i prawdopodobną przegraną, a nawet – co gorsza – na ośmieszenie, albo – dać sobie spokój, zmienić się w kogoś zupełnie innego, poszukać innego zajęcia i uznać, że to, co było, nie wróci.
– Jak to zmienić w kogoś zupełnie innego? – zdumiał się właściciel bokobrodów – jak się kimś jest to się nim jest i tyle! Nie można się zmienić w kogoś innego.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Czułeś się kiedyś nikomu już niepotrzebny? Chociaż raz w życiu?
– Ale ty jesteś potrzebny! Według mnie bardziej teraz niż kiedykolwiek! I z tą obojętnością nie przesadzaj. Przyznaj, trochę się nad sobą rozczulasz?
– A może po prostu się wypaliłem?! Nie pomyślałeś o tym? Po tylu wiekach mam prawo czuć się zmęczony. Poza tym czasy się zmieniają, a ja do tych po prostu nie pasuję. Nie widzisz tego?
– Nie – odparł długonosy właściciel staromodnych bokobrodów – nie mogę się z tobą zgodzić – po czym usmiechnął się pojednawczo i dodał: – Nie po to jestem przy tobie i nie po to zaciągnąłem cię na ten dach. Nie jest moją rolą ci przytakiwać, gdyby tak było oboje w końcu byśmy zniknęli. I co by było?

Jego przyjaciel spojrzał na niego już bez złości, lecz raczej dobrotliwie. Przyszła mu nawet do głowy dziwna myśl: a może faktycznie wystarczy kiedy nasze istnienie ma sens tylko dla jednej jedynej osoby na świecie? A resztą w ogóle nie należy się przejmować?
– Możemy już zejść z tego dachu? – zapytał łagodniejszym tonem – jest mi tu naprawdę niewygodnie.
– Czyli jesteś pewien, że komin odpada? – mrugnął jego przyjaciel.
– Ten na pewno niedługo odpadnie – powiedział jego towarzysz i spojrzał znacząco na przekrzywiony komin, który stanowił tak wygodne oparcie dla długonosego. A potem roześmiał się tak serdecznie i głośno, że aż zatrząsł mu się brzuch. Długonosy pomyślał w tym momencie, że takiego śmiechu nie ma absolutnie nikt na świecie.

– Czas do pracy – powiedział nagle jegomość z siwą czupryną i wstał energicznie, co zupełnie nie pasowało do jego siwizny. Był naprawdę słusznej postury i w tej chwili jego sylwetka przesłaniała długonosemu całe niebo.
– Tak, tak – podskoczył długonosy – trzeba jeszcze dopasować twój płaszcz, ostatnio zdaje się znowu przesadziłeś ze słodyczami.
– Ten czerwony płaszcz – westchnął siwowłosy – nie cierpię go szczerze. Co to za pomysł z tą czerwienią.
– Dobrze wiesz czyj to pomysł i już to zostawmy. Czasami trzeba się trochę dopasować. Nawet kiedy jest się tobą.
– Dlaczego nie mogę chodzić w moim ulubionym kożuchu, jak kiedyś?
– Ależ możesz, oczywiście, że możesz – odparł jego kolega – myślę, że tak naprawdę nikomu to nie robi różnicy.
– Akurat! Wiesz dobrze, jacy ludzie potrafią być drobiazgowi. Wszystko przeinaczają, poprawiają po swojemu, zmieniają sens i wiedzą zawsze lepiej. Ech, nie masz pojęcia jak to wszystko mnie czasami denerwuje.
– Ciebie coś denerwuje? – zainteresował się długonosy – jakoś nigdy nie zauważyłem.
– Tobie się naprawdę to wszystko wydaje takie proste!
– Słuchaj – powiedział nagle długonosy – bo to jest proste. Najprostsze na świecie.
Najważniejsze jest to, żebyś był. Czy to taka ciężka praca? Zobacz, jak to niewiele. A znaczy tak dużo! Dla niektórych – znaczy nawet wszystko!
– Jakoś wątpię. Zupełnie inaczej to czasami widzę.
– Lepiej przyznaj – lubisz to. Lubisz to, co robisz i nawet ludzi lubisz. I tę magię, chociaż raz w roku.
– Jaką znowuż magię? – podskoczył znowu jegomość w kożuchu – nie widzisz, że dzisiaj nikt nie wierzy już w magię? Sam to zresztą powiedziałeś: magia znika w zastraszającym tempie i teraz nie znajdziesz jej tak naprawdę więcej niż można by włożyć do naparstka.
– Być może – odparł na to długonosy i poklepał kolegę przyjacielsko po plecach – ale my tu jesteśmy od tego, żeby tego naparstka nie zgubić! Prawda?

Jego towarzysz popatrzył na niego spod swoich imponujących brwi i uśmiechnął się szeroko pod wąsem. Ale zaraz zrobił poważną minę, podniósł do góry jeden palec i rzekł:
– Ostatni raz! Naprawdę. Za rok już mnie nie namówisz. Kończę z tym! Niech sobie zmieniają zwyczaje na inne. Mogę sobie być przeżytkiem. Mają tyle sklepów i tak bardzo je lubią. Poradzą sobie beze mnie. Nawet nie zauważą, że mnie nie ma, przekonasz się.
– Ech… – westchnął długonosy – znowu to samo. Jak co roku… i tak od kilku lat…

Jednak ostatnich słów nikt nie mógłby już dosłyszeć nie tylko dlatego, że wszyscy w okolicy spali od dawna jak susły w swoich mniej lub bardziej wygodnych łóżkach, śniąc mniej lub bardziej kolorowe sny, ale też dlatego, że rozpłynęły się w powietrzu. Tak jak i dwaj dziwni jegomoście, którzy dopiero co przecież siedzieli na tym dachu. Co prawda nikt ich nie widział, bo dookoła panowała całkowita ciemność. Możliwe więc, że wcale ich tu nie było, i że wszystko to sobie zmyśliłam. Czasami zmyślam różne historie … 😉

Chociaż… chwileczkę, jednak był ktoś.
Możecie przecież zapytać białą Niedźwiedzicę na niebie! Zdaje się, że udało jej się już zagonić synka do łóżka. I teraz spogląda zamyślona na okrągłą Ziemię, która wygląda zupelnie jak kolorowa piłka i z odległości gwiazdozbiorów wydaje się tak lekka, jakby nie obciążały jej żadne problemy, kłopoty, spory. Unosi się lekko i obraca powoli w kosmicznej przestrzeni, trochę jak bombka na choince. Magia!
Tak, biała Niedźwiedzica na pewno mogłaby to potwierdzić. Dobrze ich widziała i może nawet słyszała. O ile oczywiście będzie miała ochotę z wami rozmawiać. Ale z tego co wiem nie jest zbyt rozmowna ;).

Sklepik z życzeniami

Pewnego razu nad pewnym miasteczkiem zawisła wielka, czarna chmura. Była tak wielka, że zasłoniła całe niebo! A także słońce, a w nocy gwiazdy i księżyc. Była tak czarna jak najgłębsza czerń! Każdy kto na nią spojrzał był przekonany, że ani węgiel, ani smoła, ani nawet czarna dziura w Kosmosie nie są tak czarne, jak ta chmura.
Nie wiadomo skąd się wzięła i kiedy się pojawiła. Być może stało się to w nocy, kiedy wszyscy spali w swoich domach. Ale całkiem możliwe też, że pojawiła się w dzień. Kiedy wszyscy są zajęci tysiącem różnych spraw – począwszy od zwykłych, codziennych, trochę przyziemnych, jak zakupy, gotowanie czy sprzątanie aż po bardzo ważne i poważne, jak praca, prowadzenie bardzo poważnego biznesu lub wspinanie się na szczyty kariery. Ludzie tak są zwykle zajęci sprawami, które wydają im się najważniejsze na świecie – oczywiście dla nich samych, bo dla innych mogą być bardzo mało istotne – że w ogóle nie zauważają niczego ani tym bardziej nikogo wokół siebie.
Tak też mogło być w przypadku tej chmury. Pojawiła się i była i dopiero po jakimś czasie – nie wiadomo dokładnie jakim – kolejne osoby zaczęły ją zauważać. Z początku większość sądziła prawdopodobnie, że dni zrobiły się bardziej pochmurne i chłodniejsze bo jesień przyszła wcześniej niż zwykle. Albo w ogóle nie zastanawiali się skąd ten nieco inny nastrój w całym miasteczku. Właściwie nie wiadomo jak było dokładnie, bo nikt w tej sprawie nie przeprowadził badań, możemy się tylko domyślać. W każdym razie dopiero kiedy w końcu ktoś pierwszy zauważył wiszącą nad miasteczkiem czarną chmurę, to po nim dostrzegli ją inni.
Dopóki ludzie nie zauważyli czarnej chmury nad sobą, wszystko toczyło się jak zwykle. Sprawy biegły swoim torem, czas płynął do przodu jak zawsze raz szybciej, raz wolniej, w zależności od tego, dla kogo akurat płynął i w jakiej sytuacji. Jednak odkąd kolejne osoby dostrzegały czarną chmurę na niebie, stopniowo coś zaczęło się zmieniać.
Po pierwsze: kiedy się nie zna przyczyny pewnych zjawisk, wtedy pojawia się niepokój, który potrafi bardzo szybko zamienić się w strach. Po drugie: kiedy się nie wie, jak długo będzie trwała zupełnie nowa sytuacja, a zwykle ma się sprawy pod kontrolą – lub raczej, umówmy się, ma się wrażenie, że ma się je pod kontrolą – wtedy pojawia się nerwowość. No i po trzecie, kiedy nie wie się, jaki wpływ zmiana będzie miała na życie – zarówno to codzienne, ale też życie w ogóle – wtedy zaczyna pojawiać się w głowie nieproszony i niemile widziany gość: panika. Najpierw niewielka, taka chwilowa. Ale potem rozrasta się do coraz większych rozmiarów. Nic zresztą dziwnego, skoro karmi się ją codziennie plotkami, wyssanymi z palca historiami albo nawet faktami, jednak nie do końca sprawdzonymi i przedstawionymi poza kontekstem. To prawdziwe przysmaki dla pani paniki, która dzięki nim może urosnąć do takich rozmiarów, że zajmuje całą głowę. I spróbujcie ją wtedy wyprosić! Nie ma mowy! Gdzie znajdzie lepsze mieszkanie i pożywienie? Ma zginąć marnie? No jakże to tak?
Oczywiście sprawa nie była błaha i nikt tak nie twierdził. Wielka czarna chmura zasłoniła słońce i błękitne niebo, co sprawiło, że zrobiło się ciemniej i zimniej niż kiedykolwiek. Nikt tego nie lubi, nawet jeśli są tacy – a są oczywiście – którym takie rzeczy nie przeszkadzają. Jednak przecież ludzie potrafili tak doskonale urządzić się na Ziemi wykorzystując swoją wiedzę i mądrość, że dawno już wymyślono lampy i centralne ogrzewanie – prawdziwe cuda, dzięki którym żyje im się przecież tak dobrze. Nie zdają sobie jednak z tego może sprawy, bo nie pamiętają czasów ciemności i chłodu, które minęły wieki temu, ale nikt nie może zaprzeczyć, że były. Nadal też mogli pracować, jeść, pić, spotykać się, jeździć na rowerze, słuchać muzyki czy karmić ptaki w parku. Poza tym, że nad ich głowami wisiała czarna i wielka chmura, reszta nie uległa zmianie.
Jednak większość ludzi jest tak skonstruowana, że to, co na zewnątrz w tajemniczy sposób wpływa na to, co dzieje się u nich w środku i nawet nie próbują nic z tym zrobić. Ktoś stwierdzi, że to naturalne. Trochę tak. Ale człowiek to tak niezwykła istota, że jest w stanie zapanować nad swoim wnętrzem, jeśli tylko zechce. Może zmienić zupełnie bieg swoich myśli. Może zmienić nastawienie. Może zmienić całkowicie sposób myślenia. Jeśli zechce. Nie jest to łatwe, no i nie każdy chce. Ale to już osobny temat.

W miasteczku na normalne dotychczasowe życie zaczął powoli kłaść się cień czarnej chmury. Ludzie zaczęli szeptać między sobą i przekazywać sobie różne koncepcje co do obecnej sytuacji. Niektórzy, nie wiadomo skąd, mieli informacje o tym, co zdarzy się wkrótce w wyniku tego, co jest teraz. Z tego powodu część z nich zaczęła robić się coraz bardziej nerwowa a nerwy, póki są pod kontrolą, sprzyjają szukaniu rozwiązań, jednak kiedy się spod kontroli wyrwą – a bardzo to lubią i zwykle do tego dążą – wtedy wywołują często chaos i wszystko psują.

Z dnia na dzień życie w miasteczku stawało się coraz trudniejsze. Czarna chmura powoli zabarwiała na czarno serca jego mieszkańców i sprawiała, że stawały się zimne, zupełnie jakby działy się jakieś czary. Chociaż w czary nikt tutaj od dawna nie wierzył. Wszyscy – albo prawie wszyscy, no bo nigdy tak nie jest, że naprawdę wszyscy – byli realistami twardo stąpającymi po ziemi i zajmującymi się bardzo poważnymi zadaniami. Żadnych czarów nikt im w życiu nie wmówi. A teraz w dodatku zrobili się nerwowi i nieprzyjaźni. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Nie było konkretnego powodu a już na pewno nie ułatwiało to życia nikomu. Zwłaszcza, że sytuacja – jakkolwiek by ją postrzegać i oceniać – była zupełnie nowa dla wszystkich.
Zamiast jednak wspierać się i podtrzymywać na duchu, wszyscy niemal pozamykali się w sobie i wrogo patrzyli na innych. I to niby za sprawą tej czarnej chmury.

Jednak był w miasteczku ktoś, kto zachowywał się tak, jakby nie działo się nic wielkiego lub jakby niewiele się zmieniło odkąd wielka czarna chmura zawisła nad miasteczkiem. Był to właściciel małego sklepiku. Nie był to zwykły sklepik, jakich pełno wszędzie, tylko zupełnie wyjątkowy. Możliwe nawet, że jedyny taki na całym świecie. Mianowicie był to sklepik z życzeniami. Właściciel prowadził go
od lat i wszyscy dobrze znali i sklepik i jego samego. W sklepiku można było za niewielką kwotę zamówić życzenia dla kogoś bliskiego na każdą okazję. Pod warunkiem jednak, że były to dobre życzenia. Nie można było zamówić ich dla siebie. Tak to nie działało. Chodziło o to, żeby życzyć dobrze komuś, bo sobie samemu to nie sztuka. Niektórzy w miasteczku często odwiedzali sklepik i twierdzili, że życzenia zamówione u jego właściciela zawsze się spełniają. Jednak wielu ludzi uważało go trochę za dziwaka, który zawsze ma uśmiech na twarzy mimo, że żyje tak skromnie i zajmuje tak banalnymi rzeczami.
I teraz nadal było tak samo. Właściciel sklepiku jak zawsze stał uśmiechnięty za ladą a po zamknięciu sklepu wybierał się na spacer do parku i przyglądał gołębiom. Bardzo lubił gołębie – cenił je za to, że są to ptaki, które bez względu na wszystko zawsze i wszędzie potrafią przystosować się do życia a fakt, że na początku swojego życia zajadają się ptasim mleczkiem nie czyni z nich rozpuszczonych i niesfornych królewiczów. I są w stanie potem, w życiu dorosłym, zamienić to ptasie mleczko na kamienie, które połykają z takim samym apetytem. Nie wierzycie? Poczytajcie sobie o nich. Z gołębi każdy powinien brać przykład.
Ludzie, których coraz bardziej męczyła obecna sytuacja – chociaż nie potrafili właściwie wytłumaczyć dlaczego – zaczęli przychodzić do właściciela sklepiku i prosić go o spełnienie właściwie jednego tylko życzenia i w dodatku nie wiadomo dla kogo: żeby chmura zniknęła. A właściciel sklepiku uśmiechał się miło, rozkładał ręce i odpowiadał, że takiego zamówienia nie może przyjąć, nie potrafi spełnić tego życzenia, za to chętnie spełni wiele innych – oczywiście dla wybranej przez klienta osoby. Jednak nikt nie życzył sobie ani dla siebie ani dla swoich bliskich niczego innego. Jakby wszystkie inne sprawy na świecie zniknęły i przestały być ważne. Któregoś dnia w końcu zaintrygowany tym sklepikarz zapytał jednego z kolejnych swoich klientów:
– Dlaczego nikt już nie zamawia u mnie życzeń?
– Ależ zamawiają – odparł klient – ich życzeniem jest, żeby chmura zniknęła.
– Tego życzenia nie potrafię spełnić – zafrasował się właściciel sklepiku – ale nie rozumiem, dlaczego chcą tylko tego?
– Jak to??? – zawołał zdziwiony klient – przecież ona wszystko psuje! Czy tego nie zauważyłeś???
– Zauważyłem, że coś się zmieniło – odparł właściciel sklepiku spoglądając gdzieś daleko przed siebie – ale nie sądziłem, że to z jej powodu.
Klient rozsierdził się bardzo i pomyślał, że rację mają ci, którzy uważają właściciela sklepiku za dziwaka.
– Nie zauważyłeś, że odkąd wisi nad miasteczkiem wszyscy są inni, bardziej nerwowi, mniej przyjaźni wobec siebie… To zaczęło się wtedy, kiedy się pojawiła!
– Czyli kiedy? – zapytał z prawdziwym zainteresowaniem sklepikarz – sądziłem, że nikt nie wie, jak długo jest nad miasteczkiem.
Klient zamilkł bo nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Sklepikarz miał rację. Tego nikt nie wiedział.
– A skoro nie wiadomo, kiedy czarna chmura pojawiła się nad miasteczkiem – mówił sklepikarz – to nie wiemy też, jak długo nad nim wisi. Skąd więc wiadomo, że to ona jest przeczyną zmiany zachowań ludzi? Przecież niewykluczone, żeby była tu już wcześniej, tylko nikt jej nie zauważył. A wcześniej przecież ludzie zachowywali się normalnie. I zamawiali wiele różnych dobrych życzeń dla swoich bliskich. – Sklepikarz zakończył swoją krótką przemowę i przypatrywał się w milczeniu i ze skupieniem klientowi, czekając na jakąś odpowiedź. Ale klient nic już więcej nie powiedział. Bo i co mógł na to odpowiedzieć?

Czarna chmura wisiała nad miasteczkiem a ludzie coraz bardziej się zmieniali, byli coraz bardziej nerwowi aż zaczęli wrogo nastawiać się przeciwko sobie i obwiniać się nawzajem, zupełnie nie wiadomo dlaczego, bo nikt tu nie był winien. Czarne chmury pojawiają się na niebie nie za sprawą ludzi, tylko wielu różnych czynników, na które nie mają wpływu. Mają natomiast wpływ na to, jak zareagują na taką sytuację i jak w takiej sytuacji zachowają się wobec siebie nawzajem. Tymczasem właściciel sklepiku z życzeniami nadal spacerował po parku i patrzył z podziwem na gołębie. Naprawdę je lubił. Zastanawiał się nawet czasami, czy kiedyś sam nie był jednym z nich. A ludzie patrzyli na niego i jeszcze bardziej uważali za dziwaka. Nieszkodliwego, ale jednak dziwaka.

Czy dziwakiem jest ktoś, kto zawsze, w każdej sytuacji stara się pozostać sobą? Kto nadal wierzy w swoje wartości, a nawet jeszcze bardziej, jeśli ktoś opowiada mu o jakimś zagrożeniu? Czy dziwakiem jest ten, kto uważa, że skoro nie ma wpływu na wiele rzeczy, które dzieją się wokół, to tym bardziej powinien wykorzystać to, że ma wpływ na swoje postrzeganie świata i zdarzeń? Czy dziwakiem jest ten, kto nadal, nawet wobec końca świata, którego nie może powstrzymać, bo nie jest w stanie, chce spełniać proste życzenia, które potrafią zdziałać naprawdę wiele? A może dziwakiem jest ten, który nie chce czuć wrogości, bo wrogość niszczy wszystko, a tylko życzliwość, która jak dobra wróżka potrafi zaczarować cały dzień i sprawić, że po prostu będzie dobry. Nawet jeśli nad głową wiszą same czarne chmury lub jeszcze coś gorszego.To prawdziwe dziwactwa, przyznajcie sami.

Któregoś dnia mała dziewczynka weszła do sklepiku z życzeniami. A może to był mały chłopiec? Tego już nikt nie pamięta, bo ta historia zdarzyła się dawno temu. Z całą pewnością było to jakieś dziecko.Teraz być może zastanawiacie się dlaczego to zawsze musi być mała dziewczynka lub mały chłopiec. Zawsze to dziecko w bajkach porusza jakąś niewidzialną dźwignią i zmienia troszeczkę świat. Myślę, że to dlatego, że dzieci nie są tak bardzo zajęte tymi wszystkimi ważnymi i poważnymi sprawami, dzięki którym mnożą się pieniądze, za którymi potem wszyscy gonią i o mało nóg nie po łamią, żeby je dogonić. Dzieci mają więc więcej czasu na obserwowanie świata i dzięki temu są w stanie zobaczyć więcej. I w tym przypadku też tak było.
Mała dziewczynka (lub chłopiec) stanęła przy ladzie sklepiku z życzeniami i patrzyła niepewnie na właściciela sklepiku.
– Jeśli chcesz mnie poprosić, żeby chmura zniknęła, to od razu odpowiem, że nie umiem spełnić tego życzenia – powiedział właściciel sklepiku – a w ogóle to chyba zamknę mój sklepik, nikt już tu nie przychodzi, nikt nie zamawia życzeń dla swoich bliskich. Wszyscy zgorzknieli jakby cały cukier zniknął z ich krwi. Zresztą zapewne nie jedzą też już ciastek ani w ogóle niczego, co poprawia nastrój. Poddali się całkowicie. A chyba nie ma nic gorszego, z całą pewnością nie ma! Najgorsze to się poddać i nic już nie robić.
Właściciel sklepiku skończył mówić i zamyślił się.
– Ale jeśli zamknie pan sklepik – zaczęła mała dziewczynka (lub mały chłopiec) – to będzie oznaczało, że pan też się poddał. A chyba wcale pan nie chce.
Właściciel sklepiku przyjrzał się uważniej dziecku stojącemu przed nim.
– I wcale nie przyszłam prosić, żeby czarna chmura zniknęła. Nie interesuje mnie ta cała chmura! Chciałam prosić, żeby ludzie znowu zaczęli być dla siebie mili i żeby przestali się złościć na siebie. Bo to jest nie do wytrzymania!!!
– Ale wiesz na pewno o tym, że życzenia w moim sklepiku zamawia się zawsze dla kogoś? Dla kogo chciałabyś zamówić to życzenie? – zapytał właściciel sklepiku.
Dziewczynka zmarszczyła czoło i przez bardzo krótką chwilę zastanawiała się nad czymś. W końcu odparła:
– To jest moje życzenie dla wszystkich! Dla wszystkich mieszkańców tego miasteczka. Czy mogę złożyć zamówienie na takie życzenie?
Właściciel sklepiku uśmiechnął się bardzo szeroko. Cóż za wspaniałe zamówienie! Nigdy dotąd nikt takiego u niego nie złożył.
Pochylił się nieco do przodu i tonem kogoś, kto pierwszy raz w życiu spotkał na swojej drodze osobę, która na pewno doskonale go rozumie, powiedział:
– To trudne do spełnienia. Nawet bardzo trudne. Ale jeśli mi pomożesz, może nam się uda…

Co bylo dalej? Tego nie wiem dokładnie. Ponieważ nie wiem, co takiego można zrobić, żeby ludzie zaczęli być dla siebie mili i żeby przestali się na siebie złościć. Nie wiem czy w ogóle da się tego dokonać. Ale, jak już zostało wspomniane, możliwe, że właciciel sklepiku potrafił rzeczywiście spełniać życzenia. Tylko ktoś musiał go o to poprosić. W każdym razie od tego dnia powolutku wszystko zaczęło jakby się poprawiać. Ludzie zaczęli trochę łagodnieć. Zaczęli znowu być sobie bliżsi i przestali krzywo patrzeć na siebie. Przestali zamykać się w sobie, zaczęli się wspierać i życie w miasteczku znowu toczyło się swoim rytmem. Cień czarnej chmury odpłynął z ich serc i znów były czerwone i gorące.

Myślicie zapewne, że pewnie czarna chmura zniknęła, czy to za sprawą tajemnych zaklęć właściciela sklepiku z życzenia, czy też po prostu – nagle – tak, jak się pojawiła. Otóż nie! Czarna chmura nadal wisiała nad miasteczkiem. Nadal zasłaniała słońce i gwiazdy a jej czerń przywodziła na myśl węgiel, smołę czy nawet czarną dziurę w Kosmosie! Nikt nie wiedział skąd się wzięła i dlaczego. Ani jak długo ma zamiar niepokoić mieszkańców miasteczka. Ale wiecie co? Ta chmura to tylko jedna z tysiąca rzeczy, które składają się na życie. Jest tyle innych spraw, którymi można zająć czas a nawet trzeba. Wcale nikt nie musi patrzeć bez przerwy do góry i zastanawiać się nad tą chmurą. A tym bardziej opowiadać o niej jakieś niestworzone historie, które budzą strach, niepokój i wywołują nerwowość u wszystkich. Owszem – było trochę ciemniej i chłodniej w miasteczku. Ale czy to musi psuć wszystkim nastrój? Czy to nie sami ludzie potrafią zadbać o to, żeby nastrój był dobry a atmosfera zawsze ciepła i miła? Czy jakaś tam chmura może popsuć te wszystkie wspaniałe mechanizmy, które człowiek ma w sobie, i dzięki którym potrafi uczynić świat wokół siebie pięknym i przyjaznym?

Nie warto bezczynnie czekać aż coś nam popsuje albo poprawi nastrój. Deszcz czy słońce, poniedziałek czy piątek, lody waniliowe czy zupa pomidorowa… to wszystko przecież są wspaniałe rzeczy! A to, jak na nie patrzymy zależy tylko i wyłącznie od nas.
Niejedna czarna chmura zawisła nie raz nad niejedną głową. Tak było, jest i będzie i nie ma co tupać nogą i się złościć. Lepiej pomyśleć czy chcemy, żeby miała wpływ na nasze codzienne życie i psuła nam nastrój, relacje i w końcu zdrowie, czy może lepiej tak ustawić mechanizmy w głowie i w sercu, jak miał je ustawione właściciel sklepiku z życzeniami. I zamiast się zamartwiać pójść na spacer, do parku, popatrzeć na gołębie, które potrafią sobie radzić zawsze i wszędzie. I zachwycić się nimi i trwać w tym zachwycie. Nawet – a dlaczegóż by nie – przez całe życie 😉.

Bajka o płaczącym drzewie

Pewnego razu był sobie las. Piękny, gęsty i zielony. Drzewa w nim rosły wysokie – ich czubki sięgały nieba. W ten sposób zieleń łączyła się z błękitem i gdyby ktoś stojąc w środku tego lasu zadarł głowę i spojrzał ponad siebie zobaczyłby nad sobą jakby głębokie jezioro, w którym pływają tysiące liści. To był naprawdę piękny widok. Chcielibyście mieszkać pod takim sufitem?

W lesie mieszkało mnóstwo zwierząt i owadów. To było dobre miejsce do życia dla wszystkich. Można było tu znaleźć mnóstwo smacznego pożywienia. Każdy też mógł znaleźć tu dla siebie schronienie. Setki norek, dziupli, chatek z dachem z liści i gałązek, wygodnych niewielkich mieszkanek w pniach drzew – dla każdego własny kąt i schronienie przed deszczem i zimnem. Naprawdę trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do życia.

Oczywiście nie było tak, że wszyscy w tym lesie żyli ze sobą w całkowitej zgodzie i miłości. Tak nie jest nawet w bajkach. Tak wiele stworzeń, z tak różnymi charakterami, w jednym lesie… niektórzy po prostu nie przepadali za sobą. Ale to normalne i nie ma co nad tym debatować. Mimo to na co dzień życie toczyło się tutaj spokojnie i bez większych zawirowań.

Niektórzy twierdzili, że brak zawirowań i spokojne życie w lesie to była zasługa wysokich i pięknych drzew. Ich szum wpływał kojąco na mieszkańców lasu a soczysta zieleń liści sprawiała, że byli radośni i mieli mnóstwo energii do swoich zajęć. A przy tym, mimo różnic, przyjaźnie odnosili się do siebie nawzajem.W gałęziach drzew mieszkały ptaki, które w ciągu dnia nawoływały się śpiewnie a wieczorami urządzały piękne koncerty, które były miłe dla ucha każdego.

Chcielibyście mieszkać w takim lesie? Wśród zieleni i muzyki liści? Wśród ptaków i leśnych zapachów? Zapewne są tacy, którzy wolą gwar i energię miasta. I nie należy się im dziwić. Każdemu odpowiada coś innego, tak to jest na świecie. I chyba tak być musi. Są jednak i tacy, którzy tak bardzo kochają zieleń, że chcieliby mieć ją zawsze wokół siebie. I tak bardzo kochają ptaki, że chcieliby zawsze mieć je nad głową.

Jednak najważniejsze jest, żeby ci, którzy mieszkają obok siebie, nawzajem sobie nie przeszkadzali i w razie czego potrafili się wesprzeć. Zwłaszcza wtedy, kiedy nie wszystko idzie tak, jak by się chciało.

W pewnym momencie w lesie nastał nieco gorszy czas. Deszczu padało mniej niż zwykle, owoców było więc też mniej. Ziemia zrobiła się sucha i runo leśne nie było tak zielone jak niegdyś. Przez to wszystkim zaczęło brakować jedzenia, chociaż oczywiście nadal można było znaleźć go tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Tak to bywa w życiu, z czym wielu nie potrafi się pogodzić, że są czasy lepsze, dostatnie, ale mogą też nadejść czasy gorsze. W takim czasie dobrze jest rozejrzeć się i sprawdzić czy ktoś nie potrzebuje naszej pomocy lub czy czymś nie moglibyśmy się podzielić z innymi.
Sądzicie, że tak się stało w tym lesie? Bardzo byśmy chcieli! Jednak niestety nie. Stało się coś zupełnie innego. Zwierzęta i owady zrobiły się nerwowe, wzajemne relacje mieszkańców lasu pogorszyły się. Zamiast pomagać sobie nawzajem wszyscy zamykali się w swoich chatkach i pilnowali swoich zapasów. I choć na pozór wiele rzeczy było jak dotąd, jednak życie w lesie zmieniło się.
Nadal było zielono i pięknie. Ptaki nadal śpiewały w gałęziach wysokich drzew ale jakby ciszej i mniej chętnie. Wszyscy to czuli: że jest inaczej. Ale nikt nie czuł ani chęci ani siły, żeby coś z tym zrobić. Lepiej przecież pilnować swoich spraw niż się wychylać.

Sytuacja w lesie nie poprawiała się przez wiele dni. Z czasem wszyscy mieszkańcy lasu zaczęli wyraźnie dostrzegać różnice między sobą. Odsuwali się od siebie. Odwracali głowy. W końcu nawet ptaki przestały się odzywać i zapadła cisza, która była tak namacalna, że zdawało się, że zabiera powietrze w lesie, tak potrzebne do życia.

Pewnego dnia, podobnego do poprzednich, kiedy wszyscy krzątali się wokół swoich spraw, które chcieli załatwić przed zbliżającym się wieczorem, nagle wśród ciszy dał się słyszeć dźwięk całkiem nowy. Wszyscy zatrzymali się, żeby posłuchać i ze zdumieniem nastawiali uszu. Nie było jednak wątpliwości i w sercach wszystkich wzbierał niepokój. Jedno z wysokich, pięknych drzew w zielonym, pachnącym lesie płakało. Płacz nie był głośny, lecz rzewny i dało się go słyszeć wszędzie.
To było coś zupełnie nowego. Dotąd nikt tutaj nie płakał. Chociaż być może tak – mało prawdopodobne, żeby żadna z wiewiórek nigdy nie stukła sobie kolana skacząc z drzewa na drzewo i nie uroniła łzy albo, że któreś z maleństw w rodzinie myszy lub zajęcy nie zapłakało w nocy ze strachu. Jednak to był zupełnie inny płacz. Taki z głębi serca i pełen żalu.

Spokojne życie w lesie zostało całkowicie zakłócone. Myśli mieszkańców lasu zmącone. Płacz drzewa, który odtąd można było usłyszeć niemal codziennie, wytrącił wielu z równowagi. Psuł nastroje i apetyty. Sprawił, że niektórzy – tak, tak, do tego doszło – zaczęli zastanawiać się nad wyprowadzeniem się z lasu i poszukaniem innego miejsca do życia.
Coś należało z tym zrobić.

Zwierzęta nie dostrzegały dotąd, że swoim zachowaniem popsuły atmosferę w pięknym lesie. Za to płacz drzewa uznały za zakłócenie porządku i rzecz absolutnie niedopuszczalną. Ciekawe, prawda?

Zwołano naradę wszystkich mieszkańców lasu. Na wielkiej polanie zebrały się zwierzęta, owady i ptaki, gwar panował niesamowity! Niektórzy witali się z dawno nie widzianymi krewnymi, inni z zaciekawieniem przyglądali się mieszkańcom, których dotąd nie spotkali. W końcu wszystko uciszyło się i rozpoczęto zebranie.
– Dotąd drzewa dawały nam schronienie – rozpoczął jeleń, który przez wielu traktowany był jako król lasu – ich zieleń uspokajała nas i dawała poczucie bezpieczeństwa. Czy płaczące drzewo może dawać komuś poczucie bezpieczeństwa?
Po zgromadzonych przebiegł szmer szeptów i komentarzy. Oczywiście, że nie może! Nie dość, że życie w lesie jest trudniejsze niż niegdyś, to jeszcze drzewa przestają pełnić swoją funkcję! To nie do zaakceptowania.
– Co możemy z tym zrobić? – zapytał borsuk rzeczowo – czy ktoś wie, które to drzewo płacze?
Nikt nie wiedział. Należało się dowiedzieć. I zrobić z tym porządek.
– Ktoś musi porozmawiać z drzewami – mówił głośno rudy lis – drzewo ma przestać płakać bo to wytrąca nas z równowagi!
– Dzieci się boją – dodał ktoś – ten płacz jest nie do wytrzymania.
– A może zapytajmy je dlaczego tak płacze? – powiedział nieśmiało i bardzo cichutko mały szary zajączek, który mieszkał na skraju lasu. Jednak nikt go nie usłyszał.

Tymczasem drzewa piękne i wysokie, sięgające czubkami samego błękitnego nieba, doskonale wiedziały, które to drzewo płacze i dlaczego. To czarna topola płakała tak rzewnie. Zawsze była najbardziej wrażliwa z nich wszystkich. Nie bez powodu jej drewno jest tak miękkie i delikatne. Kiedy ma się tak delikatne wnętrze łatwo ulec zranieniu. Drzewa doskonale znały przyczynę jej płaczu. Tłumaczyły jak mogły, że płacz nic nie pomoże i że drzewa muszą żyć swoim życiem nawet jeśli dookoła dzieje się źle. Ale w głębi swoich drzewnych dusz one wszystkie też płakały. W ich lesie panowała niezgoda, zwierzęta występowały przeciwko sobie, nie chciały dzielić się zapasami. Skończyła się współpraca i wzajemna tolerancja. Ptaki ucichły i przestały śpiewać. To już nie był ten sam las. I kto to sprawił?

Kolejnego dnia delegacja zwierząt udała się do najstarszego drzewa w lesie. Drzewo miało bardzo gruby pień, jego potężne korzenie rozpościerały się dookoła jak pełzające po ziemi grube węże a w ich zagłębieniach leśne myszy urządziły sobie schronienie. Zwierzęta, które tu przybyły z pewnym respektem ale i ze śmiałością patrzyły na dostojne drzewo.
– Nie będziemy żyć w lesie, w którym codziennie słychać płacz drzewa – powiedział lis, który znalazł się na czele delegacji – poszukamy sobie innego lasu!
– Tak, właśnie – dołączyły chórem inne zwierzęta – nie czujemy się bezpiecznie ani dobrze w lesie, w którym drzewa płaczą!
– Nie taka jest rola drzew!

Stare drzewo słynęło z mądrości i rozwagi. Nigdy nie udzielało odpowiedzi bez uprzedniego dokładnego rozważenia pytania. I tym razem też tak było.
– A czy wiecie, dlaczego to drzewo płacze? – zapytało powoli i bardzo spokojnie najstarsze drzewo a jego niski głos zdawał się wydobywać spod ziemi – czy nie interesuje was dlaczego ktoś płacze? Albo … przez kogo?
Zwierzęta osłupiały. Prawdę powiedziawszy nie interesowała je przyczyna płaczu drzewa. Co to zresztą kogo interesuje dlaczego ktoś płacze? Niech się każdy troszczy o siebie – o to życiowa dewiza!
Przez chwilę trwała cisza po czym odezwało się stare drzewo:
– Lepiej rzeczywiście zacznijcie szukać sobie innego lasu. Nie zasługujecie na ten. Dawałyśmy wam schronienie, chłód i cień, ciepło, zieleń i błękit nieba. A wy jak się odwdzięczacie? Nie interesuje was, dlaczego drzewo, które zawsze jest spokojne i ciche nagle zaczęło płakać. Czy według was płacze się bez powodu?
– Wolelibyśmy zostać w lesie – zaczął borsuk, który też był w delegacji i zawsze był bardzo konkretny – tylko ten płacz…
– Spójrzcie na siebie – przerwało mu stare drzewo – zastanówcie się nad sobą. Przypomnijcie sobie czas, kiedy w lesie było słychać tylko szum liści i ptaki. Tylko wy możecie sprawić by płacz ustał. To proste. Wszystko zależy od was. Ale oczywiście możecie też wyprowadzić się z lasu…
I więcej stare drzewo już się nie odezwało. Ani jednym słowem. Bo nic już nie było do dodania.

Jeśli ktoś płacze i wiadomo z czyjego powodu, to co można dodać jeszcze? Przecież właściwie już wiadomo co zrobić, żeby przestał płakać. Wystarczy zmienić swoje postępowanie. To proste – moglibyśmy powtórzyć za starym drzewem.
Czy rzeczywiście?

Powiem Wam coś w sekrecie – nie wiem czy o tym wiecie: Doprowadzić do płaczu drzewo jest niezmiernie trudno. Sięgając czubkami błękitnego nieba i tylko od czasu do czasu zerkając z tej wysokości w dół, drzewa są naprawdę bardzo daleko od spraw mieszkańców leśnego runa. Jeśli tym razem było inaczej to oznacza, że sytuacja w tym lesie naprawdę była nieciekawa. Skoro dotknęła nawet piękne, dostojne drzewa.

Co było dalej? Nie mam pojęcia, chociaż mam nadzieję, że wszystko skończyło się dobrze. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno: nie sztuką jest żyć obok siebie bez zawirowań i uśmiechać się do siebie, kiedy wszystko idzie dobrze. Sztuką jest być blisko i wspierać się, kiedy przychodzi ten gorszy czas. Nie bać się siebie nawzajem i nie zamykać przed sobą drzwi. I to dotyczy wszystkich i wszędzie. Bycie z innymi w trudnym czasie jest zawsze lepsze niż bycie w takim czasie samemu.
Drzewa nie są po to, żeby płakać nad losem mieszkańców tej Ziemi. Dobrze więc by było nie dawać im powodu do płaczu.

Myślicie, że bajki opowiadam??? Zgadza się :).  Ale pamiętajcie, że wszystkie bajki mają swój początek w prawdziwym życiu.