Zając Wielkanocny

– Co z tą bajką? – Wielkanocny Zając drapał się za uchem, wertując jednocześnie kartki w zeszycie – miała być na Wielkanoc, ale nic nie przychodzi mi do głowy…
Głowa zresztą bolała go trochę. Pewnie od tych ciągłych zmian pogody. Wiosna to wspaniały czas. Zieleni się wszystko i złoci w ciepłych promieniach słońca. Słońce nie pali jeszcze tak mocno. Wszystko budzi się do życia.
– Czy jesteś już gotowy? – Czarna Sroczka wpadła przez okno i usiadła na brzegu biurka – wszyscy dzisiaj będą! A może nawet będzie ktoś nowy. W zeszłym roku wieść o twoich niezwykłych bajkach i opowieściach rozniosła się daleko stąd!
– Nic nie wymyśliłem – Zając siedział zamyślony – nic nie przychodzi mi do głowy. I głowa boli mnie strasznie.
– Napij się różanej herbatki. Ona zawsze pomaga. I pisz!!! Ja lecę przygotować wszystko.

Czarna Sroczka była niezastąpioną organizatorką. Potrafiła wszystko tak urządzić, że miejsce było dla każdego i coś na ząbek i do popicia. Girlandy kwiatów oplatały siedziska gości, a wieczorami nad ich głowami kołysały się sznury barwnych lampionów.
Jednak tego wieczoru wszyscy i tak przychodzili głównie po to, żeby posłuchać Wielkanocnego Zająca – nie umniejszając roli Czarnej Sroczki. Każdy chciał posłuchać opowieści, która dawała radość, siłę, nadzieję, energię na kolejne dni i miesiące, które zaczną się tuż po Wielkanocy.
Zając nie był żadnym mędrcem. Był właściwie zupełnie zwyczajnym Wielkanocnym Zającem. Wcale nie czekoladowym w barwnym sreberku. Zwykłym szarakiem. Ale lubił i potrafił obserwować otaczający go świat, współmieszkańców i ich różne podejście do życia.
W tym roku chciał opowiedzieć coś jak zwykle, ale do ostatniej chwili kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy.

Znacie takie uczucie? Okropne!!! Pustka w głowie, której niczym nie udaje się wypełnić. Nawet jeśli to trwa tylko chwilę  jest bardzo bolesne. Oczywiście szczególnie dla tych, którzy zwykle mają głowę pełną pomysłów, pytań, odpowiedzi i celnej riposty. Bo jeśli ktoś ma w głowie pustkę często… cóż, być może jest do tego przyzwyczajony ;).

Różana herbatka to rzeczywiście dobre lekarstwo. Pomaga na ból brzucha, na ból zmęczonych łapek, na ból głowy, a do tego jest po prostu wyśmienita i pachnąca. Nie do końca wiadomo czy słusznie przypisuje się jej te niezwykłe właściwości, ale na pewno nie zaszkodzi zaparzyć filiżankę i wypić kiedy nieco ostygnie.
No i najważniejsze – tego nie łyka się jak lekarstwo! Herbatkę należy pić powolutku i delektować się jej wyśmienitym smakiem. Tylko wtedy można przekonać się o jej działaniu.
Kiedy Zając delektował się smakiem herbatki i powolutku, nie myśląc o tym, że czas goni, że niedługo zbiorą się wszyscy goście i będą wyczekiwać jego opowieści i że zaraz wpadnie tutaj Czarna Sroczka i narobi hałasu, popijał łyk za łyczkiem, w jego głowie myśli płynęły jedna za drugą i układały się w sensowną całość. Nie była to jeszcze opowieść. Tylko obraz albo nawet kilka obrazów, które mogły opowieścią wkrótce się stać. Wystarczyło, żeby Zając ubrał je w odpowiednie słowa.

Skąd brały się słowa w głowie Wielkanocnego Zająca? Na pewno z książek, których przeczytał setki. Kiedy ma się tak dużo do czynienia ze słowami, potem nigdy ich nie brakuje. Na przykład kiedy chce się coś wyjaśnić. Albo tylko porozmawiać. Albo nawet coś opowiedzieć.

Obrazy w głowie szaraka były barwne, pełne ruchu i emocji. Nie zawsze były tylko wesołe chociaż zazwyczaj tak. A słowa płynęły jak rzeka, która pędzi przed siebie szerokim korytem.
Bywało tak, jak dzisiaj, że długo nic nie przychodziło mu do głowy. Ale potem nagle wpadało jedno zdanie – rzadziej jedno słowo – i stawało się początkiem opowieści. Bo do tych pierwszych słów wystarczyło dopisać kolejne i kolejne i kolejne… I tak aż do końca. I jakoś skądś się wiedziało, kiedy skończyć.

Taaak… Wielkanocny Zając był naprawdę niesamowity w tworzeniu opowieści.

–  No i jak? Gotów?! – Czarna Sroczka zupełnie nie wiadomo kiedy znalazła się nagle tuż nad uchem Zająca – już prawie wszyscy są! Miejsca powinno wystarczyć dla wszystkich. Podano już przekąski i chłodne napoje. Wieczór jest ciepły.

Wielkanocny Zając naprawdę podziwiał Czarną Sroczkę. Była taka pomocna. Motywowała go do działania. Jej zapał był zaraźliwy. Może to właśnie dzięki niej udawało mu się co roku stanąć przed tymi wszystkimi mieszkańcami lasu, którzy przychodzili go posłuchać. I słuchali, dyskretnie sącząc przez kolorowe i zagięte słomki chłodne napoje.
– Chodź już! – Czarna Sroczka poganiała go – już czas. Mam nadzieję, że jak zwykle sprawisz, że wieczór będzie niezapomniany. Pokaż się, jak wyglądasz?
Zając wyprostował się i wygładził łapkami żółtą matową kamizelkę w zielone cętki.
– Dobrze… – Sroczka zmrużyła oczy przyglądając mu się przez chwilę uważnie – chodźmy.

Na zielonej polanie, wokół której rosły białe brzozy, stały drewniane siedziska. Oparcia ozdobione były zielonymi liśćmi. Wyżej, wokół polany, rozwieszono okrągłe lampiony, które otulą polanę ciepłym światłem, kiedy tylko słońce zajdzie. W pobliżu stały długie ławy zastawione misami pełnymi świeżych owoców. Napoje stały w wysokich dzbanach. Zgromadzeni jakby mimochodem korzystali z przygotowanego poczęstunku. Wszyscy czekali z niecierpliwością na Wielkanocnego Zająca, który zasiądzie pomiędzy nimi i będzie snuć swą opowieść – która oczaruje ich wszystkich.
Czarna Sroczka doskonale wiedziała kto jest bohaterem dzisiejszego wieczoru. Oczywiście, że Wielkanocny Zając! Cieszyło ją to. Wesoła pełniła obowiązki gospodyni i dbała o to, żeby nikomu niczego nie zabrakło.

Zając wyszedł na środek polany i usiadł w głębokim fotelu. Słychać było szepty z różnych stron: “Jest… już… będzie bajka…  ciekawe o czym w tym roku… nareszcie…”
Tymczasem w głowie Wielkanocnego Zająca opowieść nabierała kształtów i rumieńców. To będzie bajka, ale zawierająca elementy z prawdziwego życia. Tylko takie bajki zapadają w pamięć.  A bohaterowie tych bajek są jak najlepsi przyjaciele z dzieciństwa. Wielu z nich towarzyszy nam zawsze i kształtuje nas, pokazując nam jak być dzielnym, dobrym i mądrym przez całe życie. Takie są baśnie Andersena i bajki La Fontaine’a. Takie są setki bajek, na których wychowują się dzieci na całym świecie. I pamiętają je później jako dorośli. Gdyby były zupełnie oderwane od rzeczywistości nie zostawałyby tak długo w głowie i sercu.

Czarna Sroczka uciszała delikatnie towarzystwo. Ale za bardzo nie musiała. Wszyscy już czekali na kolejną bajkę na Wielkanoc.
Zając spojrzał z uśmiechem na swoją małą przyjaciółkę i powoli rozpoczął swoją opowieść. Wśród zgromadzonych panowała całkowita cisza. Słychać było tylko ciepły i niski głos Wielkanocnego Zająca:
– Pewnego razu była sobie Czarna Sroczka. Zupełnie wyjątkowa. Chociaż o tym wcale nie wiedziała bo zawsze dbała tylko o innych…

Niki

– Dość tego – powiedziała Niki rozprostowując skrzydełka – nie można tylko ciągle narzekać. Trzeba zacząć coś robić.
Nig westchnął trochę głośniej niż zamierzał i Niki spojrzała na niego groźnie.
– Wzdychanie też nie pomoże. Kiedy wzdychasz to zupełnie tak jakbyś rozkładał ręce w takim geście: nic nie poradzę, nic się nie da zrobić.
– A co możemy zrobić? – zapytał Nig – kwiaty na łące usychają. Niedługo wyprowadzą się wszystkie owady. Nawet myszy nie chcą już tutaj żyć.
– Dlatego musimy działać – powiedziała Niki stanowczo – a nie wzdychać. Musimy jak najszybciej znaleźć tego zwariowanego Straszyka, który opowiadał o deszczowej wiedźmie. Zaprowadzi nas do niej i poprosimy ją o pomoc.
– Wiesz, że to dziwak. Czy można mu ufać? I słyszałaś co o niej opowiadał… Może ona nie zechce nam wcale pomóc. Albo jeszcze gorzej – zażąda czegoś w zamian. Na przykład naszych skrzydełek!
Nig nerwowo zatrzepotał skrzydełkami, które były jak dwa małe listki, trzęsące się na wietrze. Potrafiły jednak unieść go wysoko i dzięki temu mógł oglądać łąkę z góry. Nie wyobrażał sobie życia bez tej możliwości.
– Nig, skrzydełka są ważne, ale woda dla łąki ważniejsza. Na co ci oglądanie łąki z góry, jeśli wszystkie kwiaty uschną? I trawa? I biedronki wyprowadzą się stąd i nie będą już rozwieszały kolorowego prania na łodyżkach?
Niki była niesamowita. Zawsze umiała patrzeć do przodu. A kiedy widziała problem, szukała rozwiązania.

Liść, pod którym siedzieli, poruszył się nagle. Po chwili tuż nad nimi pojawiło się ciekawskie oko pani Muchy.
– Jesteście tutaj? – zapytała – słyszę jakieś rozmowy.
Niki i Nig byli dosyć drobnej budowy. Oboje mieścili się na płatku stokrotki. Trzeba było przez chwilę przypatrywać się mocno, żeby ich dostrzec. I nie każde oko było w stanie ich zobaczyć. Oko pani Muchy było w stanie.
Oko muchy składa się z czterech tysięcy małych oczek. A mucha ma ich dwoje. W ciągu sekundy oczy muchy tworzą jednocześnie dwieście obrazów otoczenia. Wśród nich znajdzie się miejsce dla dwóch mikro stworzeń, które właśnie planują uratować całą łąkę.

Mucha ma trochę łatwiej. Łąka nie jest jej tak bardzo potrzebna do życia. Za przeproszeniem – mucha może żyć nawet na śmietniku. Tak już jest i nie ma co mieć o to do niej pretensje. Przydałyby się teraz jej szybkie oczy i skrzydełka, dużo silniejsze od skrzydełek Niki i Niga. Ale nie da się nikogo zmusić do pomocy.

– Straszyk – zastanawiała się pani Mucha – ten zwariowany patyczak, który opowiada niestworzone historie? Dawno go nie widziałam, czy on się nie wyprowadził z łąki?
– Na pewno nie – powiedziała stanowczo Niki – on kocha łąkę. Mieszka tu od urodzenia.
– Jak my wszyscy – westchnęła pani Mucha – ale nic nie trwa wiecznie.
Niki złościła się, kiedy ktoś poddawał się tak szybko. Przecież gdyby każdy tak robił, nikomu nie chciałoby się żyć. Bo trudności trzeba pokonywać każdego dnia.
– Zapytajcie Chrząszcza. On bywa w różnych miejscach, może widział tego waszego Straszyka – powiedziała na do widzenia pani Mucha i odleciała.
Oczywiście znali Chrząszcza dobrze. Chrząszcz interesował się głównie jedzeniem. Był to wyjątkowo żarłoczny osobnik. Miał jednak bardzo liczną rodzinę w różnych częściach łąki i obiecał, że popyta o Straszyka.
Chociaż mieszkańcy łąki woleli unikać Straszyka – uchodził za dziwaka i trochę się go bali.
– Ja nie dam rady pójść z wami do wiedźmy. Nie mam tyle sił w nogach – usprawiedliwił się nieporadnie Chrząszcz i oddalił szybko.

Deszczu nie było już bardzo długo. Kwiaty straciły swoje barwy, liście pomarszczyły się i pozwijały.
Bez wody prędzej czy później wszystko umiera. Mieszkańcy łąki nie będą mogli żyć tutaj, jeśli rośliny umrą. Jednak większość stworzeń poddaje się bez walki, nie dostrzegając szans na znalezienie sposobu. A jeśli nawet sposób jest, to wszystkim wydaje się zbyt trudny, żeby go użyć.

A wszystko to przez złą deszczową wiedźmę, która zabrała deszcz. Dlaczego go zabrała? Bo była złą i nieszczęśliwą wiedźmą, której przyjemność sprawiało tylko unieszczęśliwianie innych.
O deszczowej wiedźmie słyszeli wszyscy, chociaż nikt jej nie widział. To znaczy było paru, którzy twierdzili, że znają ją osobiście, ale byli to najstarsi mieszkańcy łąki, którzy nie wszystko już pamiętali.

Podobno deszczowa wiedźma mieszkała kiedyś obok nich na łące. Jednak z powodu, którego nikt już teraz nie pamiętał, pokłóciła się ze wszystkimi i wyprowadziła do lasu za łąką. Odtąd owady i myszy bały się zapuszczać w tamtą stronę. Deszczowa wiedźma zsyłała na nie różne dziwne choroby albo mieszała im w głowach. Tak jak podobno pomieszała nieszczęsnemu Straszykowi .
Teraz jednak posunęła się za daleko. Zabrała cały deszcz, jaki powinien spaść na łąkę o tej porze roku.

Rano Niki wstała bardzo wcześnie bo czuła, że energia ją rozpiera. Nazbierała kilka sporych kropel nektaru, żeby przyrządzić śniadanie sobie i Nigowi. Wiedziała, że Nig najchętniej nigdzie by się nie ruszał i czekał, aż problem rozwiąże się sam. Ale był dobrym elfem i kiedy się go ładnie poprosiło nie odmawiał pomocy.
– Nig – szepnęła mu tuż nad uchem Niki – zobacz, rodzina pająków pakuje się do drogi. Nawet one chcą stąd odejść…
Pająki miały to do siebie, że nie przejmowały się byle zawahaniami pogody. Były wytrzymałe i długo nie narzekały na brak deszczu. Teraz zdecydowały się odejść, bo łąka pustoszała i mieszkanie tutaj przestawało być przyjemne.
Niki była naprawdę zmartwiona. A Nig mocno jeszcze zaspany.
– Hej – krzyknęła w stronę pająków – możemy wszyscy pójść do deszczowej wiedźmy i poprosić ją o pomoc!
Ale pająki nawet się nie odwróciły w jej stronę.
– Co z nimi wszystkimi??? – złościła się Niki.
– Boją się – odpowiedział Nig – ja też się boję. Ty nie?
Nagle na ścieżce pomiędzy usychającymi z pragnienia wysokimi trawami pojawił się jegomość bardzo chudy i trochę jakby powykrzywiany. Powoli i pogwizdując pod nosem szedł w ich stronę. Nigowi ciarki przeszły po plecach na widok tego zupełnie nietypowego osobnika. Patyczak w końcu stanął przed nimi i skłonił się lekko.
– Podobno mnie szukaliście – powiedział i w tej samej chwili z błyskiem w oku dodał – podobno wybieracie się do deszczowej wiedźmy?

Czasami ktoś wydaje się nieco zwariowany, ale wcale zwariowany nie jest. To znaczy zachowuje się nieco ekscentrycznie, ale potrafi też mówić i działać całkiem rozsądnie. Bo właściwie kto wyznacza normy zachowania? Mówi się, że straszyki w ogóle nie dbają o to, co będzie jutro. Ale może dzięki temu mają nieco więcej odwagi, kiedy trzeba dokonać czegoś takiego, jak odnalezienie deszczowej wiedźmy i uratowanie łąki przed zagładą. Dlatego nigdy nie należy lekceważyć tych, którzy nieco odstają od reszty. Straszyk nawet nie próbował odradzać dwojgu elfom wielkości kwiatowego pręcika rozmowy z kimś, kto może połknąć ich tak szybko, że nawet nie poczuje ich smaku.

– Nig! Przyśpiesz trochę! – ponaglała Niki – musimy dotrzeć tam przed wieczorem.
Nig miał złe przeczucia. Albo tylko sobie to wmawiał. Raczej na pewno, bo przecież przeczucia zazwyczaj trochę sobie wmawiamy. Zwłaszcza wtedy, kiedy czegoś się boimy. Nig bardzo bał się deszczowej wiedźmy, ale z drugiej strony nigdy nie zostawiłby Niki. No i był trochę dumny, że bierze udział w tak ważnej misji.

Straszyk spokojnie wędrował przed nimi. Do lasu nie było bardzo daleko, ale skrzydełka dwóch maleńkich elfów mają swoje ograniczenia. W przypadku Niga strach, jaki poczuł kiedy dotarli do skraju łąki, spowodował, że jeszcze zwolnił. Niki też czuła dreszcz emocji, ale to na myśl o tym, że za chwilę wygarnie deszczowej wiedźmie jaka jest okropna i niesprawiedliwa!

W lesie było ciemno i chłodno. Zieleń lasu różniła się od zieleni łąki. Ta tutaj była ciemna, głęboka i jakby aksamitna. Zieleń łąki kojarzyła się bardziej ze zwiewną chustą.
Drzewa kołysały się mrucząc i skrzypiąc. Pod gęstym krzewem, najeżonym ostrymi kolcami, mieszkała deszczowa wiedźma.

– Pewnie jeszcze śpi – powiedział spokojnie Straszyk i rozsiadł się pod drzewem. Jego kolor i kształt sprawiały, że na tle drzewa robił się zupełnie nie widoczny. To było trochę przerażające. Niki i Nig stali nieruchomo, wpatrując się w krzew i wycelowane w nich kolce i przez chwilę gotowi byli zakończyć swoją misję choćby natychmiast!
Nagle krzew poruszył się złowrogo. Wysoko nad głowami trzech dzielnych wędrowców przeleciały ciemne ptaki szeleszcząc skrzydłami. Spod krzewu wygramoliła się olbrzymia i bardzo brzydka ropucha.
Najpierw pojawił się brązowy grzbiet. Potem cała reszta. Ciało miała krępe i masywne, a pysk szeroki. Skóra jej  grzbietu była chropowata ze względu na liczne brodawki. Brzuch był jaśniejszy, brudnoszary, pokryty licznymi plamami.
Nig na chwilę zamknął oczy z przerażenia. Ale Niki szturchnęła go mocno w bok.
– Dzień dobry deszczowa wiedźmo – powiedziała głośno i wyraźnie – przyszliśmy do ciebie po deszcz.
Deszczowa wiedźma spojrzała uważnie na Niki.
– Deszczu nie będzie – odparła krótko – i zmiatajcie stąd szybko, póki nie zgłodniałam. Chociaż zasadniczo nie jadam elfów. Mają słodko-mdły smak, do niczego nie podobny.
– Nie ruszymy się stąd póki nie oddasz deszczu! – Niki chwyciła się pod boki i patrzyła prosto w oczy starej deszczowej wiedźmy. Nig stanął tuż za Niki chociaż był przekonany, że zaraz oboje zginą. Nagle wiedźma zwróciła się właśnie do niego :
– Ty też przyszedłeś po deszcz? Jesteś gotów poświęcić swoje ukochane skrzydełka, które bardzo by mi się przydały??
Nig bardzo nie chciałby oddawać skrzydełek, ale przecież łąka potrzebowała wody bardziej niż on latania. No i on jest jeden, a na łące żyje tyle stworzeń…
– I nikt inny nie miał odwagi przyjść do mnie? Nawet polne myszy? Czy im nie zależy na łące?
– Wszystkim zależy na łące i tobie też powinno – odpowiedziała Niki stanowczo – żyłaś tam kiedyś i nadal byś mogła. Ale jeśli łąka zginie, nikt już tam nie zamieszka.
– W takim razie sprawa jest prosta – zaśmiała się bardzo nieprzyjemnie ropucha – zabiorę wasze skrzydełka w zamian za deszcz. I więcej tu nie wracajcie.

Deszcz spadł, jak tylko dotarli do domu. I padał długo, z krótkimi przerwami na słońce, które osuszało swoimi promieniami liście i płatki kwiatów.
– Już nie zobaczę łąki z góry – westchnął Nig.
– Zobacz jaka jest znowu piękna! To powinno ci wystarczyć – uśmiechnęła się Niki.
– Coś za coś? – zapytał Nig – czy tak zawsze musi być?
– Bardzo często – odpowiedziała Niki i zamyśliła się – i nie ma co żałować. Jeśli coś się zyskało.
Nig żałował tylko troszkę. Łąka znowu mieniła się barwami i pachniała słodko. Pająki zawieszały nisko swoje sieci, na których błyszczały kropelki rosy. Mucha odpoczywała po pracowitym dniu na zielonym liściu. A biedronki rozwieszały na łodyżkach kolorowe pranie. I wszystko to można było zobaczyć nie unosząc się nad łąką.

– Chrząszcze znowu kłócą się o jedzenie – pani Motylowa przysiadła obok nich – a pająki rozwieszają pajęczyny, gdzie im się podoba! Ostatnio pani Mysz wpadła w jedną z nich. Ledwośmy ją wyciągnęli! Czy kiedyś będzie tu spokojnie?!
Niki wstała i rozprostowała skrzydełka.
– W takim razie chodźmy do pająków, trzeba z nimi porozmawiać. Nie można tylko ciągle narzekać. Trzeba zacząć coś robić.
Niki była naprawdę niesamowita. Zawsze umiała patrzeć do przodu. A kiedy widziała problem, szukała rozwiązania. Nig musiał to przyznać, chociaż na myśl o tym, że ma pójść z nią do pająków i w dodatku z nimi rozmawiać, poczuł ciarki na plecach. Ale przecież w życiu nie zostawiłby Niki.

p.s Tak, tak – to żadne przeoczenie – Niki rozprostowała skrzydełka. Skąd je miała? Przecież oddała je deszczowej wiedźmie w zamian za deszcz! Tak właśnie było. Jednak to nie oznacza wcale, że je straciła. Nie mogła już co prawda latać nad łąką, ale skrzydła wciąż miała – w swojej głowie, zawsze gotowej do działania ;). Tych nikt nie mógł jej pozbawić, prawda?

Wiosna

Pewnego razu Wiosna uparła się, że nie wstanie z łóżka.
Odwróciła na bok głowę
I przykryła dużą poduszką.

Chciało jej się spać i nie miała ochoty z nikim rozmawiać.

I chociaż wszyscy z utęsknieniem jej wyczekiwali
Chociaż Maj i Kwiecień dawno już wstali
ona odwracała się na drugi bok i twardo spała
I nawet trochę podczas snu pochrapywała.

Marzec przysiadł na jej łóżku strapiony
Zaczął szturchać ją, nie za mocno:
Hej Wiosno – mówił do niej – już czas zmieniony
Pąki już na gałązkach rosną, wyjrzyj przez okno!

Ale Wiosna słuchać go nie chciała
Tylko spała i spała…

Śniła o zimie i sukni ze śniegu białej
śniła o jesieni i barwnym z liści szalu.
A potem też o lecie – i o promieniach słońca.
A jej sny kolorowe zdawały się nie mieć końca.

Wiosno – Kwiecień szepcze jej do ucha – wstawaj szybko!
Na dworze zimno i brzydko!
Wiosno – złości się Maj – po stokroć! Nie chcę już dłużej marznąć i moknąć!

Wiosna niechętnie otwiera oczy.
Patrzy na Maj i Kwiecień zaspana.
– Dlaczego mnie budzicie tak z rana!
Zimno i deszcz za oknem.
Tylko w koc się zawinąć i płakać.
Wolałabym wstać dopiero
w środku ciepłego lata!

Hej – mówi Maj niecierpliwie – póki nie wstaniesz będzie zimno wszędzie!
A poza tym bez ciebie
lata w ogóle nie będzie!

Wstaje więc Wiosna powoli.
Zieloną farbą przeciąga po drzewach.
Słońce na sufit nieba wznosi.
A przy tym nuci sobie i śpiewa…
I – wierzcie lub nie wierzcie –
rozkręca się nareszcie :).

Rozmowa – Cośki

Mamo ten dżem jest taki pyszny i gładki, że wygląda mi na dokładkę.
🙂
Mamo, znowu dzisiaj w przedszkolu była zupa ogórkowa! Ohyda!
Zjadłem tylko troszkę.
Nie cierpię tej zupy, bo pływają w niej takie cośki!
🙂

Szary piesek

Czy widzieliście o tym, że zwierzęta mówią? I wcale nie raz do roku, w jakieś wyjątkowe święta. Mówią bez przerwy, paplają jak najęte! Uszy by wam pękły gdybyście musieli tego słuchać. Gaduły nieprzeciętne. I o czym tak ciągle nawijają? Psy na przykład dużo o pogodzie. To taki ich ulubiony temat. Czy będzie słoneczny dzień czy też znowu błoto wszędzie. Czy może śnieg spadnie wreszcie czy wiatr zawieje… Mogą o tym mówić godzinami.
Koty lubią filozofować. Chociaż to taka typowo kocia filozofia. Jakby świat kręcił się wokół kotów i ich problemów z bezsennością.
Myszy gadają najwięcej. Prawie ich nie słychać ale szemrzą bez przerwy. O zapasach na zimę, o dzieciach, których mają sporo. I o sprawach rodzinnych.
Oczywiście psy, koty i myszy rozumieją swoją mowę. Ale rzadko znajdują wspólny temat do rozmowy. To zupełnie inne światy. Psy są otwarte na świat, pełne energii i ciekawości tego co dzieje się dookoła. Koty zachowują się jakby wszystkie rozumy pozjadały ale też natura dała im pewną mądrość, dzięki której mogą mieć dystans do rzeczywistości. Myszy nauczone są siedzieć cicho pod miotłą i tylko w swoim gronie, w przytulnym kącie, mogą dyskutować swobodnie. Są przy tym bardzo rodzinne i poza rodziną niewiele co je obchodzi. Tak już mają.
Poza tym psy, koty i myszy żyją obok siebie ale nie ze sobą. Tak podobno ustanowiła natura. Ale też inność trudno jest zaakceptować i właśnie to jest prawdziwy powód.

Świat zwierząt pełen jest rozmów i sporów, a czasami nawet zwykłych plotek.
Plotki to taka dziwna rzecz. Istnieje od zawsze i ma swoje dobre strony. Ale potrafi też zrobić wiele złego. Co jest plotką? Czy plotką jest nieprawdziwa ale zupełnie niewinna informacja? Czy może plotką jest wierutne kłamstwo, które powołuje do życia zdarzenia do jakich nigdy nie doszło? Czy jedno i drugie, przy czym to drugie może być bardzo krzywdzące?
Na plotki trzeba bardzo uważać i zawsze pamiętać, że mowa jest narzędziem dosyć perfidnym.

– Cześć – szary kundelek zamachał radośnie krótkim ogonkiem – ładna dzisiaj pogoda. Spacer będzie długiii…
Wysoki pies o piaskowej sierści nie miał ochoty na rozmowę. Odpowiedział więc krótko:
– Na to wygląda – i oddalił się spokojnie.
Szary piesek nie dawał za wygraną. Koniecznie chciał dzisiaj podzielić się z kimś swoim dobrym nastrojem.
– Witaj – zawołał do czarnej jamniczki – dawno cię nie było.
– Chorowałam trochę – odparła jamniczka nieco speszona – jeszcze mnie łapki bolą.
– Pogoda piękna, można spędzić cały dzień na dworze! – kontynuował szary piesek beztrosko.
Ale jamniczka już go nie słuchała.
Nieopodal grupka psów dyskutowała zawzięcie. Zdaje się, że umawiały się na grę w piłkę popołudniu. Szary piesek nie przepadał za piłką. Wolał biegać swobodnie i nawiązywać nowe znajomości. Nie było to typowe. Większość psów bardzo lubi grać w piłkę. To świetna okazja do wybiegania się. A przecież psy bieganie wprost uwielbiają.
Za to wiele z nich nie przepada za rozmową dla samej rozmowy. W końcu od filozofowania są koty, a od plotkowania myszy.

Szary piesek lubił pogadać. Trochę więc różnił się od innych. Powędrował dalej, szukając możliwości porozmawiania z kimkolwiek.
Był otwarty na świat – jak to pies. Był bardzo przyjazny – jak większość psów na świecie. Był też bardzo tolerancyjny i nie widział przeszkód, żeby różne gatunki zwierząt przyjaźniły się między sobą.

Dlatego kiedy spotkał na ścieżce czarnego kota, który łazęgował tu czasami i piesek znał go dobrze z widzenia, od razu zagadnął do niego :
– Witaj, piękny dzień mamy dzisiaj!
Kot z początku zupełnie nie wziął tego do siebie. Nigdy żaden pies go nie zagadywał. To nie było w zwyczaju. Nie odpowiedział więc wcale i wędrował dalej.
– Hej, kocie – krzyknął piesek – dlaczego nie odpowiadasz. Nie nauczono cię manier?
– Od kiedy to psy gadają z kotami – mruknął kot zdziwiony – macie się za lepszych odkąd pamiętam.
– Dlaczego nie mielibyśmy pogadać? – zdziwił się szary piesek – ty potrafisz mówić, ja również. Nie ma żadnych przeszkód.

I tak pies z kotem rozpoczęli rozmowę. O różnych rzeczach. Rozmowa była interesująca i piesek dziwił się, dlaczego wcześniej nie spróbował rozmawiać z kotami.

Odtąd często spotykał czarnego kota i za każdym razem wymieniali się poglądami. A to na pogodę, a to na kocią bezsenność, a to znowu na temat nowego ogrodzenia na osiedlu albo sklepiku, którego właściciel pod koniec dnia zostawiał jedzenie dla okolicznych psów i kotów. Oczywiście w dwóch różnych miejscach.

Pewnego razu kiedy szary piesek spacerował wypatrując czarnego kota, nagle coś poruszyło się w trawie. Pies szybko skoczył w to miejsce, z ciekawości. W trawie siedziała mała mysz i trzęsła się cała.
– Nie zjadaj mnie proszę – zapiszczała.
– Daj spokój! Nie zjadam myszy – skrzywił się szary piesek – nie musisz się mnie bać.
– No nie wiem… Przyjaźnisz się z kotami, a koty… Brrr… One nie cierpią myszy! Chyba, że na śniadanie.
– To chyba bujda z tymi kotami – odparł szary piesek – z tego co wiem dawno już nie jadają myszy. Rozwój cywilizacji idzie naprzód.
– Być może, ale lepiej być ostrożnym. A ty, dlaczego rozmawiasz z kotami? Psy zawsze patrzą na koty z góry.
– Nic o tym nie wiem. I nie widzę powodu, dla którego miałyby patrzeć z góry.

Czarny kot zupełnie znienacka pojawił się na ścieżce. Z niechęcią popatrzył na małą mysz i prychnął na nią groźnie.
– Zmiataj stąd! – powiedział głośno – nie cierpię myszy.
Szary piesek był nieco zdezorientowany.
– Czego chcesz od tej małej? – zapytał zdziwiony – zrobiła ci coś?
– Słuchaj, powiedziałem moim braciom, że równy z ciebie pies. Ale właśnie zmieniłem zdanie. Nie wiedziałem, że zadajesz się z myszami. Nie chce mi się z tobą gadać.
– Ale… – szary piesek właściwie nie wiedział co powiedzieć. Że nie zadaje się z myszami? A właściwie dlaczego by nie miał?
Kot odwrócił się na pięcie i oddalił szybko. Szybko jak na kota, bo generalnie poruszał się raczej powoli.

Szary piesek smutny wracał do domu. Po drodze natknął się na grupkę psów, graczy w piłkę. Przerwały rozmowę i patrzyły na pieska ze złośliwymi uśmieszkami.
– No i co? Koniec przyjaźni – kocie??? – krzyknął za nim któryś.
– Nie jestem kotem – odpowiedział piesek zdziwiony.
– A może myszą??? – wszystkie psy zaśmiały się głośno. A piesek teraz dopiero zrozumiał, że kpią sobie z niego.

Nazajutrz rano wstał w dobrym nastroju. Bo taki już był. Świat odbierał jako miejsce przyjazne i pełne miłych niespodzianek. Wybiegł na dwór merdając radośnie ogonem, bo pogoda była piękna.
Na trawniku, który błyszczał dzisiaj w promieniach słońca, spotkał czarną jamniczkę.
– Witaj piękna! – przywitał ją wesoło. Ale jamniczka spuściła łepek i podreptała w swoją stronę. Nagle jednak zawróciła i podeszła do szarego pieska.
– Ale narobiłeś bigosu! Jak mogłeś??? Podobno namówiłeś czarnego kota, żeby zjadł rodzinę tej małej myszy, która mieszka pod sklepem. I zrobiłeś to tylko dla dowcipu! Nie lubię myszy ale to już przesada!
Szary piesek stał zdumiony a jamniczka oddaliła się szybko.
Nie zdążył poukładać sobie w głowie tego co powiedziała, kiedy na ścieżce pojawił się czarny kot.
– Tak jak sądziłem, jesteś jak wszystkie psy! Teraz moja rodzina nie chce mnie znać. Podobno to ty im powiedziałeś, że czuję się bardziej psem niż kotem! I że wolę myszy niż koty! Zupełnie zwariowałeś?
Kot fuknął groźnie i zostawił szarego pieska w zupełnym osłupieniu na ścieżce.
Nagle jak spod ziemi wyrosła przed nim mała mysz.
– Jesteś wstrętny! Myślałam, że jesteś przyjacielem wszystkich. A ty jesteś wrogiem wszystkich! Wstydź się!
Mała mysz patrzyła na niego z prawdziwą niechęcią. A potem czmychnęła w trawę i tylko poruszające się czubki traw wskazywały drogę, którą się oddalała.

Trudno było ustalić kto postanowił skłócić szarego pieska ze wszystkimi wokół. Najpierw podejrzewano, że to psy, te od gry w piłkę, chciały mu dać nauczkę. Potem jednak ktoś wspomniał, że szary kot, przyjaciel czarnego, z zazdrości naopowiadał plotek o szarym piesku. A może każdy dołożył coś od siebie i z tego powstała ta dziwaczna historia?

Tymczasem szary piesek czuł się przez chwilę kompletnie zagubiony. I nie wiedział z kim powinien a z kim nie, rozmawiać. Po co komu język i mowa, skoro używa ich do złych celów? Słowami można wyrazić tyle dobrego, tyle rzeczy wyjaśnić. Dzięki mówieniu można poznać siebie nawzajem i przekonać się, że inność nie oznacza “gorszości”. Ktoś kto za pomocą mowy niszczy zamiast budować, może w ogóle nigdy nie powinien był nauczyć się mówić? Dziwne, bo mały szary piesek nie poczuł się źle z powodu odrzucenia przez innych. Poczuł się źle bo po raz pierwszy to on miał ochotę odrzucić wszystkich, którzy źle używali swej mowy. Miał ochotę odciąć się i od psów, i od kotów i nawet od myszy, chociaż w tym przypadku akurat nie one plotkowały.

Jednak następnego dnia rano wstał już w lepszym nastroju. Taki był od zawsze, że widział raczej dobre niż złe strony świata. Nadal przecież na świecie jest wiele porządnych i mądrych psów, inteligentnych kotów i miłych myszy. Nie miał zamiaru tłumaczyć się nikomu i zmieniać swoich zwyczajów. Nie miał zamiaru żyć w strachu przed plotkami. Nie chciał, żeby plotki miały jakikolwiek wpływ na życie jego czy innych. I nie po to dano mu mowę, żeby miał bać się rozmawiać. Z każdym, z kim tylko miał ochotę. I z każdym kto miał ochotę porozmawiać z nim. Nawet gdyby to miał być człowiek. Bo właściwie dlaczego nie miałby zadawać się także z człowiekiem? Przecież dobre i złe strony mówienia dotyczyły także i jego.

O czasie

Pewnego razu wskazówki wszystkich zegarów zatrzymały się. Tak, jakby ktoś dla zabawy machnął czarodziejską różdżką. Można by martwić się, że czas przestał płynąć. Ale przecież czas nie jest zaklęty w zegarach. Nie da się powstrzymać jego biegu, zatrzymując ich wskazówki.

Pewien człowiek miał jednak nadzieję, że zdąży teraz nareszcie zrobić to, na co zawsze brakowało mu czasu. Wstał więc bez pośpiechu z łóżka i powoli przygotował sobie śniadanie. Zjadł je bez pośpiechu, przeglądając gazetę. I tym razem nie skupiał się tylko na tym, co było dla niego ważne lub interesujące. Czytał też te fragmenty, które nie interesowały go wcale i które zawsze pomijał. Czas go nie gonił.
Potem ten pan bez pośpiechu wypił filiżankę gorącej i czarnej jak smoła kawy, do której wsypał łyżeczkę brązowego cukru. Przedtem bardzo powoli mieszał łyżeczką w tej kawie i patrzył jak brązowe kryształki rozpuszczają się jeden po drugim. Pierwszy raz udało mu się zaobserwować jak słodkie drobinki znikają w ciemnym pachnącym płynie. A jednocześnie są w nim nadal, bo przecież z nich bierze się  karmelowy smak kawy. Obserwując to zjawisko, zszedł myślami na zupełne manowce, bo nagle zaczął myśleć o tym, jak niezwykle funkcjonuje świat. O tym, że każde z ciał stałych ma zupełnie odrębny, własny, określony kształt i objętość. A jednocześnie tak łatwo można zmienić kształt niektórych z nich. Nie dotyczy to ludzi. Ale – jego myśli błądziły jeszcze dalej – czy to samo można powiedzieć o ludzkiej duszy? Czy jej stałość jest pewna? Czy jej kształt nie zmienia się nigdy?

Myśli potrafią zabłądzić, kiedy tylko się ich nie upilnuje. Jednak mucha latająca uporczywie nad niedojedzonym ciasteczkiem pozwoliła zagonić je z powrotem na utarte ścieżki codziennych rozmyślań.
Jak długo żyje taka mucha? Czy ma ochotę na niedojedzone ciasteczko? Czy ciasteczko kojarzy się jej z czymś szczególnym? Czy jest jej wszystko jedno, czym się pożywi?
Czy brzęczenie to odgłos, który uzyskuje dzięki drganiom maleńkich strun głosowych – czy też czegoś na ich kształt? Czy to z trzepotania cieniutkimi skrzydełkami bierze się brzęczenie?

Zegary stały jak zaklęte. Zniknął pośpiech i wszelkie plany. Można snuć czas jak długą nić i nawinąć ją sobie na palec. Albo też zerwać tę nić po prostu, bez konsekwencji.
Człowiek delektował się tą darowaną nieskończoną ilością czasu, który zatrzymał się w zegarach. Jednakże nadal płynął. A wyraźnym dowodem na to było, że oto nagle zaburczało mu w brzuchu. Czyli, że od śniadania upłynęło już trochę czasu.

Gdyby tak zegary milczały jak zaklęte, a ich wskazówki przystroił kurz, czas nadal biegłby przed siebie. Jednak gdzieś obok, jakby równolegle. Nie czulibyśmy się zmuszeni do tego, aby biec razem z nim.
Może wtedy nasz czas byłby zmarnowany? Bo spalibyśmy pół dnia, a drugie pół spacerowali. A może właśnie nie? Może w ten sposób odzyskalibyśmy czas?

Taka mucha żyje około czterech tygodni. Nie ma czasu na marnowanie czasu. Ani na spoglądanie na wskazówki zegara. Bo drugich takich czterech tygodni mieć już nie będzie. I chociaż wcale o tym nie wie, na pewno dobrze wykorzystuje swój czas.

Mały Jeżyk

Dla mojego Siostrzeńca, który skończył dzisiaj 5 dni 

Pewnego dnia na świecie pojawił się mały Jeżyk. Pewnie jest wiele takich dni w roku, kiedy na świat przychodzą małe jeżyki. Jednak ten dzień i ten Jeżyk to było zupełnie co innego.
Tego dnia Księżyc świecił na tle gwiazdozbioru Oriona, przy granicy z Bliźniętami, a jego tarcza miała fazę 65%. Niewiele ponad 4° nad nim świeciła para gwiazd Tejat Prior i Tejat Porsterior, natomiast 6° na wschód – Alhena.
Tego samego dnia w roku 1902 założono klub piłkarski Real Madryt. A w 1899 w Niemczech została zarejestrowana aspiryna produkowana przez firmę Bayer. W 1885 tego dnia odkryto planetoidę Asporina – czy to stąd pochodzi nazwa aspiryny? Jeszcze wcześniej bo w 1869 tego dnia Dmitrij Mendelejew zaprezentował układ okresowy pierwiastków chemicznych. W 1521 roku tego dnia Ferdynand Magellan dotarł do wysp Guam i Rota w archipelagu Marianów. A w roku 1409 na zamku w Chinon doszło do pierwszego spotkania Joanny d’Arc z królem Francji Karolem VII Walezjuszem.
W takich oto okolicznościach na świecie pojawił się mały Jeżyk, który zupełnie nie miał o nich pojęcia i jeszcze przez długi czas nie będzie go to zupełnie interesowało. Data jego urodzin dołączyła do tych dat, które należy zapamiętać jako bardzo szczególne.
Teraz mały Jeżyk leżał sobie w małym wózeczku, otulony szczelnie ciepłym becikiem. Na głowie miał ciepłą czapeczkę a pod nią różne bardzo ciekawe sny.
Zastanawialiście się kiedyś o czym śnią takie zupełnie małe istotki, które dopiero co pojawiły się na świecie? Jakie mogą być ich sny skoro jeszcze niczego nie widziały i nie wiedzą o świecie? A może wcale tak nie jest, że nie wiedzą… Może pamięć poprzednich pokoleń – bo przecież zawsze pochodzimy od kogoś, kto już żył i przeżył wiele, a jeśli zsumuje się pamięć naszych genów to wychodzi tego naprawdę sporo – odtwarza się jak nagranie ze starej płyty w głowie maluszka. I chociaż on sam nie może z tego za wiele zrozumieć, to pewne rzeczy wczytują mu się do pamięci i już nie jest jak ta biała kartka, która nie ma o czym śnić.
Zresztą co tu filozofować. Skoro już Jeżyk był na świecie to przecież otaczały go teraz głosy, zapachy, barwy, które wpływały na małe komóreczki w jego głowie i teraz one naradzały się ze sobą jak to wszystko nazwać i oswoić.
Na szczęście dla małego Jeżyka tuż obok była jeżykowa mama, która na pewno wyjaśni mu z czasem wszystko to, co go otacza. A jeśli nie będzie potrafiła wyjaśnić wszystkiego to przynajmniej wiadomo będzie dlaczego Jeżyk czegoś nie rozumie. Bo to po prostu jest zbyt trudne.
Zresztą jak to bywa w świecie, kiedy Jeżyk dorośnie i będzie już całkiem dorosłym Jeżem, będzie pewnie wiedział dużo więcej niż jego rodzice. I tak właśnie powinno być.

Jeże to bardzo pożyteczne stworzenia. Dbają o przyrodę i dlatego są pod ochroną. Każdy kolejny jeż jaki pojawia się na świecie to szansa na przetrwanie dla wielu roślin. Jeż jest spokojnym stworzeniem i nikomu nie robi krzywdy. A kolce, które wyrastają mu na grzbiecie są mu potrzebne do samoobrony.
Około czternaście dni po urodzeniu małe jeże otwierają oczy i są bardzo ciekawe świata. A już po około miesiącu maminej opieki małe jeżyki, ważące około trzystu gram, wyruszają na podbój świata.
Małe stworzonka są bardzo dzielne. Nie sztuka być odważnym kiedy jest się dużym i dobrze zbudowanym. Sztuką jest być dzielnym maluchem, który nie dość, że przynosi pożytek przyrodzie to jeszcze żyje z nią za pan brat.

Właśnie dlatego wielu właścicieli pięknych ogrodów chciałoby zaprosić do nich jeża. Bajkowe stworzonko, które podobno lubi nosić na grzbiecie jabłka. To oczywiście wymysł bajkopisarzy, podobno jeże wcale nie lubią jabłek. Co przecież nie oznacza, że nie może wśród nich znaleźć się jeden, który akurat jabłka lubi.

Jeże lubią spokój. I zdecydowanie preferują życie nocne. W dzień śpią a w nocy łazęgują. Ich życie obok człowieka przebiega w całkowitej symbiozie. Lepiej jednak nie zawracać mu głowy i nie zaczepiać. Bo wtedy zwinie się w kolczastą kuleczkę i lepiej się do niego nie zbliżać.

Tak, tak, zapamiętajcie, jeże lubią chodzić swoimi ścieżkami. Pod żadnym pozorem nie powinno się ingerować w ich dziką egzystencję. To co je interesuje najbardziej to być jak najbliżej natury, która nie jest zmieniona ludzką ręką.

Tymczasem mały Jeżyk śpi sobie smacznie w małym łóżeczku i śni o tym co działo się pokolenia przed jego narodzinami. Śni mu się sad pełen czerwonych okrągłych jabłek, które spadają lekko, prosto na jego kolczasty grzbiet. Śnią mu się niezwykłe miejsca,które kiedyś zobaczy i pozna. Na razie świat, który go otacza jest bardzo niewielki, miękki i pachnący jak kolorowa dziecięca pościel. Z tego świata na razie czerpie swoją siłę, która pozwoli mu kiedyś być tym kim ma być.

Śpij smacznie mały Jeżyku i rośnij zdrowo. Masz już swoje miejsce w kalendarzu obok Magellana, Joanny Darc i planetoidy Asporina. To całkiem dobry początek jeżykowego życia. Reszty dokonasz kiedy tylko podrośniesz.

Skrzat

Pewnego razu był sobie skrzat. Kto to skrzat? Skrzat to taki ktoś, kto jest bardzo maleńki ale jednocześnie bardzo dzielny. I zawsze ma na głowie mnóstwo spraw.
Skrzaty zawsze dokądś się spieszą. Zawsze mają coś pilnego do załatwienia. I zawsze wiedzą, co dzieje się w okolicy. Kogo boli brzuch, kto zgubił klucz do spiżarki, kto hałasował w nocy tak, że niektórzy nie mogli spać.
Nasz skrzat był właśnie dokładnie takim skrzatem. Pełnym życia i wigoru. Energicznym i śmiałym. Po prostu – skrzat!

Życie zazwyczaj toczy się jakimś stałym rytmem. Dni bywają podobne do siebie, słońce codziennie wstaje rano a zachodzi wieczorem. W ten stały rytm wpasowuje się zwykle czynności, których wykonywanie jest jak tykanie zegara, nieodzowne aby minął kolejny dzień. Takie dni upływają spokojnie, czasami szybciej, czasami wolniej. W zależności od tego czy urozmaicił je jakiś nieprzewidziany element, czyjaś wizyta, miłe słowo, nowy smak lub inne niezwykłe wrażenia.
Tak mijał czas każdemu skrzatowi. Nasz skrzat codziennie rano wstawał wcześnie i budził ze snu zięby mieszkające obok. To od zawsze należało do jego obowiązków a swoje obowiązki traktował bardzo poważnie i wykonywał sumiennie.
Kiedy zięby strzepywały ze swoich skrzydełek resztki snów i szykowały się do porannego ćwiczenia głosów, skrzat zaglądał do starej piwniczki gdzie mieszkały bezpańskie koty. Sprawdzał czy wszystkie wróciły do domu po całonocnej włóczędze. Koty to straszne łazęgi. Taka jest ich natura. Skrzat nigdy nie zastanawiał się nad tym czy to dobrze czy też źle. Naturę trudno sobie wybrać. Można próbować pracować nad pewnymi złymi przyzwyczajeniami. Ale jeśli ktoś woli spać w dzień a w nocy uprawiać wędrówki, to właściwie co w tym złego? Ktoś jednak musiał czuwać nad tym, żeby wszystkie wracały do domu. Same nigdy by się nie upilnowały. Taka już była ta ich natura.
Po sprawdzeniu czy wszystkie koty śpią już smacznie w starej piwniczce, skrzat biegł do niewielkiej norki pod wystającym z ziemi korzeniem dębu. Mieszkała tam rodzina państwa Myszy, pan i pani Myszowie z całą gromadą małych myszątek. Skrzat codziennie odprowadzał starsze myszątka do szkoły. Pani Mysz musiała zostać z młodszymi myszkami a pan Mysz bardzo spieszył się do pracy. Skrzat punktualnie o wpół do ósmej pukał do drzwiczek ich norki a potem prawadził radosną gromadkę prosto do szkoły, którą prowadziła pani Wiewiórka.

Potem w ciągu dnia skrzat miał jeszcze bardzo wiele innych zadań. Przez godzinę pomagał w sklepiku z narzędziami pana Borsuka. Borsuk nie był już taki młody i potrzebował pomocy przy przyjmowaniu towaru, który pan Lis przywoził przed południem. I zawsze bardzo się spieszył. Ktoś musiał szybko to rozpakować.
Przez dwie kolejne godziny skrzat pomagał Lisicy w jej kawiarni pod klonem i parzył najlepszą kawę w całej okolicy. Dlatego w tym czasie w kawiarni nie można było dostać wolnego stolika.
A potem biegł odebrać mysią gromadkę ze szkoły i wśród śmiechów i ozywionych rozmów, podskoków i gonitwy, odprowadzał do norki pani Myszy.
Wreszcie popołudniu pomagał panu Sowie w bibliotece przy katalogowaniu książek. Za to pan Sowa czasami dawał mu w prezencie piękne książki bo wiedział, że skrzat kocha książki ponad wszystko na świecie!
Małe mieszkanko skrzata pełne było książek różnej wielkości i grubości. Leżały w różnych miejscach ale nie w żadnym nieładzie czy zaniedbaniu. Po prostu stanowiły bardzo ważną część życia skrzata, były kimś lub raczej czymś na kształt najlepszych towarzyszy. Których dobrze mieć zawsze przy sobie.

Kiedy dzień zbliżał się ku końcowi skrzat wracał do swojego mieszkanka pełnego książek. Był zmęczony i marzył tylko o dużym kubku słodkiej herbaty. I o tym, żeby usiąść w głębokim miękkim fotelu i zatopić w lekturze, aż do późnych godzin nocnych.

Zabawa – rozmowa

Mamo wiesz,

bawiliśmy się z Frankiem

że on jest psem a ja kotem.

Tylko Franek nie pozwalał na to, żebym miauczał.

Mi nie pozwalał miauczeć a sam hauczał!

🙂

Miasteñko

Pewnego razu było sobie małe miasteńko. Nie miasteczko, bo miasteczka nie są jeszcze takie małe. Miasteńko było maciupeńkie i mieściło się w jednej małej dłoni. Dłoni małego chłopca.
Myślicie, że w takim małym miasteńku to pewnie niewiele jest uliczek, domków, drzewek…? Ale jest ich tam akurat tyle, ile trzeba, żeby miasteńko mogło być miasteńkiem.

W miasteńku mieszkali maleńcy ludzie i jeździli maleńkimi autkami. Nad miasteńkiem świeciło maleńkie słoneczko a czasami padał drobniutki deszczyk. Bywało nawet, że sypały maciupkie płatki śniegu. I wtedy na uliczkach i w parkach robiły się malutkie zaspy. Chociaż dla mieszkańców miasteńka wcale nie były takie malutkie. I tak samo złościł ich deszcz i zasypane śniegiem ulice. I tak samo lubili śnieżny puch i promienie słońca. Wszystko zupełnie jak w normalnym mieście, tylko na miarę miasteńka.

Dzień budził się w miasteńku o świcie. Malutcy mieszkańcy śpieszyli do swojej malutkiej pracy i zajmowali się swoimi drobnymi sprawami. Dbali o swoje malutkie rodzinki i spotykali się na małą kawkę ze swoimi maciupkimi przyjaciółmi. W malutkich i przytulnych kawiarenkach. Ich życia były wiele razy mniejsze od małej dłoni małego chłopca.
Ich maleńkie autka warczały małymi silniczkami ale było to warczenie sto razy bardziej ciche niż brzęczenie muchy.

Czy to oznacza, że ich życie i życie miasteńka były bez znaczenia? Oczywiście, że nie. Z perspektywy maciupkich mieszkańców miasteńka ich codzienne problemy wcale nie były takie malutkie. Były całkiem spore, niektóre nawet wydawały się dużo większe od samego miasteńka. To zresztą akurat jest stała cecha wszystkich problemów na całym świecie. Zawsze wydają się ludziom dużo większe od nich samych.
Dopóki nie okaże się, że większość z nich wcale nie jest taka duża.

Po ulicach miasteńka chodziły malutkie kotki i malutkie pieski. Na drzewach mieszkały malutkie ptaszki. I wiecie co jeszcze? Były tam też maciupkie myszki, które mieszkały w piwnicach małych domków! Tak maciupkie, że gdyby któraś z nich chciała ugryźć w dłoń chłopca, to w ogóle, ani trochę by tego nie poczuł!

W miasteńku życie codziennie toczyło się jak w każdym innym miejscu na świecie. Rano można było dostać świeże bułeczki w sklepiku za rogiem. Z perspektywy dłoni małego chłopca były jak ledwo widoczne albo po prostu niewidzialne okruszki. Można było iść na spacerek piękną lipową alejką. Która z perspektywy dłoni małego chłopca była cienką niteczką. I cieszyć się promieniami złotego słoneczka, które dla mieszkańców miasteńka było tak samo odległe jak dla każdego mieszkańca Ziemi. A wieczorem nad miasteńkiem wschodził srebrny mały księżyc, jak błyszczący medalik na cieniutkim łańcuszku. Kiedy dłoń małego chłopca zamykała się w nocy, w miasteńku robiło się całkiem ciemno. I tylko gdzieniegdzie w maleńkich okienkach malutkich domków dostrzec można było ciepłe światełko maluteńkiej lampeczki.

To, że miasteńko było miasteńkiem, jego ulice uliczkami a domy domkami, wcale nie oznacza, że były mniej znaczące niż wszystko inne na świecie.
Wyobraźcie sobie, że miasto, w którym żyjecie, ktoś właśnie ogląda przez lunetę z baaardzooo wysoka. Wiecie co widzi? No właśnie… Z pewnej perspektywy my też jesteśmy mieszkańcami miasteńka. W naszych małych autkach i malutkich domkach. Z naszymi wielkimi – małymi problemami. Albo nawet… w ogóle nas nie ma.