Posts in Category: Bez kategorii

Szpic

Pomarańczowe Słońce biegnie za pociągiem troszkę zasapane. Już niedługo zarumieni się, jak jabłko i dotknie cienkiej linii horyzontu. A potem niepostrzeżenie zniknie całkiem aż do wczesnych godzin porannych. Milo tylko na chwilę podniósł białą głowę i otworzył oczy. Ale zaraz potem wsunął się całkiem pod siedzenie i jego głowy nie było już widać.

W końcu Słońce zniknęło. Pozostawiając po sobie czerwono-pomarańczową plamę. Jak rozlana w pośpiechu i niechcący farba. Na ziemi, na mijanych przez pociąg polach i łąkach wszystko zrobiło się bladoróżowe i lekko jakby rozmazane.

Na czym polega uroda niektórych ludzi? Nie chodzi o takie oczywiste rzeczy. Widoczne od razu. Jak piękna twarz. Piękna twarz to jeszcze nie uroda.
Uroda i piękno to coś nieuchwytnego. Jest w życzliwym spojrzeniu. W ciepłym głosie. W uśmiechu. W pewnego rodzaju delikatności, która pochodzi z wnętrza.
Ale też na przykład w piegach. I nieco niesfornej fryzurze. Zanim spod powiek ucieknie mi jego uroda chciałabym opisać ją jak najwierniej. Zwłaszcza tę, która była w głosie i sposobie zachowania. Czyli właśnie – pochodzącą gdzieś ze środka.

Milo był dużym psem. Chociaż miał dopiero dwa lata. Z wiekiem przybędzie mu jeszcze puszystej białej sierści, której już i tak ma bardzo dużo. Dzięki temu jest miękki jak poduszka. I przypomina nieco chmurkę. Białą i kudłatą.

Milo był piękny niezaprzeczalnie. Wystarczyło raz spojrzeć na niego. I od razu chciało się spojrzeć drugi raz. Bo trudno było nie patrzeć. Biały jak śnieg. Wyprostowany na czterech puchatych łapach. Spokojny i cichy. Zupełnie jakby spłynął na ziemię prosto z nieba, gdzie na co dzień kołysał się lekko jako biała chmura. Z której nigdy nie pada deszcz. Od tego są chmury w innym kolorze.
Jego pan też był piękny. Nie pamiętam koloru oczu, ale jestem jakoś pewna, że były niebieskie. Szczupła twarz opalona. Nos piegowaty. Wysoki i wyprostowany. Z włosami trochę niesfornie sterczącymi na czubku głowy.
Ale nie w tym była rzecz.
Tylko w czymś zupełnie innym.

Ten pociąg spóźnił się bardzo mocno. 40 minut to przecież dużo. Może dlatego teraz gnał przed siebie tak szybko, że nawet pomarańczowe słońce zmęczone i zdyszane w końcu dało za wygraną. I zniknęło za horyzontem. Wyczerpane po długim biegu.
Pociągi niestety często się spóźniają. I zawsze jest to trochę denerwujące. Bo nie powinny. Na peronie mnóstwo ludzi. Przestępują z nogi na nogę. Popijają kawę z kartonowych kubeczków. Wypatrują gdzieś tam daleko – tam skąd biegną tory – pociągu, który nie pojawia się jednak.
Gdzieś tam pomiędzy nimi na tym szarym peronie pojawia się dwóch niechcianych pasażerów: Zniecierpliwienie i Frustracja. A ci dwaj potrafią nieźle namieszać. I podróż, która miała być miła i przyjemna, może taka po prostu nie być.
W takich chwilach – i w takim towarzystwie (Zniecierpliwienia i Frustracji 😏) to, co zawsze wydaje się super i miłe – nagle przestaje takie być. Na przykład smak kawy w kartonowym kubeczku. Z rozpuszczoną na dnie słodką warstewką cukru. Którą można zjeść łyżeczką. Lub gołębie łażące po peronie – śmiesznie wysuwające do przodu głowy przy każdym małym kroczku. Zielono-fioletowe. Albo chociażby kolorowe pociągi. Jak różnobarwne smoki. Z łoskotem wjeżdżające na peron. Głośne i piękne.
Wszystko to traci nagle urok. I uszy człowiekowi rosną jak u wilka. Żeby tylko dosłyszeć komunikaty o kolejnych minutach spóźnienia! I wpatruje się człowiek w czarną bezduszną tablicę nad głową, na której ciągle nie wyświetla się informacja o wyczekiwanym pociągu. No i jeszcze te tory, biegnące z daleka. Cienkie nitki plączące się ze sobą. Na których wciąż nie pojawia się pociąg…

Cierpliwość zaraz zawiedzie. Złość wszystko zepsuje. I wtedy już nawet najmniejszy szczegół może wywołać kłótnię. Awanturę nawet! Tak, tak!
– A proszę się tak nie pchać! Gdzie z tą walizą?!
– Przepraszam, ale to moje miejsce, proszę się przesiąść!
– Proszę nie blokować korytarza! Ludzie chcą przejść!
… i takie tam, różne…

Ale wtedy nagle pojawia się on. Z tym swoim pięknym psem. Białym jak śnieg. Miękkim jak puch. Dostojnym i spokojnym.
I on też jest bardzo spokojny. Pogodny. Mówi łagodnym głosem. Lekko się uśmiecha, przepraszająco. Ma bardzo dużo bagażu – wysoki plecak i dwie duże torby. I pieska. Ale piesek nie gryzie. Będzie grzeczny. Czy mógłby zostać z nim w tym przedziale? Bo nie ma jeszcze biletu i miejscówki.
Oczywiście, że nie ma. Przecież nie jest zwykłym pasażerem. Z całą pewnością.
Oczywiście, że może! Przecież jest taki miły. I ma takiego pięknego psa!
Złość i Zniecierpliwienie, Frustracja i chęć kłótni – zniknęły. Wszyscy uśmiechają się do Milo. Tak się wabi. Głaszczą go i zachwycają nim. W przedziale mała dziewczynka mówi do mamy: “Nazwę go Chmurka”. Z korytarza do przedziału zaglądają ludzie, pokazując go sobie i uśmiechają się szeroko.

Można ruszać. Można się już nie spieszyć. Tylko usiąść wygodnie. To będzie przyjemna podróż. Przynajmniej w tym wagonie. Spokojna i miła. Chociaż się nie zapowiadała.
Przez całą niemal podróż Milo śpi smacznie pod szerokim siedzeniem. Nikomu nie zawadza. Czasami tylko podnosi głowę i rozgląda się ze spokojem po podróżnych, siedzących w przedziale. Wtedy jego piękny pan podaje mu wodę do picia albo psią przekąskę. I głaska go czule. I przemawia do niego serdecznie.
W przedziale atmosfera jest miła, wszyscy czują się tak, jakby ten piękny pies należał trochę też do nich. Wszyscy z życzliwością patrzą na jego pięknego pana.
Podróż mija szybko. Pozostali podróżujący tym wagonem również nastroje mają dobre. Zapomnieli już o opóźnieniu pociągu. Patrzą przez okno na pomarańczowe słońce, zdyszane od biegu. A poza tym – pociąg gna lekko po szynach i wkrótce odnajdzie zgubione gdzieś w drodze 40 minut. I wszystko będzie dobrze.

I tak właśnie, w prosty sposób, zwyczajna podróż stała się niezwykła.
Jak dobrze było znaleźć się właśnie w tym pociągu. Właśnie w tym wagonie.
Bo właśnie nim podróżują Milo i jego pan. Jak przybysze ze świata życzliwości. Grzeczni i spokojni. Cierpliwi. Nie zważający na opóźnienia. Na tłok w pociągu. Na kwaśne miny spieszących się podróżnych. Urodziwi. I nie o tę urodę zewnętrzną tutaj chodzi. Tylko tę ze środka. Z duszy? Z serca? Z czegoś jeszcze, co trudno określić? Co sprawia, że nie można od nich oderwać oczu. I chce się z nimi podróżować nawet wiele godzin.

Zbawiciele tej podróży. Zbawiciele świata, który tak bardzo potrzebuje więcej takich jak oni dwaj. I w wielu innych miejscach. Każdego dnia i o każdej porze. Nie tylko na tym akurat peronie. Nie tylko w tym akurat spóźnialskim pociągu.
A kiedy pociąg dojeżdża w końcu do celu podróży mała dziewczynka kuca obok Milo i głaska go powoli:
– Popatrz, mamo – mówi – w ogóle nie przeszkadzał. Tylko pomógł. Prawda?

Prawda! Wierzcie mi, że tak.

I to już koniec bajki. Zła bajka? Nieciekawa? Jeśli tak, to tylko dlatego, że czasami brakuje słów i talentu, żeby opisać pewne rzeczy. Ale zapewniam Was – gdybyście podróżowali ze mną tym pociągiem poczulibyście się jak w bajce :).

Zły dzień

Dla mojego Synka, który bardzo polubił tę bajeczkę 🙂 

– Zły dzień, zły dzień… dzisiaj będzie zły dzień…
– Co tam mruczysz?
– Zdaje się, że wstałem dzisiaj lewą nogą – powiedział Grysik i spojrzał ponuro na kolegę.
– Może nie będzie tak źle? – Marvin dawno nie widział Grysika w tak złym nastroju. Ale próbował, jak mógł.

Szli do szkoły w milczeniu, Grysik nie miał ochoty rozmawiać. O niczym. Jego przyjaciel szedł więc obok i starał się być tak cicho, jak to tylko możliwe. Tylko żwir na ścieżce szeleścił.
W progu szkoły spotkali Pat. Miała włosy związane w kucyk i niebieską koszulkę. Grysik bardzo ją lubił. Podobał mu się jej kucyk i miły głos. Chociaż nie przyznawał się do tego, Marvin wiedział że przyjaciel podkochuje się w Pat.
– Cześć Grysik  – Pat uśmiechnęła się promiennie.
– Odczep się – warknął Grysik – nie mam nastroju na pogawędki.
Pat była dziewczyną. A dziewczynom w takich chwilach robi się po prostu przykro. Pat odwróciła się gwałtownie i pobiegła do klasy. Na odchodne powiedziała coś jeszcze, w stylu:
– Czasami bywasz naprawdę okropny!
Grysik wzruszył tylko ramionami.

Podczas lekcji wiercił się i kręcił. Wyjątkowo nie mógł dzisiaj usiedzieć w ławce.
Pani od matematyki – zwana przez nich Sinusoidą – spojrzała na niego znad okularów.
– Grysik – zwróciła się do niego – przypomnij nam proszę na jakim zadaniu skończyliśmy ostatnio?
Grysik miał pustkę w głowie. No tak! Wczoraj nawet nie zajrzał do zeszytu. Jakoś nie znalazł czasu. Kątem oka zauważył, że Marvin daje mu jakieś znaki. Pewnie próbuje mu pomóc. Ale on prycha na jego pomoc. Sam stawi czoła Sinusoidzie.
– Nie pamiętam – powiedział powoli i dobitnie, patrząc nauczycielce prosto w oczy.
Sinusoida zsunęła okulary niżej, na czubek nosa, i spojrzała na niego badawczo. A potem pokręciła głową z dezaprobatą. Co się dzieje z tymi chłopcami? Przecież to miłe dzieciaki. A czasami coś jakby w nich wstępowało. Tyle lat pracy i doświadczenia, a czasami człowiekowi brakuje odpowiedzi – co ma o tym myśleć?
– W takim razie dostaniesz dzisiaj dodatkowe zadanie domowe. Żebyś sobie utrwalił i poćwiczył pamięć.
Kiedy tylko skończyła się lekcja Grysik energicznie wyszedł z sali, nie poczekawszy na Marvina. A kiedy po kolejnej lekcji rozpoczęła się przerwa obiadowa, poszli na obiad osobno. Co prawda Grysik rozglądał się za kolegą, niosąc w ręku talerz zupy, ale Marvin widocznie zjadł już i sobie poszedł. Grysik szedł, rozglądając się na wszystkie strony. Nie zauważył idącego z naprzeciwka chłopca, który jak on niósł talerz z ciepłą zupą. Wpadli na siebie zupełnie niespodziewanie.  Zupa wylała się na podłogę. Zrobiło się zamieszanie…
I Grysik nie zdążył już zjeść obiadu. Ale i ten drugi także nie. Ale Grysik zdążył jeszcze  powiedzieć mu kilka przykrych słów, bo przecież mógłby uważać bardziej jak chodzi i w ogóle!
Taki to był dzień.

W końcu lekcje skończyły się i Grysik z Marvinem wyszli ze szkoły. Pat minęła ich na swojej niebieskiej hulajnodze, ale nawet na nich nie spojrzała. Jej kucyk oddalał się szybko, podskakując wesoło. Marvin szedł obok przyjaciela milcząc. Nie wiedział jak poprawić mu nastrój. I nie chciał popsuć mu go bardziej. Ale szedł obok, bo przecież to był jego najlepszy przyjaciel. Nie miał lepszego.
Grysik westchnął w pewnym momencie ciężko i powiedział:
– Co za okropny dzień! No mówię ci! Od rana wiedziałem, że będzie taki! Na szczęście już jest trochę lepiej. Już nie czuję się tak okropnie jak wcześniej.
– Mhm… – mruknął Marvin.
– No powiedz! – Grysik zatrzymał się i przytrzymał przyjaciela za ramię – sam powiedz! Tylko mi może się zdarzyć coś takiego! Prawdziwy pech! Same złe rzeczy od rana! Czy ktoś jeszcze wie jakie to uczucie?
Marvin patrzył na niego i się nie odzywał.
– Dlaczego nic nie mówisz? Co z tobą? Jeszcze ty…?!
No i wtedy już Marvin nie wytrzymał. I wyparował do kolegi:
– Chcesz??? To ci powiem! Proszę bardzo! Wymyśliłeś sobie rano, że masz zły dzień! Całą drogę do szkoły nie odezwałeś się do mnie ani słowem! Potem odezwałeś się brzydko do Pat – a ona chciała się tylko z tobą przywitać! Następnie byłeś niemiły dla Sinusoidy! I za co??? Za to, że się nie przygotowałeś do lekcji. Już nawet nie wspomnę, że kiedy chciałem ci pomóc odwróciłeś się ode mnie… wolałem już przez resztę czasu cię unikać, bo bałem się, że znowu będziesz niemiły…
A podczas obiadu wpadłeś na tego chłopca. Przez ciebie nie zdążył zjeść obiadu, a ty jeszcze go zwymyślałeś…
I może powiesz mi teraz : kto miał dzisiaj zły dzień? Ty??? Czy może te wszystkie osoby, dla których byłeś dzisiaj taki okropny???
– Widziałeś jak na niego wpadłem??? – zapytał Grysik kompletnie zaskoczony słowami przyjaciela – myślałem, że już sobie poszedłeś…
– Widziałem wszystko – odpowiedział Marvin – i
przez ciebie… miałem dzisiaj naprawdę zły dzień – dodał smutno.
Grysik stał teraz z bardzo głupią miną. Patrzył na przyjaciela smętnie. Marvin miał rację. Teraz dopiero to zrozumiał. Zachowywał się dzisiaj okropnie. Myślał, że ma zły dzień. Ale zdaje się, że to on go zepsuł.
A mimo to… jego przyjaciel był obok i znosił jego humory. I nawet próbował mu pomóc podczas matematyki. A teraz wygarnął mu wszystko – zupełnie słusznie. Zasłużył sobie na to bez dwóch zdań!
– Wiesz co, Marvin, prawdziwy z ciebie przyjaciel. Przepraszam cię za dzisiejszy dzień.
– Nie tylko mi jesteś winien przeprosiny – odpowiedział Marvin.
– Wiem…- odpowiedział Grysik potulnie – jutro wszystko naprawię.
– Tylko żebyś znowu nie miał złego dnia – Marvin zmarszczył czoło.
– Miałeś rację – powiedział Grysik – to nie dzień był zły. To ja go zepsułem wszystkim dookoła.
Marvin pokiwał tylko głową, a potem poklepał przyjaciela po ramieniu.

I więcej już do tego nie wracali. Bo nie było po co. Wszystko zostało już wyjaśnione i mogło być znowu tak jak zawsze.
Zwyczajne dni pełne dobrych rzeczy. A czasami trudniejszych – jak to bywa. Które jednak łatwiej znieść dzięki przyjaciołom i życzliwym ludziom wokół. A przecież każdy kogoś takiego gdzieś tam obok siebie ma. Chociaż może nie zawsze to zauważa.

Szary Dzień

Pewnego razu Dzień wstał w bardzo złym humorze. Nie uczesał się i chmurne miał oblicze. Przywdział szary płaszcz i znoszone buty. Usiadł i podparł głowę na dłoniach. Zupełnie jakby całą noc nie spał.
W taki dzień wszystko wydaje się dużo trudniejsze niż jest. A niektóre rzeczy wręcz nieosiągalne. Taki dzień to jest gorszy od ciemnej nocy. Ją można od biedy przespać. Ale co zrobić z takim ponurakiem?

Rok ma 365 dni. Właśnie tyle i już. Każdy z tych dni jest nieco inny chociaż na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie. W końcu są dziećmi tego samego Roku.

Kiedy ma się do dyspozycji 365 dni to niesłychane bogactwo. Każdego dnia można zaczynać od nowa. Każdego dnia można coś naprawić. Każdego dnia można coś zepsuć. Albo zmienić bieg wydarzeń. Jeśli tylko tego się chce.

Ponury Dzień podniósł na chwilę głowę. Rozejrzał się z miną smętną. Pokręcił głową niezadowolony. Podrapał za uchem. W końcu podniósł się i owinął szczelniej szarym płaszczem. Zaparzył kawę i posłodził. Bo dzisiaj miał akurat ochotę na słodką. Zmrużył oczy jak kot – ciepła kawa zaczęła płynąć powoli w jego żyłach.
A w głowie usłyszał muzykę. Lekką jak motyl i radosną jak ptaki wiosną. Odchrząknął głośno, żeby zagłuszyć ją nieco. Nie miał nastroju i już. Nie zamierzał tego zmieniać.

– Rusz się… – ściany szeptały mu do ucha – wyrzuć ten stary płaszcz…
Podnieś głowę. Tyle mógłbyś dokonać! Słyszysz muzykę, która gra ci w sercu? – tak mu ściany szeptały do ucha.
– A kysz! – fuknął Dzień w kierunku szeptów.
Z potarganymi włosami i miną kwaśną jak cytryna wyjrzał przez okno. Pogoda była marna. Szarość wszędzie. Smutek i nuda.
– Nie mam zamiaru wychodzić z domu! Będę spał albo jadł cały dzień! – krzyknął do ścian. I skulił się w swoim szarym płaszczu w kącie pokoju.

Nagle usłyszał pukanie do drzwi. Całkiem ciche, ale stanowcze. Nie znoszące sprzeciwu.
– Co u licha? – żachnął się Dzień – nie jestem w nastroju.

Za drzwiami stała mała dziewczynka. Ze śmiesznymi warkoczykami. Drobna i niska. Popatrzyła na Dzień wielkimi oczami, a potem uśmiechnęła szeroko.
– A ja wiem! – zawołała – i wszystkim opowiem!
– Co takiego wiesz? – Dzień aż cofnął się zdumiony.
– Wiem jakiego koloru masz koszulę. Pod tym szarym płaszczem!
– Jaką koszulę…? Skąd wiesz!? Skąd możesz wiedzieć???
– Wszystkim powiem! Albo sam zdejmiesz zaraz ten brzydki szary płaszcz. I stare buty!!! I pobawisz się ze mną!
Dzień stał i patrzył na srogą minę małej dziewczynki. A muzyka w jego głowie zagrała jakby głośniej. I coś w nim zmiękło nagle jakby…
Zupełnie zapomniał. O tym, że każde dziecko wie. I jeśli tylko zechce to głośno to powie. I na nic owijanie się tym płaszczem. I nieuczesana głowa.
Bo jego koszula jest w każdym kolorze tylko nie w szarym. Jest raczej jak patchwork, w którym są wszystkie barwy. A najwięcej takich jakich kto tam chce. Są też wzory i ciapki. I kolorowe obrazy. Wystarczy rozchylić nieco poły płaszcza i od razu widać…
Szara to może być mysz. Ale nie Dzień. Każde dziecko dobrze to wie. Bo dzień może być taki jaki kto tam chce. I nie tylko ten Dzień, ale każdy. Czy to pierwszy czy ostatni z rzędu. Każdy z 365 dni Roku. Bo tyle ma ich Rok. Właśnie tyle – aż tyle!… I już.

Dom przy pewnej ulicy

Pewnego razu, w pewnym mieście, przy pewnej ulicy stał sobie różowy dom. Niewielki dom mieszkalny. W kolorze kremu z ptysi. W kolorze płatków róż. W kolorze truskawkowych lodów.
Cały różowy.
Dziwne, prawda?
Domy zazwyczaj są w zupełnie innych kolorach. Raczej niechętnie się wyróżniają. A w różowym kolorze to może być tort. Albo sukienka. Albo – niech już będzie – damski rower z fantazyjnie wygiętą ramą, jakby na kształt szyi łabędzia. Ale dom? Cały różowy??? Wielka rzadkość. Zwariowany pomysł! Brak smaku.
Chociaż może akurat ze smakiem miał coś wspólnego? Może właściciel jest cukiernikiem. I lubi kolor różowy. Bo kojarzy się z lukrem, kremem, słodyczami z dzieciństwa. Truskawkami z bitą śmietaną i nadzieniem truskawkowym w mlecznej czekoladzie…
Kto wie, czym kierował się ten, kto zadecydował o takim właśnie kolorze domu.

Na tle innych domów ten od razu rzucał się w oczy. W każdą pogodę. O każdej porze roku. Na tle szarości, beżu i bieli. I przybrudzonych dachówek. Różowy dom był jak… jak… jak plama na obrusie! Jak pryszcz na nosie! Albo może… jak lekki i różowy obłoczek miękkiej pianki w kubku czarnej kawy?

Ludzi drażnił trochę ten dom. Pokazywali go sobie palcami. Szeptali o nim. I chichotali czasami.

Czy różowy dom był brzydki? Czy różowy kolor jest brzydszy od beżowego? Czy może jest całkiem na odwrót?
No… ale nie o to przecież chodzi. Nie o spór o kolory. Nie o wyższość różu nad beżem, czy błękitu nad szarością… Tylko o to, że nie pasował. Po prostu.
Ale do czego nie pasował właściwie? Ano… nie pasował do reszty. Do tych wszystkich szarych, beżowych i białych z przybrudzoną dachówką domów wokół. Nie pasował i tyle.

Czasami tak jest. Że się nie pasuje. Nie przystaje do reszty. Tylko, że gdyby dom był w kolorze zielonym to może to niedopasowanie nie byłoby aż takie widoczne. Albo choćby pomarańczowy. Ale różowy… to już skrajność jakaś.

Część mieszkańców postanowiła nawet udać się do burmistrza. Żeby zrobił z tym porządek. Bo tak być nie może, że ktoś tak bardzo odstaje.

Burmistrz był spokojnym człowiekiem. Nie czepiał się nikogo. Ale skoro ludziom się nie podoba to może trzeba coś z tym zrobić.
Ale co? Wyburzyć?! Czy przemalować? Przekonać cukiernika, że miejsce lukru jest w cukierni? I że różowy to może być raczej tort? Ale nigdy dom!
Albo może lepiej – ten burmistrz był odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu, co zdarza się niestety bardzo rzadko – może lepiej po prostu się odczepić. I zająć swoimi sprawami. Swoim życiem. Swoim domem. Lub czymkolwiek!
A cukiernik niech sobie mieszka w tym swoim różowym domu. To taki miły człowiek. I piecze naprawdę pyszne ciasta.
A że ma różowy dom…
A dlaczego komuś miałoby to przeszkadzać ???

O Niczym

– Mamo, opowiedz mi bajeczkę!
– A o czym mam dzisiaj opowiedzieć?
– Hmm… może o …niczym!
🙂

… Pewnego razu był sobie Niczy. Niczy był bardzo niepozornym stworzeniem i bardzo skromnym. Natura obdarzyła go niewielką posturą i słabym głosem. Był trochę bardziej jakby swoim własnym cieniem niż właściwym sobą.
Niczy spędzał dni zwykle w jakimś kącie, rozmyślając o gwiazdach i księżycach. Wydawały mu się tak samo nierealne, jak on sam, a jednocześnie przecież prawdziwe.
Czy Niczy był prawdziwy? Żył i rozmyślał. To już naprawdę coś. A to, że wiecznie gdzieś na uboczu, jakby z dala od pędzącego świata i jego spraw … no cóż, nie każdy potrafi nadążyć.
Któregoś razu Niczy wybrał się na spacer. Pogoda nie była tak piękna, jak w poprzednim tygodniu. Słońce skryło się za chmurami, a z nieba kropił drobny deszczyk. Niczy lubił skrywać się w takiej pogodzie. Słońce oświetla ludzi i inne stworzenia i są w nim widoczne z każdym szczegółem. Ze skrzywioną miną i radosną. Niczy nie lubił być widoczny. Kiedy padał deszcz i niebo było szare czuł się tak, jakby miał na sobie pelerynę, spod której nie wystawał ani kawałek Niczego.
Tak bezpieczniej było zwiedzać świat.
Niczy spod swojej niewidzialnej peleryny widział złożoność świata. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko jemu jest czasami ciężko podnieść głowę i stawić czoła codzienności. Ale też wiedział, że łatwo jest się cieszyć życiem. Bo w swoich najprostszych przejawach jest ono pełne barw i uspokajających dźwięków.

Spacerowanie w deszczu jest bardzo przyjemne. Oczywiście nie ma tutaj mowy o ulewie i burzy z prawdziwymi piorunami. Ale o deszczyku kapiącym równo i rześkim lub nawet trochę większym. Jeśli do tego jest się odpowiednio ubranym i ma na sobie odpowiednie obuwie to naprawdę sama przyjemność. Dużo większa niż spacer w słońcu.
Niczy od zawsze lubił deszcz. Taki właśnie jest prawdziwy świat – pełen deszczu i łez. A w słońcu czasami trzeba udawać radość i szczęście żeby pasować do innych.

Niczy spacerował i obserwował. Aż nagle spod swojej niewidzialnej peleryny dostrzegł kogoś, kto jak on przemierzał ulice, lekko zgarbiony. Kto to mógł być?
Niczy pierwszy raz spotkał kogoś, kto mógł być podobny do niego.
– Hej! – zawołał Niczy – czy nie podążamy w tę samą stronę?
Ten drugi zatrzymał się i spojrzał na niego.
– Jestem Niczy – powiedział Niczy – a ty?
– Niki -usłyszał w odpowiedzi.
Niki był podobnej postury i słabego głosu jak Niczy. Mieli wiele wspólnego. Niki też lubił deszcz. I też szukał swojego miejsca wśród gwiazd i księżyców, bo wydawało mu się, że tylko tam może je znaleźć dla siebie. Stanowili duet niemal idealny. Niemal – bo idealne nic na świecie nie jest i nie będzie.

Odtąd Niczy wędrował przez świat z Nikim. A Niki z Niczym. Z jednej strony świetnie się uzupełniali. Z drugiej stanowili wspólnie doskonały brak wszystkiego, co jest potrzebne do bycia kimś lub czymś. Ale przecież nie tylko bycie kimś lub czymś daje prawo do istnienia. Także gdy jest się takim Niczym i Nikim -jak ci dwaj – ma się prawo do swojego miejsca na Ziemi. Nawet jeśli się o tym nie wie i ciągle szuka. Czy nie na tym właśnie polega niezwykłość tej planety?

O czasie

Pewnego razu wskazówki wszystkich zegarów zatrzymały się. Tak, jakby ktoś dla zabawy machnął czarodziejską różdżką. Można by martwić się, że czas przestał płynąć. Ale przecież czas nie jest zaklęty w zegarach. Nie da się powstrzymać jego biegu, zatrzymując ich wskazówki.

Pewien człowiek miał jednak nadzieję, że zdąży teraz nareszcie zrobić to, na co zawsze brakowało mu czasu. Wstał więc bez pośpiechu z łóżka i powoli przygotował sobie śniadanie. Zjadł je bez pośpiechu, przeglądając gazetę. I tym razem nie skupiał się tylko na tym, co było dla niego ważne lub interesujące. Czytał też te fragmenty, które nie interesowały go wcale i które zawsze pomijał. Czas go nie gonił.
Potem ten pan bez pośpiechu wypił filiżankę gorącej i czarnej jak smoła kawy, do której wsypał łyżeczkę brązowego cukru. Przedtem bardzo powoli mieszał łyżeczką w tej kawie i patrzył jak brązowe kryształki rozpuszczają się jeden po drugim. Pierwszy raz udało mu się zaobserwować jak słodkie drobinki znikają w ciemnym pachnącym płynie. A jednocześnie są w nim nadal, bo przecież z nich bierze się  karmelowy smak kawy. Obserwując to zjawisko, zszedł myślami na zupełne manowce, bo nagle zaczął myśleć o tym, jak niezwykle funkcjonuje świat. O tym, że każde z ciał stałych ma zupełnie odrębny, własny, określony kształt i objętość. A jednocześnie tak łatwo można zmienić kształt niektórych z nich. Nie dotyczy to ludzi. Ale – jego myśli błądziły jeszcze dalej – czy to samo można powiedzieć o ludzkiej duszy? Czy jej stałość jest pewna? Czy jej kształt nie zmienia się nigdy?

Myśli potrafią zabłądzić, kiedy tylko się ich nie upilnuje. Jednak mucha latająca uporczywie nad niedojedzonym ciasteczkiem pozwoliła zagonić je z powrotem na utarte ścieżki codziennych rozmyślań.
Jak długo żyje taka mucha? Czy ma ochotę na niedojedzone ciasteczko? Czy ciasteczko kojarzy się jej z czymś szczególnym? Czy jest jej wszystko jedno, czym się pożywi?
Czy brzęczenie to odgłos, który uzyskuje dzięki drganiom maleńkich strun głosowych – czy też czegoś na ich kształt? Czy to z trzepotania cieniutkimi skrzydełkami bierze się brzęczenie?

Zegary stały jak zaklęte. Zniknął pośpiech i wszelkie plany. Można snuć czas jak długą nić i nawinąć ją sobie na palec. Albo też zerwać tę nić po prostu, bez konsekwencji.
Człowiek delektował się tą darowaną nieskończoną ilością czasu, który zatrzymał się w zegarach. Jednakże nadal płynął. A wyraźnym dowodem na to było, że oto nagle zaburczało mu w brzuchu. Czyli, że od śniadania upłynęło już trochę czasu.

Gdyby tak zegary milczały jak zaklęte, a ich wskazówki przystroił kurz, czas nadal biegłby przed siebie. Jednak gdzieś obok, jakby równolegle. Nie czulibyśmy się zmuszeni do tego, aby biec razem z nim.
Może wtedy nasz czas byłby zmarnowany? Bo spalibyśmy pół dnia, a drugie pół spacerowali. A może właśnie nie? Może w ten sposób odzyskalibyśmy czas?

Taka mucha żyje około czterech tygodni. Nie ma czasu na marnowanie czasu. Ani na spoglądanie na wskazówki zegara. Bo drugich takich czterech tygodni mieć już nie będzie. I chociaż wcale o tym nie wie, na pewno dobrze wykorzystuje swój czas.

O tykającym zegarze

 Główny bohater tej bajki i wszystkie inne naczynia i nie tylko, istnieją naprawdę i mieszkają w naszej kuchni:)

Pewnej nocy zegar tykał tak głośno, że nikt nie mógł spać. Chociaż… czy rzeczywiście tak było?
Nie był to zabytkowy zegar, ale na taki wyglądał. Okrągły, biały i nieco pękaty, na dwóch małych i grubych nóżkach. Pośrodku kremowej tarczy namalowano bukiecik róż w bladoróżowym i kremowym kolorze.
Wskazówki przesuwały się miarowo z subtelnym: tyk, tyk, tyk… jak bicie serca. Stał sobie na półeczce w kuchni i cierpliwie odmierzał czas.
W dzień, kiedy w kuchni panował hałas, w ogóle nie było go słychać. W nocy – miarowe tyk, tyk budziło czasami tych, którzy mieli lżejszy sen.
– Co za hałas – biały czajnik otworzył jedno oko – spać się nie da.
– Właśnie – westchnęła niebieska cukiernica – oka nie zmrużyłam. Czy mógłby pan ciszej?
– Nie mógłbym – odparł zegar grzecznie, ale i stanowczo – nic nie poradzę.
– Wie pan – mruknął czajnik – nie wszystkie zegary tak mają.
– Jak mogą nie mieć? – zapytał zegar.
– Ten na regale w pokoju w ogóle nie tyka, a chodzi.
– Chodzi??? – zachichotała cukiernica.
– To zegar całkiem nowoczesny. One nie tykają – powiedział smutno zegar – a mój pradziadek na przykład to stał pośrodku pokoju i co pół godziny bił…
– Kogo bił? -zapiszczała cukiernica. Była może i ładna, ale niezbyt mądra.
– Wybijał godziny – odpowiedział jej czajnik karcącym tonem – ale te czasy na szczęście już minęły. A my chcemy spać.
Zegar spojrzał na niego i nic nie powiedział. Co mógł zrobić, gdy tykanie miał już w naturze? Była to może dla niektórych wada. Ale przecież są i tacy, którzy lubią tykanie zegara.
– Może na noc powinni pana wstawić do szafki? Tej z talerzami na dole – odezwał się czajnik, ziewając.
– O to to to… – pisnęła cukiernica przysypiając już trochę.
– No wie pan… – zegar chciał zaprotestować.
Nagle coś zachrobotało w szafce na dole. Talerze wybudzone ze snu ożywiły się nagle.
– Wystarczy, że tam na górze robicie hałas – krzyknął największy z talerzy – jeszcze tutaj nam potrzebne tykanie zegara!
Teraz to już w kuchni nie spał nikt. Sztućce zaczęły kręcić się niespokojnie, srebrny garnek otworzył szeroko oczy i spoglądał nieprzytomnie spod szklanej pokrywki, kolorowe filiżanki na bocznej półeczce popychały się nawzajem, żeby tylko zobaczyć, kto to tak dyskutuje.
– Widzisz pan co narobiłeś? – czajnik spojrzał z wyrzutem na zegar, który teraz minę miał nietęgą.  Nie chciał zbudzić nikogo. Dotąd nikomu nie przeszkadzał. A tu taka afera.
– Powinien pan wyprowadzić się z kuchni – kontynuował czajnik.
– Kto ma się wyprowadzić? – dopytywały filiżanki.
– Zegar chyba – odparł garnek – to podobno on tak hałasuje.
– Tak, zgadzamy się, powinien się wyprowadzić – odezwały się chórem sztućce.
– Wszystkim przeszkadza.
– Nie daje nam spać!
Teraz głosy dochodziły z różnych stron. Zegar wsunął się głębiej pomiędzy gliniany wazon i drewniane pudełko z herbatą, na którym ktoś namalował żółtą cytrynę. Nie rozumiał co się dzieje. Stoi tu od wielu lat, zna te naczynia i sztućce jak własną rodzinę. Dlaczego nagle wszyscy są przeciwko niemu?
Rwetes się zrobił i hałas. Jeśli jeszcze gdzieś w kąciku którejś szuflady któraś łyżeczka albo deserowy talerzyk lub deska do krojenia do tej pory spały, to teraz właśnie już na pewno się obudziły, taki był gwar.
Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Aż w którymś momencie ktoś to powiedział – całkiem głośno:
– Zegar musi się wynieść! Nie chcemy go w kuchni! Albo… niech oddaje baterie!
Zapadła cisza. Zegar zbladł i poczuł się słabo. Jak to baterie? Przecież bez nich… nawet nie chciał o tym myśleć. Dzisiaj żaden zegar nie przeżyłby bez baterii.
Mogło to się skończyć bardzo źle. Ale wtedy gliniany wazon odezwał się poważnym głosem:
– Bardzo nieładnie. Jak możecie? Przecież zegar mieszka tu z nami tyle czasu. Nikomu nie wadzi.
– Ale spać nie można…
– Kto nie może spać? Kogo obudziło tykanie zegara? Niech się odezwie – zagrzmiał wazon.
Cisza wokół zrobiła się gęsta jak śmietana. Nikt się nie odzywał.

W końcu dał się słyszeć czyjś cichutki głos :
– Mnie obudził ten duży talerz z szafki na dole, który tak krzyczał.
A po chwili kolejny głos dodał:
– A mnie sztućce, kiedy tak zaczęły się kręcić.
– A mnie te wasze rozmowy.
– A mnie czajnik… Tak głośno narzekał…
– Ach taaak? – zapytał wazon przeciągle – czyli to nie tykanie zegara was obudziło?
– Nie, właściwie wcale go nie słychać.
– Tak, to tykanie to właściwie nie przeszkadza…
Zegar słuchał i powoli rytm jego serca wracał do normy. Czajnik stał z obrażoną miną. A talerze, filiżanki, sztućce i deski do krojenia w ogóle już się nie odzywały. Srebrny garnek zsunął sobie szklaną pokrywkę na oczy i odpłynął…
Cukiernica ziewnęła głośno i rzekła :
– To może chodźmy już spać?
Była całkiem ładna i czasami nawet udawało jej się powiedzieć coś mądrego.

Po chwili wszystko ucichło. Wszystkie sprzęty i naczynia poszły spać. Nawet czajnik zasnął i pochrapywał cicho.
W nocnej ciszy słychać było tylko bardzo subtelne: tyk, tyk, tyk… jak bicie czyjegoś serca. Zegar nie spał. Cierpliwie odmierzał czas,  przeznaczony na sen, na pobudkę, na pracę i odpoczynek. Taka była jego natura. I nie mógł jej zmienić. Ale właściwie po co miałby to robić? Są przecież tacy – i jest ich całkiem sporo – którzy lubią tykanie zegara. No i o co ten cały hałas?

Dobra Wróżka

Dla moich Rodziców 🙂

Pewnego razu była sobie Dobra Wróżka. Była dobra dla wszystkich i wszystkim chętnie pomagała. Każdy bez wyjątku mógł na nią liczyć zawsze, kiedy tylko był w potrzebie.
Znała różne czary i często ich używała. Ale potrafiła pomóc nie tylko czarami. Miała niezwykły dar czytania w ludzkich sercach i dzięki temu rozumiała wiele.
Dobre wróżki są zwykle uśmiechnięte, pogodne i pełne słońca. Lubi się z nimi przebywać, bo świat przy nich zmienia się z nieprzyjaznego i obcego w bliski i pełen pozytywnych stron.
Można więc by sądzić, że Dobra Wróżka nie mogła narzekać na samotność. Wielu było w potrzebie i przychodziło po pomoc. A wielu chciało po prostu w towarzystwie Wróżki naładować życiowe baterie, żeby mieć siłę do wyzwań i zwykłych codziennych spraw.
Wróżka zarażała energią, śmiechem i pozytywnym podejściem do życia. Bo tak, jak wspomniałam, nie tylko czary miała na podorędziu.
Jej mieszkanko było więc zawsze pełne gości. Śmiech i rozmowy słychać było z każdego miejsca. Do tego herbatka, ciasteczka i Dobra Wróżka, która krążyła pomiędzy gośćmi i włączała się do rozmów. I jednym słowem potrafiła rozstrzygnąć spór, jednym uśmiechem rozwiać wątpliwości. Taka to była niezwykła Wróżka.

Często widzimy świat tylko jednostronnie. I widzimy tylko to, co chcemy widzieć. I wielu z nas czerpie od innych, a nie chce nic dać od siebie. A może wydaje nam się, że to inni są lepsi w dawaniu, a my lepiej dajmy sobie z tym spokój. Albo w ogóle nic nam się nie wydaje, bo jesteśmy po prostu trochę bezmyślni…

Otóż gdyby ktoś zajrzał przez firankę do mieszkanka Dobrej Wróżki kiedy zostawała całkiem sama, zobaczyłby zatroskane jej oblicze i może nawet łzę na policzku. Kiedy już ostatni gość opuszczał progi jej mieszkania, Wróżka siadała zmęczona w fotelu i zamykała oczy. Jej zawsze pogodna twarz nie była już taka pogodna.
Dobra Wróżka była bardzo chora. Z dnia na dzień czuła się gorzej i gorzej i bała się, że któregoś dnia nie będzie miała już siły przyjąć gości.
Nie znała takich czarów, którymi mogłaby pomóc sama sobie. A lekarz rozkładał tylko ręce i mówił:
– Nie mam pojęcia co to może być. Badania na nic nie wskazują, ale twoja energia życiowa wyczerpuje się z dnia na dzień. Niedługo całkiem opadniesz z sił.
I zalecał: przestać przekazywać swoją energię innym. To wielkie zagrożenie dla życia. Najlepiej nie spotykać się z nikim i tylko odpoczywać.
Jak Wróżka ma żyć i nie dzielić się z innymi tym, co ma najlepsze? Jak ma się nie spotykać?? Przecież jest Dobrą Wróżką!

Wkrótce wieść o chorobie Wróżki dotarła do wszystkich. Zmartwili się wszyscy nie na żarty. Skąd będą teraz czerpać siłę? Kto będzie im pomagał? Kto będzie dawał pozytywną energię??
Ktoś wpadł na pomysł, żeby poszukać innej dobrej wróżki na miejsce tej chorej. Ktoś inny, żeby poszukać innego lekarza dla Wróżki. A jeszcze ktoś inny wystraszył się czy choroba Wróżki nie jest aby zaraźliwa…
I tak Wróżka została sama w swoim mieszkanku. Nikt jej nie odwiedzał i nikt niczego od niej nie chciał. Dnie i noce spędzała sama. A jej stan wcale się nie poprawiał. Była tak słaba, że w końcu już tylko spała i w ogóle nie wstawała z łóżka.

Dni mijały, choroba Wróżki nie mijała. Ludzie żyli swoimi sprawami, ale brakowało im dni spędzanych z nią, jej wróżb i mądrych słów. Czuli się nieszczęśliwi i brakowało im energii. W końcu postanowili zebrać się razem i naradzić. Coś trzeba było zrobić.
– Trzeba poszukać innej Wróżki! – rozpoczął ktoś.
– Nigdzie nie ma takiej. Już szukaliśmy – odpowiedział ktoś inny.
– A lekarz? Szukaliście lekarza?
– Tak. Było paru u niej, ale żaden nic nie znalazł. Nie znają przyczyny więc nie wiedzą jak ją leczyć. Trudna sprawa…
– Co robić? – wszyscy siedzieli strapieni i drapali się po głowach. Można niby żyć bez Dobrej Wróżki, ale to będzie bardzo smutne życie. Czy naprawdę nic nie da się zrobić?

– A może… – odezwał się czyjś cichutki głosik – może dajmy jej swoją energię życiową?
– Nie jesteśmy Wróżkami – odezwał się ostro jeden z ludzi – to ona jest od dawania energii nam, a nie odwrotnie. Nie mamy jej tyle.
– Ale jest nas wielu. Gdyby każdy dał chociaż troszeczkę to razem uzbierałoby się bardzo dużo.
– Tak, to dobry pomysł – odezwały się głosy z różnych stron – zróbmy tak!

Jak uradzili – tak zrobili. A dokładnie – urządzili przyjęcie, na które zaprosili Dobrą Wróżkę. Była bardzo słaba i trzeba było wnieść ją na krześle do sali. Siedziała na nim i uśmiechała się blado. Na tym przyjęciu nikt nic od niej nie chciał. Nikt nie prosił o czary, rady czy cokolwiek. Za to wszyscy krążyli wokół niej i dawali jej po kolei swój śmiech, swoją siłę, kawałek mądrości, odrobinę wsparcia. Bo każdy coś tam w sobie miał, a niektórzy odkryli to dopiero teraz. Przyjęcie było bardzo udane i wszyscy spisali się na medal.
Dobra Wróżka zbierała starannie dary od ludzi i powoli, powolutku, energia zaczęła jej wracać. Nabrała rumieńców i jej uśmiech stawał się wyraźniejszy. A kiedy przyjęcie dobiegało końca Wróżka mogła już nawet wstać z krzesła i przejść kilka kroków.

Do teraz nie wiadomo co sprawiło, że Wróżka zachorowała. Lekarze doszli do wniosku, że prawdopodobnie rozdała za dużo swojej energii innym i w ten sposób wyczerpała jej pokłady u siebie. Ale czy to możliwe, żeby rozdać jej innym aż tak wiele? Potem nie chorowała już więcej. Nadal była pomocna, pełna słońca i energii i każdy mógł na nią liczyć. Ale ta historia wzbogaciła wszystkich o jedną ważną mądrość. Czasami trzeba dać coś z siebie, a nie tylko brać. I każdy ma coś, co może ofiarować innym. Więc sprawdźcie czasami czy Wasze Dobre Wróżki czegoś od Was nie potrzebują. Bo one same wcale do tego się nie przyznają. Do końca chcą być Dobrymi Wróżkami i dawać oparcie innym. Nawet wtedy kiedy to one same potrzebowałyby oparcia.

Pan Ślimak

Świat budził się właśnie do życia. Nad pustą ulicą słońce przeciągało się leniwie, rozprostowując swoje promienie. Zaspane jeszcze. Pod zielonym liściem coś się poruszyło. Najpierw ledwo, ledwo – tak, że liść nawet nie zadrżał. Ale już po chwili wysunęła się spod liścia podłużna głowa Pana Ślimaka. Powoli przeciągnął po szarym chodniku swój falujący tułów. Na plecach dźwigał swój własny dom. Okrągły i pasiasty. Wcale nie za ciężki. Konstrukcja w sam raz taka, żeby móc ją zabierać zawsze i wszędzie ze sobą.
– Śpiesz się powoli – zawołał pogodnie do przelatującej pszczoły. One też wstawały wcześnie. I pędziły do pracy. Nigdy nie miały czasu na krótką pogawędkę.
– Phi – bzyknęła pszczoła pod adresem ślimaka – łatwo ci mówić.
I odleciała.
– Ano łatwo – mruknął ślimak – taka już moja filozofia.
– Eee tam, filozofia. – nagle odezwał się ktoś obok. To mała muszka wstała właśnie i przeciera oczy – Raczej konieczność. Bo ty szybciej nie możesz.
– Nie mogę i nie chcę – uśmiechnął się Pan Ślimak – na tym sztuka polega.
– Na czym? – muszka usiadła na zielonym listku i zwiesiła swobodnie chude kończyny.
– Na odpowiednim podejściu do życia.
– Pszczoła ma odpowiednie. Pracuje ciężko tak, jak się powinno. Na coś trzeba się przydawać.
– Przydawać – zgoda – ale świat nie zając. Nigdzie nie ucieknie.
– Niektórzy ciągle myślą o tym, jak krótkie jest życie. I chcą zdążyć coś przeżyć. Wykorzystać swój czas.
Muszka wie, co mówi, bo zna wiele muszek, które tak się spieszą, bo nie chcą nic stracić.
Pan Ślimak patrzy w niebo i mruży swe oczy.
– Ja szybciej nie mogę, ale nie rozpaczam. Nim przekroczę krawężnik mija wiele czasu. Czuję wtedy, jak promienie słońca drapią mnie po plecach. I jak deszczu krople spadają mi na muszlę. Czuję wpływ przyrody, czuję zapach trawy. Czuję…
Muszka ziewa dyskretnie, ale nie z nudów przecież. Lubi Pana Ślimaka. I lubi go słuchać.
Konik polny potrącił źdźbło trawy i popędził przed siebie.
– Nóg nie połam! – woła za nim Pan Ślimak i śmieje się serdecznie.
Ale konik nie słyszy. Wiecznie dokądś spóźniony.
– On tak zawsze – muszka patrzy jak konik w podskokach znika w wysokiej trawie – niektórzy tak muszą.
– Ja go nie krytykuję. Żartuję tylko trochę – mówi Pan Ślimak, wędrując wolno przed siebie.
– Ty masz domek na plecach. Zawsze zdążysz do domu – mówi muszka i prostuje skrzydełka. Też już musi lecieć.
– Nie każdy mi zazdrości – odpowiada ślimak – niektórzy wolą wpadać do domu, jak po ogień. Przeraża ich koniec biegu, chwila do namysłu. Wolą pędzić i tłumaczyć się ciągłym brakiem czasu.
– Pszczoły ciężko pracują – upiera się muszka – taką mają naturę. A konik jest… konikiem. Nie po to, żeby nie skakać.
– Ja ich nie namawiam do zmiany ich natury. Ja tylko patrzę na słońce i cieszę się, że świeci.
– Taką masz filozofię…
– Taką mam naturę. Lubię czuć, że żyję.
Lubię kontemplować, lubię poruszać się wolno i zatrzymywać chwile…

Balonik


Pewnego razu był sobie czerwony balonik. Kołysał się w powietrzu i patrzył z góry na świat. Przed chwilą jeszcze mały chłopiec trzymał mocno w dłoni sznurek, na którym był umocowany. Balonik podskakiwał wesoło, kiedy chłopiec maszerował. Ale wtedy nagle zerwał się wiatr i w jednej chwili wyrwał balonik z dłoni chłopca i uniósł wysoko do góry. Chłopiec stał jeszcze przez chwilę z otwartą ze zdumienia buzią. Pierwszy raz przeżywał tak nagłą stratę i przez moment nie wiedział co ze sobą począć. Łza kręciła mu się w oku, ale był już na tyle duży, żeby wiedzieć, że nie uda się złapać i ściągnąć z powrotem balonika. Musiał pogodzić się ze stratą.
Teraz balonik kołysał się w powietrzu i widział świat z góry. A świat wyglądał nawet ładnie z tej perspektywy. Ludzie wyglądali jak drobne owady kręcące się we wszystkie strony, trochę bez celu. Domy wyglądały jak klocki w dziecięcym pokoju. A samochody były jak autka na resorach, pędzące w jedną i drugą stronę. Balonik unosił się lekko nad tym wszystkim. Nie mógł tam wrócić, na to nie było sposobu. Nawet mały chłopiec o tym wiedział. Zostanie tu wysoko, a kiedy wzniesie się jeszcze wyżej powietrze całkiem ucieknie z niego i wtedy będzie już po nim. Mógł więc jedynie cieszyć się tą chwilą, kiedy spojrzeniem może objąć to wszystko, co zostało na dole. Przez moment ogarnęło i jego uczucie straty. Ale wiedział, że nie pozostanie z nim na długo – zniknie już wkrótce, wraz z nim.