Posts in Category: Bez kategorii

O Niczym

– Mamo, opowiedz mi bajeczkę!
– A o czym mam dzisiaj opowiedzieć?
– Hmm… może o …niczym!
🙂

… Pewnego razu był sobie Niczy. Niczy był bardzo niepozornym stworzeniem i bardzo skromnym. Natura obdarzyła go niewielką posturą i słabym głosem. Był trochę bardziej jakby swoim własnym cieniem niż właściwym sobą.
Niczy spędzał dni zwykle w jakimś kącie, rozmyślając o gwiazdach i księżycach. Wydawały mu się tak samo nierealne, jak on sam, a jednocześnie przecież prawdziwe.
Czy Niczy był prawdziwy? Żył i rozmyślał. To już naprawdę coś. A to, że wiecznie gdzieś na uboczu, jakby z dala od pędzącego świata i jego spraw … no cóż, nie każdy potrafi nadążyć.
Któregoś razu Niczy wybrał się na spacer. Pogoda nie była tak piękna, jak w poprzednim tygodniu. Słońce skryło się za chmurami, a z nieba kropił drobny deszczyk. Niczy lubił skrywać się w takiej pogodzie. Słońce oświetla ludzi i inne stworzenia i są w nim widoczne z każdym szczegółem. Ze skrzywioną miną i radosną. Niczy nie lubił być widoczny. Kiedy padał deszcz i niebo było szare czuł się tak, jakby miał na sobie pelerynę, spod której nie wystawał ani kawałek Niczego.
Tak bezpieczniej było zwiedzać świat.
Niczy spod swojej niewidzialnej peleryny widział złożoność świata. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko jemu jest czasami ciężko podnieść głowę i stawić czoła codzienności. Ale też wiedział, że łatwo jest się cieszyć życiem. Bo w swoich najprostszych przejawach jest ono pełne barw i uspokajających dźwięków.

Spacerowanie w deszczu jest bardzo przyjemne. Oczywiście nie ma tutaj mowy o ulewie i burzy z prawdziwymi piorunami. Ale o deszczyku kapiącym równo i rześkim lub nawet trochę większym. Jeśli do tego jest się odpowiednio ubranym i ma na sobie odpowiednie obuwie to naprawdę sama przyjemność. Dużo większa niż spacer w słońcu.
Niczy od zawsze lubił deszcz. Taki właśnie jest prawdziwy świat – pełen deszczu i łez. A w słońcu czasami trzeba udawać radość i szczęście żeby pasować do innych.

Niczy spacerował i obserwował. Aż nagle spod swojej niewidzialnej peleryny dostrzegł kogoś, kto jak on przemierzał ulice, lekko zgarbiony. Kto to mógł być?
Niczy pierwszy raz spotkał kogoś, kto mógł być podobny do niego.
– Hej! – zawołał Niczy – czy nie podążamy w tę samą stronę?
Ten drugi zatrzymał się i spojrzał na niego.
– Jestem Niczy – powiedział Niczy – a ty?
– Niki -usłyszał w odpowiedzi.
Niki był podobnej postury i słabego głosu jak Niczy. Mieli wiele wspólnego. Niki też lubił deszcz. I też szukał swojego miejsca wśród gwiazd i księżyców, bo wydawało mu się, że tylko tam może je znaleźć dla siebie. Stanowili duet niemal idealny. Niemal – bo idealne nic na świecie nie jest i nie będzie.

Odtąd Niczy wędrował przez świat z Nikim. A Niki z Niczym. Z jednej strony świetnie się uzupełniali. Z drugiej stanowili wspólnie doskonały brak wszystkiego, co jest potrzebne do bycia kimś lub czymś. Ale przecież nie tylko bycie kimś lub czymś daje prawo do istnienia. Także gdy jest się takim Niczym i Nikim -jak ci dwaj – ma się prawo do swojego miejsca na Ziemi. Nawet jeśli się o tym nie wie i ciągle szuka. Czy nie na tym właśnie polega niezwykłość tej planety?

O czasie

Pewnego razu wskazówki wszystkich zegarów zatrzymały się. Tak, jakby ktoś dla zabawy machnął czarodziejską różdżką. Można by martwić się, że czas przestał płynąć. Ale przecież czas nie jest zaklęty w zegarach. Nie da się powstrzymać jego biegu, zatrzymując ich wskazówki.

Pewien człowiek miał jednak nadzieję, że zdąży teraz nareszcie zrobić to, na co zawsze brakowało mu czasu. Wstał więc bez pośpiechu z łóżka i powoli przygotował sobie śniadanie. Zjadł je bez pośpiechu, przeglądając gazetę. I tym razem nie skupiał się tylko na tym, co było dla niego ważne lub interesujące. Czytał też te fragmenty, które nie interesowały go wcale i które zawsze pomijał. Czas go nie gonił.
Potem ten pan bez pośpiechu wypił filiżankę gorącej i czarnej jak smoła kawy, do której wsypał łyżeczkę brązowego cukru. Przedtem bardzo powoli mieszał łyżeczką w tej kawie i patrzył jak brązowe kryształki rozpuszczają się jeden po drugim. Pierwszy raz udało mu się zaobserwować jak słodkie drobinki znikają w ciemnym pachnącym płynie. A jednocześnie są w nim nadal, bo przecież z nich bierze się  karmelowy smak kawy. Obserwując to zjawisko, zszedł myślami na zupełne manowce, bo nagle zaczął myśleć o tym, jak niezwykle funkcjonuje świat. O tym, że każde z ciał stałych ma zupełnie odrębny, własny, określony kształt i objętość. A jednocześnie tak łatwo można zmienić kształt niektórych z nich. Nie dotyczy to ludzi. Ale – jego myśli błądziły jeszcze dalej – czy to samo można powiedzieć o ludzkiej duszy? Czy jej stałość jest pewna? Czy jej kształt nie zmienia się nigdy?

Myśli potrafią zabłądzić, kiedy tylko się ich nie upilnuje. Jednak mucha latająca uporczywie nad niedojedzonym ciasteczkiem pozwoliła zagonić je z powrotem na utarte ścieżki codziennych rozmyślań.
Jak długo żyje taka mucha? Czy ma ochotę na niedojedzone ciasteczko? Czy ciasteczko kojarzy się jej z czymś szczególnym? Czy jest jej wszystko jedno, czym się pożywi?
Czy brzęczenie to odgłos, który uzyskuje dzięki drganiom maleńkich strun głosowych – czy też czegoś na ich kształt? Czy to z trzepotania cieniutkimi skrzydełkami bierze się brzęczenie?

Zegary stały jak zaklęte. Zniknął pośpiech i wszelkie plany. Można snuć czas jak długą nić i nawinąć ją sobie na palec. Albo też zerwać tę nić po prostu, bez konsekwencji.
Człowiek delektował się tą darowaną nieskończoną ilością czasu, który zatrzymał się w zegarach. Jednakże nadal płynął. A wyraźnym dowodem na to było, że oto nagle zaburczało mu w brzuchu. Czyli, że od śniadania upłynęło już trochę czasu.

Gdyby tak zegary milczały jak zaklęte, a ich wskazówki przystroił kurz, czas nadal biegłby przed siebie. Jednak gdzieś obok, jakby równolegle. Nie czulibyśmy się zmuszeni do tego, aby biec razem z nim.
Może wtedy nasz czas byłby zmarnowany? Bo spalibyśmy pół dnia, a drugie pół spacerowali. A może właśnie nie? Może w ten sposób odzyskalibyśmy czas?

Taka mucha żyje około czterech tygodni. Nie ma czasu na marnowanie czasu. Ani na spoglądanie na wskazówki zegara. Bo drugich takich czterech tygodni mieć już nie będzie. I chociaż wcale o tym nie wie, na pewno dobrze wykorzystuje swój czas.

O tykającym zegarze

 Główny bohater tej bajki i wszystkie inne naczynia i nie tylko, istnieją naprawdę i mieszkają w naszej kuchni:)

Pewnej nocy zegar tykał tak głośno, że nikt nie mógł spać. Chociaż… czy rzeczywiście tak było?
Nie był to zabytkowy zegar, ale na taki wyglądał. Okrągły, biały i nieco pękaty, na dwóch małych i grubych nóżkach. Pośrodku kremowej tarczy namalowano bukiecik róż w bladoróżowym i kremowym kolorze.
Wskazówki przesuwały się miarowo z subtelnym: tyk, tyk, tyk… jak bicie serca. Stał sobie na półeczce w kuchni i cierpliwie odmierzał czas.
W dzień, kiedy w kuchni panował hałas, w ogóle nie było go słychać. W nocy – miarowe tyk, tyk budziło czasami tych, którzy mieli lżejszy sen.
– Co za hałas – biały czajnik otworzył jedno oko – spać się nie da.
– Właśnie – westchnęła niebieska cukiernica – oka nie zmrużyłam. Czy mógłby pan ciszej?
– Nie mógłbym – odparł zegar grzecznie, ale i stanowczo – nic nie poradzę.
– Wie pan – mruknął czajnik – nie wszystkie zegary tak mają.
– Jak mogą nie mieć? – zapytał zegar.
– Ten na regale w pokoju w ogóle nie tyka, a chodzi.
– Chodzi??? – zachichotała cukiernica.
– To zegar całkiem nowoczesny. One nie tykają – powiedział smutno zegar – a mój pradziadek na przykład to stał pośrodku pokoju i co pół godziny bił…
– Kogo bił? -zapiszczała cukiernica. Była może i ładna, ale niezbyt mądra.
– Wybijał godziny – odpowiedział jej czajnik karcącym tonem – ale te czasy na szczęście już minęły. A my chcemy spać.
Zegar spojrzał na niego i nic nie powiedział. Co mógł zrobić, gdy tykanie miał już w naturze? Była to może dla niektórych wada. Ale przecież są i tacy, którzy lubią tykanie zegara.
– Może na noc powinni pana wstawić do szafki? Tej z talerzami na dole – odezwał się czajnik, ziewając.
– O to to to… – pisnęła cukiernica przysypiając już trochę.
– No wie pan… – zegar chciał zaprotestować.
Nagle coś zachrobotało w szafce na dole. Talerze wybudzone ze snu ożywiły się nagle.
– Wystarczy, że tam na górze robicie hałas – krzyknął największy z talerzy – jeszcze tutaj nam potrzebne tykanie zegara!
Teraz to już w kuchni nie spał nikt. Sztućce zaczęły kręcić się niespokojnie, srebrny garnek otworzył szeroko oczy i spoglądał nieprzytomnie spod szklanej pokrywki, kolorowe filiżanki na bocznej półeczce popychały się nawzajem, żeby tylko zobaczyć, kto to tak dyskutuje.
– Widzisz pan co narobiłeś? – czajnik spojrzał z wyrzutem na zegar, który teraz minę miał nietęgą.  Nie chciał zbudzić nikogo. Dotąd nikomu nie przeszkadzał. A tu taka afera.
– Powinien pan wyprowadzić się z kuchni – kontynuował czajnik.
– Kto ma się wyprowadzić? – dopytywały filiżanki.
– Zegar chyba – odparł garnek – to podobno on tak hałasuje.
– Tak, zgadzamy się, powinien się wyprowadzić – odezwały się chórem sztućce.
– Wszystkim przeszkadza.
– Nie daje nam spać!
Teraz głosy dochodziły z różnych stron. Zegar wsunął się głębiej pomiędzy gliniany wazon i drewniane pudełko z herbatą, na którym ktoś namalował żółtą cytrynę. Nie rozumiał co się dzieje. Stoi tu od wielu lat, zna te naczynia i sztućce jak własną rodzinę. Dlaczego nagle wszyscy są przeciwko niemu?
Rwetes się zrobił i hałas. Jeśli jeszcze gdzieś w kąciku którejś szuflady któraś łyżeczka albo deserowy talerzyk lub deska do krojenia do tej pory spały, to teraz właśnie już na pewno się obudziły, taki był gwar.
Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Aż w którymś momencie ktoś to powiedział – całkiem głośno:
– Zegar musi się wynieść! Nie chcemy go w kuchni! Albo… niech oddaje baterie!
Zapadła cisza. Zegar zbladł i poczuł się słabo. Jak to baterie? Przecież bez nich… nawet nie chciał o tym myśleć. Dzisiaj żaden zegar nie przeżyłby bez baterii.
Mogło to się skończyć bardzo źle. Ale wtedy gliniany wazon odezwał się poważnym głosem:
– Bardzo nieładnie. Jak możecie? Przecież zegar mieszka tu z nami tyle czasu. Nikomu nie wadzi.
– Ale spać nie można…
– Kto nie może spać? Kogo obudziło tykanie zegara? Niech się odezwie – zagrzmiał wazon.
Cisza wokół zrobiła się gęsta jak śmietana. Nikt się nie odzywał.

W końcu dał się słyszeć czyjś cichutki głos :
– Mnie obudził ten duży talerz z szafki na dole, który tak krzyczał.
A po chwili kolejny głos dodał:
– A mnie sztućce, kiedy tak zaczęły się kręcić.
– A mnie te wasze rozmowy.
– A mnie czajnik… Tak głośno narzekał…
– Ach taaak? – zapytał wazon przeciągle – czyli to nie tykanie zegara was obudziło?
– Nie, właściwie wcale go nie słychać.
– Tak, to tykanie to właściwie nie przeszkadza…
Zegar słuchał i powoli rytm jego serca wracał do normy. Czajnik stał z obrażoną miną. A talerze, filiżanki, sztućce i deski do krojenia w ogóle już się nie odzywały. Srebrny garnek zsunął sobie szklaną pokrywkę na oczy i odpłynął…
Cukiernica ziewnęła głośno i rzekła :
– To może chodźmy już spać?
Była całkiem ładna i czasami nawet udawało jej się powiedzieć coś mądrego.

Po chwili wszystko ucichło. Wszystkie sprzęty i naczynia poszły spać. Nawet czajnik zasnął i pochrapywał cicho.
W nocnej ciszy słychać było tylko bardzo subtelne: tyk, tyk, tyk… jak bicie czyjegoś serca. Zegar nie spał. Cierpliwie odmierzał czas,  przeznaczony na sen, na pobudkę, na pracę i odpoczynek. Taka była jego natura. I nie mógł jej zmienić. Ale właściwie po co miałby to robić? Są przecież tacy – i jest ich całkiem sporo – którzy lubią tykanie zegara. No i o co ten cały hałas?

Dobra Wróżka

Dla moich Rodziców 🙂

Pewnego razu była sobie Dobra Wróżka. Była dobra dla wszystkich i wszystkim chętnie pomagała. Każdy bez wyjątku mógł na nią liczyć zawsze, kiedy tylko był w potrzebie.
Znała różne czary i często ich używała. Ale potrafiła pomóc nie tylko czarami. Miała niezwykły dar czytania w ludzkich sercach i dzięki temu rozumiała wiele.
Dobre wróżki są zwykle uśmiechnięte, pogodne i pełne słońca. Lubi się z nimi przebywać, bo świat przy nich zmienia się z nieprzyjaznego i obcego w bliski i pełen pozytywnych stron.
Można więc by sądzić, że Dobra Wróżka nie mogła narzekać na samotność. Wielu było w potrzebie i przychodziło po pomoc. A wielu chciało po prostu w towarzystwie Wróżki naładować życiowe baterie, żeby mieć siłę do wyzwań i zwykłych codziennych spraw.
Wróżka zarażała energią, śmiechem i pozytywnym podejściem do życia. Bo tak, jak wspomniałam, nie tylko czary miała na podorędziu.
Jej mieszkanko było więc zawsze pełne gości. Śmiech i rozmowy słychać było z każdego miejsca. Do tego herbatka, ciasteczka i Dobra Wróżka, która krążyła pomiędzy gośćmi i włączała się do rozmów. I jednym słowem potrafiła rozstrzygnąć spór, jednym uśmiechem rozwiać wątpliwości. Taka to była niezwykła Wróżka.

Często widzimy świat tylko jednostronnie. I widzimy tylko to, co chcemy widzieć. I wielu z nas czerpie od innych, a nie chce nic dać od siebie. A może wydaje nam się, że to inni są lepsi w dawaniu, a my lepiej dajmy sobie z tym spokój. Albo w ogóle nic nam się nie wydaje, bo jesteśmy po prostu trochę bezmyślni…

Otóż gdyby ktoś zajrzał przez firankę do mieszkanka Dobrej Wróżki kiedy zostawała całkiem sama, zobaczyłby zatroskane jej oblicze i może nawet łzę na policzku. Kiedy już ostatni gość opuszczał progi jej mieszkania, Wróżka siadała zmęczona w fotelu i zamykała oczy. Jej zawsze pogodna twarz nie była już taka pogodna.
Dobra Wróżka była bardzo chora. Z dnia na dzień czuła się gorzej i gorzej i bała się, że któregoś dnia nie będzie miała już siły przyjąć gości.
Nie znała takich czarów, którymi mogłaby pomóc sama sobie. A lekarz rozkładał tylko ręce i mówił:
– Nie mam pojęcia co to może być. Badania na nic nie wskazują, ale twoja energia życiowa wyczerpuje się z dnia na dzień. Niedługo całkiem opadniesz z sił.
I zalecał: przestać przekazywać swoją energię innym. To wielkie zagrożenie dla życia. Najlepiej nie spotykać się z nikim i tylko odpoczywać.
Jak Wróżka ma żyć i nie dzielić się z innymi tym, co ma najlepsze? Jak ma się nie spotykać?? Przecież jest Dobrą Wróżką!

Wkrótce wieść o chorobie Wróżki dotarła do wszystkich. Zmartwili się wszyscy nie na żarty. Skąd będą teraz czerpać siłę? Kto będzie im pomagał? Kto będzie dawał pozytywną energię??
Ktoś wpadł na pomysł, żeby poszukać innej dobrej wróżki na miejsce tej chorej. Ktoś inny, żeby poszukać innego lekarza dla Wróżki. A jeszcze ktoś inny wystraszył się czy choroba Wróżki nie jest aby zaraźliwa…
I tak Wróżka została sama w swoim mieszkanku. Nikt jej nie odwiedzał i nikt niczego od niej nie chciał. Dnie i noce spędzała sama. A jej stan wcale się nie poprawiał. Była tak słaba, że w końcu już tylko spała i w ogóle nie wstawała z łóżka.

Dni mijały, choroba Wróżki nie mijała. Ludzie żyli swoimi sprawami, ale brakowało im dni spędzanych z nią, jej wróżb i mądrych słów. Czuli się nieszczęśliwi i brakowało im energii. W końcu postanowili zebrać się razem i naradzić. Coś trzeba było zrobić.
– Trzeba poszukać innej Wróżki! – rozpoczął ktoś.
– Nigdzie nie ma takiej. Już szukaliśmy – odpowiedział ktoś inny.
– A lekarz? Szukaliście lekarza?
– Tak. Było paru u niej, ale żaden nic nie znalazł. Nie znają przyczyny więc nie wiedzą jak ją leczyć. Trudna sprawa…
– Co robić? – wszyscy siedzieli strapieni i drapali się po głowach. Można niby żyć bez Dobrej Wróżki, ale to będzie bardzo smutne życie. Czy naprawdę nic nie da się zrobić?

– A może… – odezwał się czyjś cichutki głosik – może dajmy jej swoją energię życiową?
– Nie jesteśmy Wróżkami – odezwał się ostro jeden z ludzi – to ona jest od dawania energii nam, a nie odwrotnie. Nie mamy jej tyle.
– Ale jest nas wielu. Gdyby każdy dał chociaż troszeczkę to razem uzbierałoby się bardzo dużo.
– Tak, to dobry pomysł – odezwały się głosy z różnych stron – zróbmy tak!

Jak uradzili – tak zrobili. A dokładnie – urządzili przyjęcie, na które zaprosili Dobrą Wróżkę. Była bardzo słaba i trzeba było wnieść ją na krześle do sali. Siedziała na nim i uśmiechała się blado. Na tym przyjęciu nikt nic od niej nie chciał. Nikt nie prosił o czary, rady czy cokolwiek. Za to wszyscy krążyli wokół niej i dawali jej po kolei swój śmiech, swoją siłę, kawałek mądrości, odrobinę wsparcia. Bo każdy coś tam w sobie miał, a niektórzy odkryli to dopiero teraz. Przyjęcie było bardzo udane i wszyscy spisali się na medal.
Dobra Wróżka zbierała starannie dary od ludzi i powoli, powolutku, energia zaczęła jej wracać. Nabrała rumieńców i jej uśmiech stawał się wyraźniejszy. A kiedy przyjęcie dobiegało końca Wróżka mogła już nawet wstać z krzesła i przejść kilka kroków.

Do teraz nie wiadomo co sprawiło, że Wróżka zachorowała. Lekarze doszli do wniosku, że prawdopodobnie rozdała za dużo swojej energii innym i w ten sposób wyczerpała jej pokłady u siebie. Ale czy to możliwe, żeby rozdać jej innym aż tak wiele? Potem nie chorowała już więcej. Nadal była pomocna, pełna słońca i energii i każdy mógł na nią liczyć. Ale ta historia wzbogaciła wszystkich o jedną ważną mądrość. Czasami trzeba dać coś z siebie, a nie tylko brać. I każdy ma coś, co może ofiarować innym. Więc sprawdźcie czasami czy Wasze Dobre Wróżki czegoś od Was nie potrzebują. Bo one same wcale do tego się nie przyznają. Do końca chcą być Dobrymi Wróżkami i dawać oparcie innym. Nawet wtedy kiedy to one same potrzebowałyby oparcia.

Balonik


Pewnego razu był sobie czerwony balonik. Kołysał się w powietrzu i patrzył z góry na świat. Przed chwilą jeszcze mały chłopiec trzymał mocno w dłoni sznurek, na którym był umocowany. Balonik podskakiwał wesoło, kiedy chłopiec maszerował. Ale wtedy nagle zerwał się wiatr i w jednej chwili wyrwał balonik z dłoni chłopca i uniósł wysoko do góry. Chłopiec stał jeszcze przez chwilę z otwartą ze zdumienia buzią. Pierwszy raz przeżywał tak nagłą stratę i przez moment nie wiedział co ze sobą począć. Łza kręciła mu się w oku, ale był już na tyle duży, żeby wiedzieć, że nie uda się złapać i ściągnąć z powrotem balonika. Musiał pogodzić się ze stratą.
Teraz balonik kołysał się w powietrzu i widział świat z góry. A świat wyglądał nawet ładnie z tej perspektywy. Ludzie wyglądali jak drobne owady kręcące się we wszystkie strony, trochę bez celu. Domy wyglądały jak klocki w dziecięcym pokoju. A samochody były jak autka na resorach, pędzące w jedną i drugą stronę. Balonik unosił się lekko nad tym wszystkim. Nie mógł tam wrócić, na to nie było sposobu. Nawet mały chłopiec o tym wiedział. Zostanie tu wysoko, a kiedy wzniesie się jeszcze wyżej powietrze całkiem ucieknie z niego i wtedy będzie już po nim. Mógł więc jedynie cieszyć się tą chwilą, kiedy spojrzeniem może objąć to wszystko, co zostało na dole. Przez moment ogarnęło i jego uczucie straty. Ale wiedział, że nie pozostanie z nim na długo – zniknie już wkrótce, wraz z nim.

 

Źdźbło trawy


Pewnego razu było sobie źdźbło trawy. Cieniutkie jak nitka. Blado-zielone. Ledwo widoczne lub właściwie wcale pośród bujnej roślinności wokół. Wysokie i grube łodygi różnych gatunków traw i kwiatów wznosiły się wokół, jak pnie drzew. A nieopodal rosły prawdziwe drzewa – olbrzymy.
Źdźbło trawy czuło, że jest niczym, żyjąc w takim sąsiedztwie. A jego  sąsiedzi nawet nie zauważali małego źdźbła trawy. Żyli obok, ale w dwóch różnych rzeczywistościach. Wysokie trawy i kwiaty wyciągały codziennie swoje długie łodygi ku słońcu. Przez to ich barwy były żywe i soczyste. Źdźbło trawy żyło w cieniu – w znaczeniu dosłownym – bo wyższe sąsiadki zasłaniały sobą niebo i słońce. Dlatego było blade i cienkie. Ale mimo to pełne woli życia i przetrwania w takich warunkach, jakie dostało od losu. A warunki były bardzo skromne. Takie maleńkie źdźbła trawy łatwo zdeptać i nawet rozetrzeć na pył butem. Żyje się więc w strachu, żeby żaden but nie pojawił się w okolicy. Ale ten strach nie jest nieustanny. Bo codziennie toczą się różne ważne sprawy. Małe robaczki przychodzą na pogawędkę. Czasami nawet biedronka zajrzy. Czasami coś w trawie zapiszczy. Każdy dzień przynosi wiele ciekawych zdarzeń.
Życie w sąsiedztwie większych i piękniejszych może wpływać w różny sposób. Budzić aspiracje lub niechęć. Chęć dorównania lub całkowitego odcięcia się. Można też godzić się na różnorodność świata i współistnieć bez aspiracji, ale i bez negacji. Ktoś obok dostał większe dary od losu. Ale każdy jakieś dostał. Źdźbło trawy żyło w cieniu, co latem było bardzo przyjemne. Promienie słońca ledwo przedzierały się przez bujną roślinność, żeby tylko połaskotać je ciepłym dotykiem. Ale nigdy nie parzyły. Wiatr tańczył w koronach drzew, a czasami przechylał wysokie trawy i kwiaty tak nisko, że o mało nie kładły się na łące. Źdźbło trawy czuło tylko lekki powiew, który chłodził je jedynie, ale nie przewracał. Podczas deszczu źdźbło trawy było dobrze chronione przed całkowitym zmoknięciem. Wysokie trawy i piękne kwiaty zasłaniały je przed deszczem, wcale o tym nie wiedząc.
Tak więc upływało życie małemu źdźbłu trawy. Bez większych emocji, ale całkiem spokojnie.
Źdźbło trawy starało się nie zamartwiać o jutro. Chociaż bywały dni kiedy trudno było nie martwić się wcale. Tak jak wtedy, kiedy szalała straszna burza. Krople deszczu wielkie i ciężkie przygniatały źdźbło trawy do samej ziemi, jak kamienie. Ale wysokie trawy i kwiaty obok też nie miały lżej. Przemokły do suchej nitki. A kiedy zerwał się wiatr i szalał po okolicy to nawet niektóre z drzew straciły swoje gałęzie, które wiatr porozrzucał po łące, niszcząc przy okazji wiele pięknych kwiatów i łamiąc ich smukłe łodygi.
A któregoś razu na łąkę wpadła gromada dzieci. Zrywały kwiaty, z których potem robiły wianki, depcząc przy tym wszystkie rośliny wokół. Z pięknych kwiatów zostały tylko łodygi skrócone o połowę. Trawy pozginały się, a niektóre zostały wgniecione w ziemię. Źdźbło trawy bało się bardzo, że już jest po nim. Oczywiście nikt nie zechce zerwać go, żeby włożyć do wianka lub bukietu. Ale grozi mu roztarcie na pył lub przynajmniej połamanie włókienek. Schyliło się tak mocno jak to możliwe. Prawie położyło się na ziemi, żeby dzieci mogły przebiec po nim bez naruszania jego wątłych tkanek. I wkrótce zostało przykryte piaskiem…
Kiedy wszystko się uspokoiło źdźbło trawy z trudem podniosło się i otrzepało z resztek piasku. Dookoła inne rośliny oceniały straty. Płatki kwiatów i listki wirowały wokół. Źdźbło trawy na szczęście było całe. Cieniutkie, blado-zielone, wytrwałe. Znowu się udało i można trwać dalej. Egzystować skromnie i cicho na wielkiej łące, zagadując mrówki i biedronki. Korzystając z ułamków promieni słońca, lekkich powiewów wiatru i deszczu, który odświeża jak ciepły prysznic. Z tych wszystkich darów jakie dostało od losu.

Parowóz

Pewnego razu był sobie pociąg. Nie taki nowoczesny, jakie teraz można spotkać. Nie elektryczny tylko parowy. Taki trochę starodawny. Całkiem jednak sprawny. Mieszkał w małej parowozowni w niewielkim miasteczku. Z dala od wielkich węzłów kolejowych. Codziennie jeździł po torach, przewożąc wagony pełne najrozmaitszych towarów. Bo był pociągiem towarowym. Lubił swoją pracę i nie zamieniłby jej na żadną inną. Lubił gnać przed siebie – tak prędko, jak mógł – i zostawiać w tyle łąki, pola, senne miasteczka i małe stacyjki. Znał dobrze wszystkie te okolice i niemal każdy kamień na torach. A kiedy już dowoził załadowane wagony do miejsca docelowego, czuł wielką satysfakcję z wykonanej pracy.
Pewnego dnia dostał zadanie. Miał pojechać na dużą stację kolejową w dużym mieście i tam odebrać ważny ładunek. Nie był jeszcze nigdy w takim miejscu i bardzo był ciekaw jak tam jest. Wiedział, że spotka tam nowoczesne pociągi, czasami mijał takie – pędzące, lśniące, nowoczesne pociągi pasażerskie. Patrzył wtedy na nie z podziwem i myślał o tym, jak wiele zmieniło się od czasu kiedy to on był młody.
Kiedy dojechał do tej wielkiej stacji od razu uderzył go gwar i hałas jakie tu panowały. Pociągi stały na różnych peronach i tylko przekrzykiwały się między sobą. Na starszy pociąg wszyscy patrzyli ze zdziwieniem i trochę z niechęcią.
– Hej, zawalidroga, czego tu szukasz – zawołał jeden z ekspresów patrząc z góry na pociąg parowy.
– Witaj – przywitał się grzecznie parowóz – mam tu do odebrania towar. Jestem pociągiem towarowym.
Ekspres spojrzał na niego niechętnie i rzekł:
– Masz jeszcze siłę ciągnąć wagony??? Nadawałbyś się raczej do muzeum! – i zaśmiał się niegrzecznie.
Parowóz nie przejął się tym zbytnio, bo wiele już słyszał i widział. Jednak pozostałe pociągi również nie były zbyt przyjazne. Śpieszyły się bardzo i rzucały tylko uszczypliwe docinki. Nie tylko do pociągu towarowego, ale także do siebie nawzajem. Pociąg towarowy pomyślał, że kiedyś na kolei panowała lepsza atmosfera. Pociągi były grzeczne dla siebie nawzajem, pozdrawiały się serdecznie i prowadziły przyjacielskie pogawędki.
Na szczęście odebrał już towar i mógł wyruszyć w drogę. Kiedy już opuścił stację usłyszał szybki stukot kół na torach obok. To ten niegrzeczny ekspres mijał go gwiżdżąc głośno.
– Uważaj dziadku – krzyknął ekspres – żebyś się nie popsuł! Ha, ha… – i zniknął za zakrętem.
Pociąg parowy nie przejął się tą złośliwą uwagą. Cieszył się, że wraca już do swojej spokojnej stacji, gdzie wszyscy darzą go sympatią i szacunkiem. Bo przecież był nadal bardzo dobrym i sprawnym pociągiem i codziennie rzetelnie wykonywał swoją pracę.
Kiedy tylko dojechał, jego wagony zostały rozładowane, a on miał wreszcie chwilę dla siebie. Mógł odpocząć na bocznicy lub pojechać na przejażdżkę po torach, które biegły przez piękny las, a którymi już nikt nie jeździł.
Jednak kiedy chciał już ruszać, na stacji zapanowało wielkie poruszenie. Najpierw zadzwonił dyżurny telefon, potem kierownik stacji podbiegł do jednego z pracowników i coś mu tłumaczył wymachując rękami. Potem zawołano maszynistę, który słuchał i kręcił tylko głową. Po czym wszyscy spojrzeli na pociąg parowy.
– Musisz pomóc – powiedział szybko kierownik stacji – był wypadek na torach. Trzeba zawieźć wagony pasażerskie do najbliższego miasta.
Pociąg parowy wykonywał już wiele ważnych zadań w życiu. Nie przestraszył się więc i tego.
– Ale co się stało? – zapytał tylko, bo chciał rozeznać się w sytuacji.
– Jeden z ekspresów się wykoleił. Pędził zbyt szybko. Ach, te nowoczesne pociągi, w ogóle nie uważają i potem tak … – reszty pociąg już nie dosłyszał, bo kierownik stacji zniknął w swoim biurze, zamykając za sobą drzwi.
Pociąg parowy wyruszył na miejsce wypadku. Z daleka już dostrzegł przechylone wagony nowoczesnego pociągu. I ludzi wychylających się z okien i zaniepokojonych tym, że ich podróż została przerwana. Kiedy podjechał bliżej poznał ten pociąg.
– To ty …? – zdziwił się nowoczesny ekspres – żartowałem z ciebie, ale sam wpadłem w tarapaty. Pasażerowie są zdenerwowani, nie mogę ich zawieźć do miasta, uszkodziłem jedną oś…
Pociąg parowy popatrzył na ekspres, który spodziewał się, że teraz stanie się obiektem kpin, bo parowóz zacznie z niego drwić albo – co gorsza – pouczać go! Ale parowóz uśmiechnął się tylko lekko i wypuścił z komina kłąb pary.
– Spokojnie kolego – powiedział – niczym się nie martw. Dowiozę twoje wagony do miasta.
Wagony zostały podczepione do parowozu i pasażerowie mogli kontynuować podróż. Nie tak szybko, jak ekspresem, ale za to spokojnie i bezpiecznie.
Minęło kilka tygodni. Parowóz ciężko pracował, wożąc towary i nadal cieszył się swoją pracą. Któregoś dnia znowu dostał za zadanie odebranie ważnych towarów z tej dużej stacji, na której był poprzednim razem. Spodziewał się już, co go tam spotka. Docinki i złośliwości nowoczesnych pociągów. Nie przejmował się tym za bardzo, bo zbyt wiele już widział i słyszał. Ale chciał mieć to już za sobą.
Kiedy dojechał pociągi jak poprzednio stały na peronach i pokrzykiwały coś do siebie. Panował ruch i gwar. Ale kiedy parowóz mijał je w drodze do sortowni pociągi nie dogryzały mu.
– Witaj – kłaniały się grzecznie – co słychać?
Pociąg parowy odpowiadał na te miłe słowa, ale dziwił się trochę skąd ta zmiana. Nagle dojrzał znajomy już ekspres, który tym razem nie zażartował z niego tylko skinął grzecznie i rzekł:
– Witaj parowy pociągu. Jak się masz? Chciałem ci podziękować za twoją pomoc. Ostatnio nie zdążyłem. Jesteś dobrym pociągiem i dobrym kolegą. Dziękuję ci.
– Hej – zawołał wesoło parowóz – a nie staruszkiem i zawalidrogą??? I roześmiał się serdecznie, a ekspres roześmiał się wraz z nim. I wszystkie inne pociągi stojące na peronach też. I nagle atmosfera na dużej stacji kolejowej zrobiła się taka, jak za dawnych lat – pełna wzajemnej serdeczności i przyjaźni, taka jaka powinna być zawsze, pomiędzy pociągami… i nie tylko.

Kapelusz

Pewnego razu był sobie kapelusz. Elegancki, popielaty, w jodełkę. Nowy właściciel kupił go i przyniósł do domu w pięknym pudełku. I zaraz nałożył na siwą głowę. Jeszcze tylko laska z błyszczącą gałeczką – i gotowe. Można iść na spacer.

Lecz – i nie wiadomo jaka była tego przyczyna – kapelusz od początku nie chciał się głowy trzymać. Kiedy tylko pan z siwą głową komuś się kłaniał kapelusz myk – na ulicę – i siwy pan go ganiał. Kiedy wiatr zawiał, kapelusz chwytał się wiatru i unosił się z wiatrem. A potem opadał na chodnik i jak opona toczył się po chodniku – i pan z siwą głową musiał biec za nim. Pomysłów miał bez liku! Przekrzywiał się na głowie lub na oczy spadał. A kiedy pan kogoś spotkał i chwilę rozmawiał, kapelusz na głowę tego drugiego przeskakiwał. Wirował, jak latający spodek, podczas spaceru – lekko unosząc się nad siwą głową. I nie chciał słuchać rad laski z błyszczącą gałeczką i pouczeń, że jeśli nie da sobie z tym spokoju to skończy na szafie, w przedpokoju.

No i skończył na tej szafie. Pan z siwą głową w końcu go tam odłożył – dosyć miał psot kapelusza. Teraz więc kapelusz leżał w pudle na szafie i się kurzył. Próbował zeskoczyć, ale było za wysoko. Był jednak dobrej myśli, bo pozytywne miał nastawienie i dużo wiary w siebie…
Siwy pan spacerował teraz z gołą głową. Spokojnie, powolutku. Siadywał na ławeczce, podpierał na laseczce i patrzył na drzewa. Nie musiał już za kapeluszem biegać. A potem wracał wolnym krokiem do domu.

Lecz nadszedł dzień, na który kapelusz właściwie czekał. Siwy pan zdjął pudło z szafy i spojrzał na swój kapelusz. A potem wyjął go z pudła i włożył na głowę. Jeszcze tylko laseczka – i gotowe.
– Idziemy na spacer, mój druhu – te słowa skierowane były do kapelusza – lekarz zalecił mi więcej ruchu. Zamiast siedzieć i patrzeć na drzewa, mam dla zdrowia trochę pobiegać…☺