– Mamo, chodźmy już do mojego pokoju, chcę iść spać….Tylkooo, cichutko…bo spójrz, ile tu jest owieczek! Pełno ich dookoła, śpią sobie w kocyczkach. O, mamo! A jedna wskoczyła na łóżko! Jaka słodziutka… Tato! A jedna pobiegła do dużego pokoju i jest na twoim fotelu, widzisz?
– Faktycznie syneczku. Ależ chrapią te owieczki… kładź się już do łóżeczka.
– Mamo, zobacz, jedna owieczka chodzi po twoim łokciu, taka malutka! Mamo, opowiesz mi dwie bajeczki? Tylko mów cichutko, proszę, żebyśmy nie zbudzili żadnej owieczki….
Pewnego razu było sobie stado owieczek. Owieczki były białe, puchate, pokryte grubą wełenką. Na szyjach zawieszone miały małe dzwoneczki, które dźwięczały srebrzyście w całej dolinie. Owieczki gryzły zieloną trawę i spokojnie upływały im dni na ich łące. Aż któregoś dnia przyszła na świat mała owieczka. Małe owieczki co jakiś czas przychodziły na świat i nie było w tym nic dziwnego. Ale ta od początku była inna. Ciągle wychodziła poza ogrodzenie. Trzeba było zaganiać ją spowrotem, żeby się nie zgubiła. Nie chciała jeść trawy, wolała zjadać główki kwiatów, tych najbardziej kolorowych. A jej dzwoneczek nie dzwonił tak jak inne, tylko wygrywał różne wesołe melodie. Owieczki lubiły ją ale obawiały się kłopotów.
Któregoś razu mała owieczka stała na łące i patrzyła na chmury.
– Czyż nie są podobne do nas? – zapytała głośno. A potem rozmarzyła się – A gdybyśmy my mogły tak chociaż raz opuścić tę łąkę i popłynąć po błękitnym niebie. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Jednak pozostałe owce popatrzyły na nią ze zgrozą. Ich życie było uporządkowane, od rana do wieczora. Trawy rosło pod dostatkiem pod ich nogami, deszcz je chłodził a słońce ogrzewało. Nigdy nie interesowały się nawet tym, co znajduje się za ogrodzeniem.
Jednak kiedy mała owieczka nadal rozmarzona wpatrywała się w chmury, nagle pozostałe owce, jedna po drugiej, zaczęły podnosić głowy i patrzeć w górę…. Wkrótce całe stadko zamiast przykładnie gryźć trawę wpatrywało się tęsknie w białe chmury, płynące po niebie, podobne do nich samych. I wtedy stało się coś co zdarza się tylko w bajkach – nagle z nieba, prosto na głowy owieczek, posypał się biały pył. Owieczki sądziły, że to śnieg i było to dosyć dziwne, bo był środek lata. Ale to nie był śnieg. To dobry czarodziej postanowił zrobić im niespodziankę. I po chwili jedna po drugiej, jak za dotknięciem różdżki, pstryk: zaczęły zamieniać się w białe chmurki i unosić powoli do góry. Teraz wszystkie owieczki płynęły po niebie, bielutkie, puchate. A całe niebo rozdzwoniło się srebrzyście od dzwoneczków, które miały na szyjach. A jeden dzwoneczek wygrywał wesołe melodie.
Owieczki czuły się lekkie i szczęśliwe. A to było nowe uczucie, bo dotąd skupiały się tylko na jedzeniu, piciu, spaniu i na tym, żeby nie było im zbyt ciepło lub za zimno. Uczucie szczęścia było całkiem nowym doświadczeniem i owieczki czuły, że nawet jeśli za chwilę czar pryśnie, to w nich pozostanie coś na zawsze.
Nic nie może trwać wiecznie, nawet w bajkach. A tym bardziej czary. Po jakimś więc czasie owieczki, jedna po drugiej, zaczęły opadać spowrotem na łąkę. Czar prysł. W końcu wszystkie znowu gryzły zieloną trawę i wszystko wróciło do normy.
Mała owieczka z czasem dorosła. Przestała wychodzić za ogrodzenie i zjadać główki kwiatów. A jej dzwoneczek dzwonił srebrzyście jak dzwoneczki pozostałych owieczek. Życie znowu było uporządkowane od rana do wieczora. Stado owieczek wyglądało jak zupełnie zwyczajne stado owieczek na zielonej łące. I tylko od czasu do czasu któraś z owiec zatrzymywała się na chwilę i jakby pod wpływem tej chwili podnosiła głowę wysoko i patrzyła w górę. Zastygała wpatrzona w chmury jakby czas zatrzymywał się nagle. A potem uśmiechała się wesoło pod nosem i spokojnie wracała do gryzienia trawy.
Pewnego razu Dzień zamienił się z Nocą. Nie na długo, na trochę. Dzień chciał trochę poszaleć – potańczyć, pospacerować w świetle księżyca. Noc miała dosyć ciemności. Chciała zobaczyć ruch na ulicach, połazić po sklepach.
Taka zamiana czasami pomaga. Widzi się świat z innej perspektywy. I własna perspektywa świata inaczej wygląda. Czasami nawet na krótko warto się zamienić.
To jednak wymaga poświęcenia.
Dzień chciał szaleć lecz ziewał. Zwykle spał o tej porze. Nici z tańczenia i spacerów pod księżycem. Noc prawie ogłuchła od hałasu ulicy. No i świat w świetle dziennym się zmienia i mało jest atrakcyjny. Widać więcej – lecz po co?
Zamiana trwała więc krótko. Wniosek się prosty nasuwa: najlepiej jednak być sobą. Znać swoje miejsce na ziemi. Porządek jest ustalony i zmieniać go sensu nie ma: Dzień ma być dniem, a Noc – nocą.
Pewnego razu był sobie stolik kawowy. Można by go wziąć za zabytek. Na jednej nodze, z inkrustowanym blatem. Taki stolik to trochę zbytek. Po co komu taki stolik w mieszkaniu, kiedy obok jest stół – normalny, z czterema nogami. Więc stolik kawowy się martwił. Doszły go bowiem słuchy, że taki stolik kawowy to już wyszedł z mody. “Jestem przecież zdrowy, młody, mogę wziąć udział w niejednym niedzielnym piciu kawy. Jak taki stolik jak ja mógłby wyjść z mody!”. Lecz stół był górą. Zwłaszcza kiedy w rodzinie pojawił się mały człowieczek. Stół był wygodny, duży, można było przysunąć do niego wygodnie dziecięce wysokie krzesełko. Stół był więc szczęśliwy i chętnie wszystkim służył – nie zważając na plamy z mleka i zupy. A stolik kawowy stał w kącie, smutny, i się kurzył….
Ale bywa i tak, że można do dawnej świetności powrócić. Minęły zaledwie dwa lata stania w kącie i kurzenia, gdy nagle przyszło ocalenie od całkowitego zapomnienia. Oto kawowy stolik, czysty, wytarty z kurzu, został znowu postawiony na środku bawialni (bo tu było jego miejsce, nigdy w jadalni!). Ale zamiast filiżanek, z chińskiej kruchej porcelany, i srebrnej cukiernicy, na stolik wjeżdża kubek z mlekiem i plastikowy….dzbanek? W dzbanku zamiast kawy – kredki kolorowe – a obok blok rysunkowy. I kilka herbatników, na małym talerzyku – w końcu to stolik kawowy.
I tak to stolik kawowy, z blatem inkrustowanym, z jedną nogą do stania, został stolikiem bawialnym – ale do rysowania. I w sumie najważniejsze to być przydatnym w życiu. Więc starał się stolik dzień każdy zaczynać z pogodną miną a kiedy dzień mijał cieszył się skrycie, że mały człowieczek wolał po nim rysować niż obklejać go plasteliną!
Cieszyć się chwilą – to proste. Przytulić policzek do policzka synka malutkiego. Wsłuchać się w jego śmiech i słowa. Patrzeć jak bawi się, rysuje…i jak jego główka płowa pochyla się nad kartką. Obserwować jak w skupieniu układa tory, ze zmarszczonym czołem, arcypoważny.
Cieszyć się chwilą jest łatwo, wystarczy odróżnić te ważne od nieważnych.
Pewnego razu była sobie Róża. Zwykła róża, nic specjalnego, jednak piękna jak to róże. Niektórzy uważają, że róże to królowe wśród kwiatów. Ale są też tacy, którzy wolą tulipany, fiołki albo lilie. Róże nie robią na nich takiego wrażenia.
Ta Róża zdawała sobie z tego sprawę. Stała skromnie w wazonie i starała się nie rzucać w oczy. Musiała być jednak wyjątkowa, bo mimo upływu dni nie więdła, jej płatki nie brązowiały i trzymały się mocno na szyjce. Jakimś cudem wyglądała dokładnie tak jak w dniu kiedy ją zerwano i przyniesiono z ogrodu. Im dłużej tak stała tym bardziej starała się być niezauważalna. Mimo, że pięknie prezentowała się w obłym szklanym wazonie, odwracała głowę w stronę okna, żeby nikt nie pomyślał, że się wywyższa. Takie sterczenie na środku pokoju to dla niektórych prawdziwa męka. I te ochy i achy, że taka piękna ta Róża i w ogóle…
Dni mijały a uroda Róży – nie.
Któregoś dnia Różę zobaczył pewien malarz. Zachwycił się jej nieprzemijającym pięknem. Zapragnął ją namalować. Róża myślała, że zapadnie się pod ziemię z zażenowania. Tak bardzo chciała uniknąć rozgłosu. Jeśli zostanie utrwalona na obrazie to tak, jakby już wiecznie miała tkwić w tym wazonie, na środku pokoju, wystawiona na spojrzenia innych. Cóż mogła jednak zrobić? Nie da się zwiędnąć na zawołanie. Nie da się schować nigdzie, kiedy jest się różą w wazonie…
Malarz wykonał swoje dzieło. Róża w końcu zwiędła – los wszystkich jest przypieczętowany. Jednak jej męka pozostała, utrwalona na wieki, na płótnie…
– Mamo, dokąd prowadzi ten kabel od lampy tam dalej?
– Hmm, tam w środku, w ścianach są przewody z prądem.
– I mają rozjazdy? Jak tory po których jadą pociągi?
– Tak, chyba mają.
– I dokąd prowadzą?
– Do miejsca skąd bierze się prąd.
– A czy to daleko stąd, mamo?…
Pewnego razu był sobie naleśnik. Okrągły jak księżyc i jasny jak księżyc. Leżał rozmarzony na wygodnym półmisku i rozmyślał…
– A gdybym tak był… naleśnikiem z dżemem…Dżem byłby truskawkowy, miękki i pachnący. Zwinąłbym się w rulonik i pachniał truskawkami. Któż by mi się oparł…?
Albo gdybym był… naleśnikiem z czekoladą – gładką, aksamitną… dobrze mi w czerwieni, dobrze także w brązie. Zwinąłbym się w trójkąt i byłbym deserem…
Albo gdybym mógł być… naleśnikiem z cukrem. Ale cukrem-pudrem. Jak śnieg biały, puszysty i słodki, zmieniłby się w lukier…Któż by przeszedł obojętnie obok takiego naleśnika?!
Tak rozmyślał naleśnik – leżąc, rozmarzony – i czekał spokojnie na swój chlubny koniec…
Pewnego razu był sobie mały chłopiec. Był rezolutnym i wesołym chłopcem. Był jednak jeszcze mały i nie wszystko rozumiał. A jak się czegoś nie rozumie to wtedy łatwo się przestraszyć… No więc mały chłopiec trochę się czasami bał. Różnych rzeczy. A najbardziej bał się cieni… Kiedy wieczorem leżał w swoim łóżeczku i próbował zasnąć, nagle dostrzegał różne przedziwne kształty, których nie widział za dnia. Kształty pojawiały się na suficie i na ścianach, niektóre się poruszały, inne tkwiły nieruchomo i to wydawało się nawet straszniejsze. Kształty co wieczór wyglądały tak samo. To jednak nie pomagało. Chłopiec leżał więc przerażony, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w cienie i nie mógł zasnąć.
Każdego wieczoru mama chłopca przekonywała go, że cieni nie należy się obawiać. Są częścią otaczającej rzeczywistości i znakiem, że dzień zmienia się w noc. Chłopiec jednak nie do końca to rozumiał i jego strach nie malał.
Pewnego wieczoru kiedy tak leżał, nagle usłyszał szepty…całkiem blisko. Wyraźnie ktoś prowadził rozmowę, tuż obok. Chłopiec wytężył słuch. Głosy były ciche ale całkiem wyraźne.
– Jestem taka nieszczęśliwa, tak chciałabym,
żeby było inaczej – zawodził jeden z głosów – to my jesteśmy tego przyczyną.
– Nie lamentuj tak moja miła – odpowiedział ktoś surowo – trzeba po prostu coś wymyślić.
– Ale co? – zapytał trzeci, najcieńszy głos.
– Nie wiem dokładnie. Myślę…. – odpowiedział ten surowy – już mam!
– Co, co…? – dopytywały się dwa pozostałe głosy.
– Musimy zrobić tak…- surowy głos zrobił znaczącą pauzę. Pewnie spodziewał się, że zrobi tym większe wrażenie. A potem kontynuował tak cicho, że słychać było tylko szmer…
Dwa pozostałe głosy ucichły na chwilę.
– Ale jak????- zapytał głos lamentujący.
– Jak, jak – przedrzeźniał go głos surowy – przecież takie rzeczy dzieją się w bajkach.
– Ale po co? – zapytał z kolei cienki głos.
– Po to, żeby mógł nas poznać. Wtedy przestanie się nas bać – odpowiedział krótko surowy głos.
Tej nocy chłopiec miał bardzo dziwny sen…Śniło mu się, że leży w swoim łóżeczku i jak co wieczór patrzy z przerażeniem na cienie na ścianach i na suficie. Nagle cienie zaczynają się poruszać, tańczą i wirują po całym pokoju aż nagle nie są już cieniami… Największy cień zmienia się w pękatą szafę, która śmieje się tubalnym głosem i stuka wesoło krótkimi nóżkami. Okrągły cień, który zwykle poruszał się na suficie, zmienia się w mleczno-białą lampę, która ciepłym światłem otula cały pokój i uśmiecha się łagodnie, kołysząc się w jedną i drugą stronę. A cień o kształcie zupełnie nieregularnym, który zwykle zjawiał się wieczorem w kącie pokoju, zmienia się nagle w ciepłą zimową kurtkę wiszącą na kolorowym wieszaku. Kurtka wesoło macha rękawami do chłopca po czym wsuwa je łobuzersko do kieszeni… Wszystko dookoła jest bliskie i bezpieczne i zupełnie nie ma się czego bać.
Następnego wieczoru kiedy mama cmoknęła chłopca na dobranoc i wyszła z pokoju, chłopiec rozejrzał się. Cienie były na swoich miejscach, nieruchome lub kołyszące się miarowo. W pokoju było cicho i spokojnie … Chłopiec spojrzał na szafę, a potem na cień szafy. Potem spojrzał na lampę i na jej kołyszący się cień. A na końcu spojrzał na kurtkę wiszącą na wieszaku i na nieregularny kształt jej cienia w kącie pokoju. Poczuł, że jego strach zniknął. Zamknął oczy. Wtulił się w miękką poduszkę i zasnął. Zasnął tak szybko, że nie usłyszał już cichego westchnienia ulgi, które dało się słyszeć w kącie pokoju, gdzie stała duża ubraniowa szafa ani radosnego cichutkiego śmiechu pod samym sufitem…
(Na faktach – czyli po przeczytaniu na drzwiach sklepu zoologicznego informacji: “Pyszne robaki”)
Pewnego razu w rzece tak ryba do ryby powiada:
– Podobno w sklepie przy pętli w promocji są pyszne robaki…
Ta druga patrzy zdumiona i usta tylko rozdziawia…
– W promocji mówisz…więc tanio.
– Oj tanio i duże ilości – i na myśl samą dreszcz przeszedł ją do samiutkich ości.
– Więc będą nas chcieli złowić, to w końcu niezła okazja. Co robić?
Robaki pyszne, niedrogo…rybka się złapie i po niej.
– Dlatego musimy stąd zniknąć, na jakiś czas przynajmniej.
I popłynęły przed siebie, wachlując lekko ogonami. Walcząc wszakże z myślami. W końcu są tylko rybami. I może kiedyś czas przyjdzie zaryzykować nie zwiewać. I zginąć gdy wola losu taka. Lecz przedtem choć raz skosztować takiego pysznego robaka.