Soczek – rozmowa

– Potrzebuję soczku, tato!
– Dobrze synku. Mamy pomarańczowy i jabłkowo-brzoskwiniowy. To który potrzebujesz?
– Jabłkowo-brzoskwinowy! Bo bardzo mnie ciekawi jak on smakuje…

Dom, który stał się autobusem…

Tę historię wymyślił mój synek, a ja tylko podążyłam za jego wyobraźnią.

Pewnego razu był sobie dom, średniej wielkości. Kształt miał nieco podłużny. Styl raczej nowoczesny. Dużo okien z obu stron, jedno przy drugim, i dwoje drzwi. Stał przy samej ulicy. Ulica była spokojna, ruch na ulicy umiarkowany. Dzień budził się ze snu na tej ulicy zawsze śpiewem ptaków, które przysiadały na gałęziach drzew. Dom stał zamyślony i patrzył w dal. Czasami zastanawiał się jak wyglądają sąsiednie ulice. Czy są tam inne domy. Czy drzewa i ptaki są takie same jak tutaj.
Któregoś dnia na ulicy zrobiło się gwarno. Ulicą szli ludzie, w grupkach, parach lub pojedyńczo. Na spokojnej dotąd ulicy zrobiło się głośno od ich rozmów. Chociaż niektórzy szli w milczeniu. Po krótkiej chwili dom, który patrzył na to wszystko zdumiony, zorientował się, że wszyscy idą w jego stronę. I że po kolei wchodzą do środka, przez jedne albo drugie drzwi. Zanim zdołał pomyśleć, dom był pełen ludzi. Kręcili się po nim jak mrówki, szurali krzesłami po podłodze i wkrótce wszyscy siedzieli i czekali… Na co? Dom o mało nie zatrząsł się w posadach z oburzenia.
– Czy ja jestem jakimś domem zgromadzeń?! – krzyczało coś w jego głowie – Jestem spokojnym domem, przy spokojnej ulicy! Zaszło chyba jakieś nieporozumienie!
Nagle do jego głowy, pełnej kłębiących się w niej myśli, przedarły się głosy ludzi:
– Halo! Długo jeszcze? Ile mamy czekać?
Dom zastygł a myśli skakały mu po głowie jak małe piłeczki. Nie mógł jednak odgadnąć na co ile mają czekać ci ludzie, i niby CO – “czy długo jeszcze”? Wtedy usłyszał kolejne głosy:
– Kiedy ruszamy? Chcemy już jechać! Czy jest tu jakiś kierowca???
Dom westchnął – a więc pomyłka! Wszyscy się pomylili! Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale pomylili się. Wzięli go za jakiś….pojazd. Najpewniej za autobus! Jest trochę podłużny, ma tyle okien, jedno przy drugim. Może dlatego… Chciał więc wyjaśnić, zaprotestować i wyprosić grzecznie, aczkolwiek stanowczo, wszystkich. I już nabierał powietrze w płuca, żeby coś powiedzieć gdy nagle… poczuł coś dziwnego…jakby mrowienie, tuż przy fundamentach, lub raczej … wyżej nieco. Coś dziwnego działo się w dolnych partiach domu jakby… wyrastały mu nogi??? Domy nie mają nóg! To niemożliwe! Spojrzał w dół i zdębiał – z obu stron, po trzy z każdej strony, czarne i lśniące … opony! Koła! Wyrosły mu koła! Już nie był domem, tylko….autobusem???
Zanim zdążył zastanowić się nad tą zupełnie nieoczekiwaną zmianą w jego spokojnym dotąd życiu, jakiś mechanizm, o którego istnieniu nie miał pojęcia, wprawił go w ruch i powoli, dostojnie i całkiem pewnie wyjechał na pustą ulicę. Kiedy mijał ogrodzenie chciał jeszcze coś powiedzieć, zaprotestować! Ale zdumienie jego było tak duże, że zupełnie zabrakło mu słów. Jechał więc teraz przed siebie. Przynajmniej ludzie wewnątrz domu uspokoili się, siedzieli cicho na swoich krzesłach i kołysząc się lekko patrzyli w okna.
Dom również powoli zaczynał się uspokajać. Spojrzał przed siebie, potem zaczął rozglądać się dookoła i nagle poczuł, że ta jazda jest całkiem przyjemna. Wiaterek wiał lekko, drzewa szumiały liśćmi. Dzień był wymarzony na przejażdżkę. Wkrótce znaleźli się na sąsiedniej ulicy. Dom, który teraz był właściwie autobusem, rozglądał się z zainteresowaniem i przyglądał domom stojącym przy tej ulicy. I pomyślał, że życie czasami płata nam figle, które okazują się całkiem miłe. Czuł się tak jakby płynął. Gdyby nie wyrosły mu koła, nigdy, w żaden sposób, nie miałby możliwości zobaczyć tego wszystkiego co teraz oglądał podróżując po sąsiednich ulicach.
Nadchodził wieczór i czas był już najwyższy, żeby wrócił na swoje miejsce. Pewnie i spokojnie wjechał za ogrodzenie. Część pasażerów wysiadła po drodze, kiedy zatrzymywał się na chwilę. Pozostali teraz opuszczali swoje miejsca i odchodzili w różne strony ciemną ulicą. Dom czuł się zmęczony i był przepełniony wrażeniami minionego dnia. Ale wrażenia były pozytywne. Był teraz zupełnie innym domem. Głowę miał przepełnioną marzeniami. Zanim zasnął zastanawiał się jeszcze: kim obudzi się jutro rano? Czy pozostanie domem stojącym statecznie przy spokojnej ulicy, czy może znów będzie autobusem, który sunie ulicami przed siebie, jakby niesiony przez wiatr?
Postanowił ze spokojem czekać na to, co przyniesie kolejny dzień. I każdy następny. Już nie będzie się oburzał i protestował, zanim nie spróbuje. Był otwarty na zmiany i niespodzianki od losu.

Potwór – rozmowa

– Dobranoc synku, już pora spać.
– Ale zostań ze mną mamo, bo się boję.
– Czego się boisz? Lampy na biurku? Czy biurka? Czy szafy?
– Szafy się boję. Że wyskoczy z niej potwór.
– Jaki potwór? Tam są tylko ubrania…
– Boję się potwora, który siedzi na ubraniach.
– Nie bój się syneczku, w szafie nie ma żadnego potwora. Śpij już kochany, już najwyższa pora…

Potwór

Pewnego razu był sobie Potwór. Mieszkał w kącie przedpokoju. Nie lubił światła, więc w dzień robił się malutki i właził pod szafę. Wieczorem wyłaził spod szafy i rósł. I kiedy nadchodziła noc i w mieszkaniu gasły wszystkie światła był już tak duży, że zajmował pół mieszkania! Strach było w nocy pójść do łazienki, bo można było znienacka zahaczyć o niego łokciem…brrrr! Serce w takich chwilach chce podskoczyć do gardła. Czasami z nudów Potwór stawał nad czyimś łóżkiem. I gdyby wtedy otworzyć oczy i zobaczyć nad sobą jego wielką postać – to dopiero byłby krzyk! Bo kto spodziewa się Potwora nad swoim łóżkiem. Dzieci chowały się przed nim pod kołdrą, dorośli szybko włączali światło. Ech…

Potwór budził strach bo wyglądał potwornie. Ale tak naprawdę usposobienie miał spokojne. Muchy by nie skrzywdził. Chodził po mieszkaniu bezszelestnie, nie chcąc obudzić nikogo. Na wygląd nie mógł jednak nic poradzić. Jedyną więc towarzyszką, która go nie opuszczała była Samotność. Wierna i milcząca. Rosła wraz z nim co wieczór, a w dzień chowała się z nim pod szafę. I może byłoby to smutne ale tuż obok, w innych mieszkaniach, mieszkały takie same potwory i los ich był podobny. Świadomość tego była troszkę pocieszająca.

Pewnej nocy mały chłopiec wstał, żeby pójść do łazienki. A ponieważ bardzo bał się Potwora, włączył światła zarówno w pokoju jak i przedpokoju, żeby go wypłoszyć. Potwór w jednej chwili zaczął się kurczyć i szybko wślizgnął się pod szafę. Chłopczykowi wydawało się nawet, że słyszy jego pisk kiedy zmykał przed światłem. Taki malutki potwór, schowany pod szafą, wcale nie był straszny. Zanim chłopiec wrócił do łóżka wahał się jeszcze chwilę czy nie zostawić światła włączonego – niech sobie Potwór siedzi pod szafą i nie wychodzi! Zebrał się na odwagę i zajrzał pod szafę… Potwór był taki maciupki, że w ogóle nie było go widać. Wcisnął się w najdalszy kąt, żeby tylko nie dotknął go żaden promień światła. Smutny to był widok. Chłopiec patrzył w ciemną ciasną przestrzeń pod szafą i nagle zrobiło mu się żal Potwora. Zrozumiał, że Potwór też czasami się boi. Cichutko odszedł od szafy, zgasił światła i wskoczył pod kołdrę. Potwór mógł znowu zająć spokojnie pół mieszkania.

Odtąd chłopiec idąc w nocy do łazienki nie włączał już światła w przedpokoju, przemykał tylko szybko żeby nie zahaczyć łokciem Potwora. A Potwór nigdy nie stawał nad łóżkiem chłopca i starał się robić wszystko, żeby tylko go nie wystraszyć. Poza tym wszystko było jak przedtem. Poza tym, że Potwór nie czuł się już tak strasznie samotny, bo… kiedy robi się coś specjalnie dla kogoś to jest się samotnym trochę jakby mniej.

Zaplątanie

Dlaczego kable się plączą? Dlaczego włosy się plączą? Dlaczego sznurowadła się plączą i wstążki i łańcuszki, nogi czasami i język się plącze i myśli…?
Czy warto zadawać wciąż to pytanie? Czy lepiej rozplątywać to zaplątanie, dzień po dniu…nie pytając. Cierpliwie…i ciągle od nowa.

Czarownice

Pewnego razu była sobie czarownica. Włosy miała długie, trochę splątane, do kostek sięgała jej szara spódnica. U góry żakiecik, gustownie dobrany. Na głowie kaszkiecik.
Umiała rzucać czary i robić ziołowe wywary, gotowała je w wielkim błyszczącym kotle. Miała czarnego kocura i księgę pełną zaklęć. I tylko jedna rzecz ją odrzucała – nie cierpiała latać na miotle! Robiła wszystko co do jej fachu należało. Jednak latanie na miotle wyraźnie jej nie leżało. Czas poszedł do przodu, zmieniał się co dzień. Czarownica śledziła co dzieje się w modzie dla czarownic. Wymieniła już dawno chustę na kaszkiet. Może więc i na miotłę czas wreszcie nadszedł? Tłumaczyła innym czarownicom a znała ich wiele, że na pewno być muszą inne sposoby. I że kto jak nie one właśnie do tego są uzdolnione, żeby je znaleźć. Czarownice tylko głowami kiwały po czym wskakiwały na miotły i odlatywały. Jak w średniowieczu.
Jednak czarownica się nie poddawała. Czytała mądre księgi, nocami studiowała. Prawa Newtona na pamięć wkuwała. Była współczesną czarownicą i umysł otwarty miała.
W końcu znalazła! To, czego szukała. Przygotowała prezentację i sabat czarownic zwołała. Usiadły wszystkie przy dużym stole i – sącząc powoli ze szklanek colę – czekały. Rozpoczęła się prezentacja. Wykład o miotłach – jak są niewygodne, niezbyt bezpieczne i całkiem niemodne. Niektóre czarownice pod nosami cmokały ale inne głowami kiwały, zgadzając się z wywodem. Wszystkie jednak się zastanawiały do czego zmierza ta prezentacja. Wtedy końcowy slajd się ukazał – a na nim jedno tylko słowo: Teleportacja.
Cisza zapadła na sali głucha. Nawet mysz nie piśnie, tylko zastygła i tej ciszy słucha. Dopiero po chwili gwar wybuchł gwałtownie. Czarownice sto pytań mają na ten temat: A czy to wygodne? A na jaką odległość? I czy każda może? I czy to działa kiedy mróz na dworze? Teleportacja – to brzmiało sensownie. Ale … co z miotłami?!
Oto był dylemat, dla wielu czarownic. Co zrobić z wysłużoną miotłą kiedy zaczną stosować teleportację? Stulecia tradycji wyrzucić do kosza?
– Można nią latać latem na wakacje – odzywa się w końcu jakaś czarownica – kiedy przerwę w pracy macie i czas na takie latanie. Ale w codziennej pracy – postawmy na teleportację!
I tak rewolucja się dokonała. Kiedyś nastąpić w końcu musiała. Latanie na miotle całkiem wyszło z mody. Wszystkie czarownice zapragnęły wygody. Zmiany nikogo nie omijają. Dziś w bajkach czarownice na miotłach już nie latają i to się już nie zmieni. A jeśli czynić chcą swe czary i straszyć dzieci – jak to one – teleportują się w czasie i przestrzeni.
I tylko czasami – już coraz rzadziej – na jasnym nieba tle, można zobaczyć czarownicę, która podwinąwszy długą spódnicę cicho przemyka na swej miotle nad górami i lasami. Zapewne ma właśnie wakacje, na które zabrała swą miotłę, a nie teleportację.
Bo latanie na miotle ma zalety dla ducha i dla ciała i nawet nasza czarownica w kaszkiecie przyznać to musiała. Bo lecąc na miotle można z góry podziwiać świat a we włosach długich, splątanych poczuć ciepły wiatr…

Ciemność – rozmowa

– Mamo, zobacz jak ciemno, nic nie widać.
– Tak synku, jestem obok, śpij spokojnie.
– Mamo ale wcale się nie boję. To nie żaden potwór tylko ciemność.
– Nie ma się czego bać syneczku
– Ale dobrze mamo, że jesteś tu ze mną…

Niewidzialny kot – bajka dla Alicji

Bajka napisana dla Alicji S. która przyszła na świat 29 maja 2015 roku o godzinie 17.34 ku wielkiej radości swoich rodziców i całej reszty świata 🙂

Pewnego razu był sobie kot. Nieprawdziwy, wymyślony. Nie szary ani nie brązowy. Nie czarny ani nie biały. Był – coś niesłychanego! – różnokolorowy. Cały w barwne paski. Puchaty i miękki. Kolorowe miał futro i barwną duszę. Wąsy miał zielone a oczy koloru chabrów.
Ktoś wymyślił go kiedyś, pewnie po to, żeby poprawić sobie nastrój. Bo taki kot to niezastąpiony towarzysz. Można przytulić go i pogłaskać, można patrzeć na jego kolorowe futro i marzyć o rzeczach niezwykłych. Można słuchać jak mruczy dziwne melodie i patrzeć jak porusza przy tym zielonymi wąsami.
Świat jednak staje się coraz poważniejszy i smutniejszy. Ktoś, kto wymyślił kota z kolorowym futrem dawno wyrzucił go z głowy. Uznał, że kolorowy kot to jakiś dziecinny wymysł i że czas wydorośleć. Wszyscy bardzo szybko chcieli teraz dorośleć. Jakby w dorosłości mogło być coś atrakcyjnego. Jedno było pewne – nie było w niej kotów z futrem w kolorowe paski.
Odtąd kot wałęsał się samotnie po świecie, niechciany i nie dostrzegany przez nikogo.
Wałęsanie się po pustych uliczkach to codzienność wielu kotów. Zwykła rzecz, całkiem naturalna. Wielokolorowy kot potrafił żyć życiem zwykłego kota. Albo bardzo zbliżonym. Żywił się żółtymi mleczami i białymi kwiatami akacji. Ot, taki przywilej kota, który nie jest prawdziwy. Myszy łapał raczej dla zabicia nudy i w celach towarzyskich. Lubił z nimi rozmawiać, zupełnie jak nie kot.
Trudno jest wybrać sobie sposób życia. Często trzeba pogodzić się, że jest takie a nie inne. Kot pewnie bez trudu byłby w stanie to zaakceptować. Gdyby nie to, co zobaczył któregoś dnia, kiedy podszedł do sklepu, przed którym dobrzy ludzie zostawiali miseczkę mleka dla mieszkających w okolicy kotów. Kiedy więc tam podszedł, żeby łyknąć tego mleka, spojrzał w wystawowe okno. Spojrzał i zastygł. Tego się nie spodziewał. Jego różnokolorowe futro traciło swoje barwy. Koniuszek ogona już zrobił się szary. Szare plamki pojawiły się też gdzieniegdzie na grzbiecie. Był to objaw bardzo zatrważający. Miałoby więc dojść do tego, że przestałby być nieprawdziwym kotem? Miałby stać się prawdziwym, szarym kotem, wałesającym się po ulicach? Nic nie ujmując prawdziwym kotom – chciał zostać sobą! Chciał pozostać nieprawdziwym kotem, puchatym i miłym. Takim, który jest zupełnie niezwykłym towarzyszem i kojarzy się z tym, co niecodzienne i dalekie od szarej codzienności.
Od tego dnia się martwił. Musiał za wszelką cenę w jakiś sposób uratować chociaż to, co pozostało. Resztki barw, chabrowe oczy, wąsy zielone. Tylko jak? Szukanie odpowiedzi na to pytanie nie pozwalało mu zasnąć w nocy.
Najczęściej na najtrudniejsze pytania nie ma odpowiedzi. Ale to nie należało chyba do najtrutniejszych. Bo odpowiedź na nie znalazła się dosyć szybko. Pewna znajoma mysz, która bywała w wielu miejscach, wiele widziała i słyszała wiele, wyszukała odpowiedź, która pasowała do pytania, które nurtowało nieprawdziwego kota. Rzekła więc do niego, z bardzo mądrą miną:
– Możesz uratować swoje barwne futro. Jest na to sposób.
– Jaki??? Mów szybko! – niecierpliwił się kot.
– Łatwy i nie łatwy zarazem – mysz pokiwała głową z zadumą.
– Myszo, nie mam czasu na łamigłówki. Niedługo zrobię się szary i prawdziwy a wtedy… będzie za późno!
– Zgadza się – odpowiedziała mysz – kiedy staniesz się całkiem prawdziwy, będzie już za późno.
– Więc daj mi odpowiedź! – denerwował się kot.
– Proszę bardzo – odpowiedziała mądra mysz – odpowiedź jest taka: wystarczy, że znajdzie się chociaż jedno dziecko, które cię zobaczy.
– To chyba łatwe? – zdziwił się kot i prychnął, jak to czasami robią koty. Mysz zaśmiała się i znowu pokiwała głową.
– Głuptasie! To bardzo trudne. Przecież jesteś nieprawdziwy! To musi być dziecko z wielką wyobraźnią. Takie, które jest w stanie zobaczyć kota z różnokolorowym futrem, oczami w kolorze chabrów i zielonymi wąsami.
– Chyba wszystkie dzieci mają wielką wyobraźnię? – zapytał kot niepewnie.
– Nie byłabym tego taka pewna. Czasy są dziś trudne dla nieprawdziwych kotów – powiedziała mysz robiąc tajemniczą minę – to musiałoby być wyjątkowe dziecko.
Po czym kiwnęła łapką i pobiegła, bo była bardzo zajętą myszą.
Kot siedział jeszcze chwilę i rozmyślał nad jej słowami. W końcu się ocknął i postanowił: trzeba działać.
Od tego czasu całe dnie spędzał w parku lub przechadzał się obok placów zabaw. Zaglądał na szkolne boiska i wskakiwał na parapety przedszkoli. Wszędzie tam było mnóstwo dzieci. Bawiły się pięknymi zabawkami, jeździły na kolorowych rowerkach, rzucały piłkami. Niczym nie różniły się od dzieci na całym świecie. Wyglądały na takie, których wyobraźnia jest nieograniczona, jak to u dzieci. A jednak nieprawdziwy kot pozostawał niezauważony. Zupełnie jakby nie istniał – w żadnej wyobraźni. To było okropne uczucie. Coś niedobrego działo się z wyobraźnią dzieci. Zupełnie jakby miały jej za mało. Za mało, żeby zobaczyć kota z kolorowym futrem, który mógłby być najlepszym towarzyszem zabaw.
Kiedy kot spoglądał mimochodem w szyby sklepowych wystaw, drżał z przerażenia. Kolorów było coraz mniej. Ogon był już niemal cały szary. Szarych plam na grzbiecie było coraz więcej. Los kota zdawał się być przypieczętowany.
Kot prawie już stracił nadzieję. Resztkę jej jednak miał jeszcze. Wędrował po zielonym parku i wypatrywał dziecka, tego jedynego, które ocali go od stania się prawdziwym kotem i uratuje jego barwną duszę.
Któregoś dnia, kiedy jego nadzieja skurczyła się i stała taka malutka, że tliła się ledwo na dnie jego duszy, a na jego futrze zostało już tylko kilka ostatnich kolorowych pasków, nagle usłyszał głos dziecka.
– Mamo, mamo, zobacz jaki piękny kot! Ma kolorowe futro.
– Nie ma tam żadnego kota, kochanie – odpowiedziała mama – i koty nie mają kolorowych futer.
– Ale ten ma – upierał się dziecięcy głos – jest puchaty i miły. Chciałabym zabrać go do domu.
– To biegnij, pobaw się z tym… kolorowym kotem – westchnęła mama – a ja poczekam na tej ławce.
Serce nieprawdziwego kota zabiło szybciej. W jego stronę biegła mała dziewczynka. Mogła mieć pięć lat albo sześć. Kot nie znał się za bardzo na dzieciach. Ale wiedział, że na pewno musiała mieć wielką wyobraźnię. Poza tym miała długie jasne włosy i sukienkę w kolorze, którym w tej właśnie chwili znowu wypełniły się aż po brzegi oczy nieprawdziwego kota – chabrowym.
– Ależ jesteś piękny! Masz tyle barw na futrze, i zielone wąsy! – mówiła mała dziewczynka – czy będziesz bawił się ze mną?
Kot najchętniej podskoczyłby z radości. Ale koty są zbyt dostojne na takie podskakiwanie, nawet kiedy ich serce wypełnia do granic radość i szczęście. Zamruczał więc tylko z zadowolenia.
Dziewczynka przychodziła do parku codziennie. Codziennie bawiła się z różnokolorowym kotem. Kot mruczał dziwne melodie i mrużył chabrowe oczy. A jego futro stawało się każdego dnia coraz bardziej kolorowe, aż w końcu nawet koniuszek jego ogona zabarwił się jak niegdyś.
A któregoś dnia mama dziewczynki zawołała:
– Alicjo, wracamy do domu.
– Ale mamo, chciałabym jeszcze chwilkę pobawić się z moim kotem.
– Ale ten kot jest nieprawdziwy Alicjo, przecież wiesz… – odpowiedziała mama. A po chwili westchnęła tak, jak wzdychają mamy, kiedy godzą się na rzeczy, które nie do końca im odpowiadają, tylko po to, żeby móc zobaczyć radość na dziecięcej buzi – jeśli chcesz możesz zabrać tego swojego kolorowego kota do domu.
Czy mogło być coś jeszcze, co by sprawiło, żeby nieprawdziwy kot istniał bardziej? Jego barwne futro i dusza, i zielone wąsy, były uratowane!
Odtąd żył szczęśliwy w pokoju małej Alicji i był jej najwierniejszym towarzyszem. Wyobraźnia Alicji domalowywała mu codziennie kolejne kolorowe pasy na grzbiecie. W świecie jej wyobraźni spotykał wiele niezwykłych stworzeń, takich jak on nieprawdziwych, barwnych, zabawnych, mądrych, dużych i małych. Któregoś dnia spotkał tam nawet swoją znajomą – mysz, która wiele widziała i słyszała wiele.
– Skąd się tu wzięłaś? -zapytał kot zdumiony.
Mysz uśmiechnęła się tajemniczo i odpowiedziała:
– Mieszkam tu odkąd Alicja skończyła rok. To ona mnie wymyśliła…
Kot otworzył szeroko ze zdumienia swoje chabrowe oczy i poruszył nerwowo swoimi zielonymi wąsami. Nic z tego nie rozumiał ale przecież… wcale nie musiał. Ot, taki przywilej kota, który nie jest prawdziwy.
A ponieważ zawsze lubił towarzystwo myszy, od czasu do czasu siadywał z mądrą myszą i patrzyli razem na chmury, których nikt inny nie zauważał chociaż przecież akurat one były prawdziwe.

Pociąg – rozmowa

– Synku, chyba nie zdążymy na ten pociąg metra.
– Czemu mamo? Bo ten już odjeżdża?
– Tak synku, ale nie martw się, zaraz przyjedzie następny.
– Mamo ale ja czasami lubię spóźniać się na pociąg.
– Lubisz się spóźniać na pociąg? I nie jesteś zmartwiony? Lubisz patrzeć jak odjeżdża?
– Tak mamo, bo wtedy widzę jego koniec, a ja lubię oglądać pociągi z każdej strony…
🙂

Tunel

Pewnego razu był sobie tunel. Długi i ciemny, niezbyt przyjemny, a nawet straszny trochę i prowadził głęboko pod ziemię. Taki tunel pełen tajemnic.
Miał początek lecz nie miał końca, nie docierał tu promień słońca. W tunelu było więc zimno i nic nie było w nim widać.
Tunel skręcał raz w prawo, raz w lewo, bardzo kręty to był tunel. Bardzo łatwo można się w nim zgubić.
Czy da się taki tunel lubić? Lubić się go nie da, ale może fascynować. W takim tunelu wszystko można schować i siebie też. Nie dociera tam deszcz ani śnieg. Jest więc ciemno, zimno lecz sucho. To ważna zaleta. Kryjówka powinna być sucha, woda nie może kapać do ucha.
Kryjówka to rzecz wyboru, ale zgubić się w takim tunelu przez przypadek – to dopiero niefortunny byłby wypadek! W takim tunelu błądziłoby się bez końca. Bez jednego promienia słońca. Można się w nim zgubić nawet na kilka dni i nie ma nikogo – lub jest tylko niewielu – którzy odważyliby się wejść do tunelu i tam szukać.
Tunele są tajemnicze i niezwykłe. Nie ma w nich słońca, ale powietrza jest dość. I nigdy nie wiadomo czy za zakrętem nie czai się Coś.
W takim tunelu może się zgubić nawet pociąg lub autobus – naprawdę spory pojazd.
A jeśli uruchomić wyobraźni wszystkie pokłady to tunel może być zaczarowany. Może prowadzić do niezwykłej komnaty, w której złote źródło bije. Jeśli ktoś z tego źródła się napije będzie wiecznie młody i bogaty. Albo w którymś z zakamarków tunelu znaleźć można mapę – namalowaną na ścianie. I wtedy można sobie zadawać w kółko pytanie, dokąd ta mapa prowadzi. Albo może za którymś tunelu zakrętem znajdują się drzwi niezwykłe, zaklęte, a za nimi skarby niepojęte. Wszystko się może zdarzyć w takim tunelu.
Może być w nim wszystko co tylko potrafi stworzyć wyobraźnia. Rzeczy piękne i straszne zarazem. W zależności od dnia i nastroju. A wejście do niego jest tuż obok, w małym pokoju… pokoju mojego synka. To on go wymyślił i odwiedza codziennie przed snem. Lubi kiedy pociągi się w nim gubią, a potem znajdują. Dzieci lubią dobre zakończenia, ale przedtem musi być trochę strasznie… zanim się zaśnie. Dobrze jest wejść do tunelu chociaż na chwilę żeby potem móc wrócić z niego do ciepłego łóżka, wtulić się w miękką poduszkę, póki jeszcze obok jest mama. A potem śnić o tajemniczym tunelu aż do samego rana.