Burza


Pewnego razu była piękna, słoneczna pogoda. Niebo było błękitne, lekki wiatr potrącał liście. Dzieci w przedszkolu bawiły się na placu zabaw. Plac zabaw był duży i kolorowy. Pośrodku rosło duże drzewo, które dawało przyjemny cień.

W tym czasie rodzice dzieci zmagali się z mnóstwem spraw w pracy, jacyś ludzie chodzili po ulicach, inni robili zakupy, byli u lekarza, załatwiali sprawy w urzędach. Nikt z nich nie domyślał się tego co miało wydarzyć się już wkrótce. Wysoko na niebie, w miejscu, którego nie widać z ziemi, zbierały się właśnie ciężkie, ciemne chmury. Było ich coraz więcej, jedna przy drugiej. Było ich tak dużo, że zrobiło się już tłoczno w tym miejscu. Chmury wpadały jedna na drugą i wtedy… nagle wysoko w niebie rozlegał się głośny huk. Jakby ktoś strzelał z olbrzymiej armaty. A po chwili kolejny i następny. Wkrótce z nieba zaczął kapać mały deszczyk. Krople stukały o szyby i parapety ale powietrze było ciepłe i nikt nie zważał na taki deszcz. Aż do chwili kiedy huk jeszcze potężniejszy nie zatrząsł niebem i ziemią a na niebie nagle pojawiła się srebrna błyskawica. Cienka srebrzysta linia, powykrzywiana w różne strony – jakby ktoś rozciął prześcieradło i zaświecił latarką z drugiej strony. Wtedy panie z przedszkola zabrały dzieci z placu zabaw i pobiegły z nimi do szatni.

Ludzie w biurach spojrzeli w okna oderwawszy na chwilę wzrok od papierów. Ci, którzy stali w kolejkach do lekarza lub w urzędach, podnieśli głowy do góry i zastygli tak na chwilę. A w głowach wszystkich pojawiła się w tej samej chwili krótka myśl, jak ta błyskawica: Burza…. Burza nadchodziła. Ciężkimi krokami, grzmiąc groźnie i rzucając piorunami nad dachami budynków. Wkrótce niebo zszarzało, nie było już błękitne. Lekki wietrzyk zamienił się w silny wiatr, który zrzucał gałęzie z drzew. Zrzucał też kapelusze z głów i porywał parasole. A potem łamał je i porzucał. Ludzie na ulicach przyśpieszali krok. Wszędzie zamykano okna. Burza szalała jakby wściekła się na cały świat. Deszcz lał się teraz jak z wielkiego cebra, krople uderzały głośno w szyby, jakby chciały dostać się do środka. Ziemia zatrzęsła się od huku grzmotów. Niebo zrobiło się czarne i na ulicach nie było już prawie nikogo. Zostali tylko ci, których burza zastała w środku drogi – skądś dokądś…

Panie w przedszkolu zapaliły światła. W jadalni podano podwieczorek i ciepłą herbatę. Dzieci w kolorowych ubrankach usiadły na swoich miejscach, w jadalni zrobiło się gwarno i wesoło. Było ciepło, jasno i bezpiecznie. Mimo, że za oknami grzmiało i szumiało i deszcz uderzał w szyby. Wkrótce burza odejdzie. Wszystko się uspokoi i niebo znów będzie błękitne. A tymczasem – dobrze jest mieć schronienie przed burzą.

Mały chłopiec w lustrze


Pewnego razu był sobie mały chłopiec. Był wesołym chłopcem, lubił chodzić do przedszkola i miał bardzo kochanych rodziców. Któregoś dnia, kiedy po przyjściu do domu zdejmował czapkę i szalik, zauważył chłopca w lustrze. Był bardzo podobny do niego. Uśmiechnął się a chłopiec odpowiedział uśmiechem. Od tej pory chłopiec codziennie spędzał trochę czasu z chłopcem z lustra. Opowiadał mu o tym co robił w przedszkolu i żałował, że chłopiec z lustra nie może chodzić tam z nim. Kiedy chłopiec przynosił swoje zabawki, chłopiec z lustra wyciągał takie same, piękne i kolorowe, i bawili się razem. A kiedy chłopiec wychodził na spacer z rodzicami to żegnał się z chłopcem z lustra i obiecywał, że po powrocie wszystko mu opowie…
Chłopiec czasami był smutny, że chłopiec z lustra musi tkwić w tym lustrze. Pewnie chętnie też poszedłby na spacer. Martwił się, że chłopiec w lustrze siedzi tam sam, bez mamy i taty…
(… – Mamo, mamo, teraz napisz proszę, że to było tylko jego odbicie i kiedy odszedł, to ten chłopiec z lustra zniknął…
      – Dobrze syneczku…)
Któregoś dnia chłopiec znowu wybierał się na spacer z rodzicami. Pożegnał się z chłopcem z lustra ale kiedy szedł w stronę drzwi, zauważył, że chłopiec z lustra zniknął.
– Mamo, mamo, zobacz, ten chłopiec z lustra – zniknął!
– Jaki chłopiec z lustra?
– Ten, który tam mieszka. Mieszka tam sam, bez mamy i taty…
– Synku, tam nie ma żadnego chłopca…
– Jest! Był, a teraz zniknął!
– Synku – uśmiechnęła się mama – to nie jest żaden chłopiec z lustra. To jest…. twoje własne odbicie. A skoro tak, to ma też mamę i tatę, jak ty.
– Ale…
– Chodź, sprawdzimy – i mama wzięła chłopca za rękę i stanęła z nim przed lustrem. Naprzeciwko stał chłopiec z lustra, trochę zdziwiony, a obok niego stała mama – uśmiechnięta, taka sama jak mama chłopca… Chłopiec uśmiechnął się radośnie a chłopiec z lustra uśmiechnął się tak samo.

Uff! A więc chłopiec z lustra wcale nie był samotnym, smutnym chłopcem. Był zwykłym chłopcem i niczego mu nie brakowało! To była naprawdę dobra wiadomość.

Śnieg – rozmowa

– Mamo, było super, jest tyyyle śniegu! I wiesz, odśnieżyłem ci samochód…
– Ale jak syneczku, rączkami?!
– Taak, rękawiczkami! Odśnieżyłem okna, żebyś widziała co się dzieje dookoła, i drzwi. Ale nie cały, dachu nie dałem już rady, bo jestem jeszcze za mały!

Góra


Pewnego razu była sobie bardzo wysoka góra. Tak wysoka, że szczyt tej góry zasłaniały chmury. Nie można jej było objąć wzrokiem. Najstarsi mówili, że na jej szczycie jest niezwykłe królestwo.  Mówili, że każdy kto dotrze do tego królestwa poczuje szczęście bezgraniczne i radość tak wielką, że wystarczyłoby jej na resztę jego życia. Tak wielkie i niezwykłe skarby można tam znaleźć. Ale nie każdemu dane jest zobaczyć to królestwo. Tylko tym, którzy potrafią patrzeć naprawdę.
Jednak góra była niedostępna, bo niemal każdy kto próbował wspiąć się na nią, musiał zrezygnować. Jej zbocza były strome a ścieżki wąskie i kręte. Kilku śmiałków spadło z niej i potłukło się mocno.
To wszystko odstraszało skutecznie od wchodzenia na górę ale też rozbudzało pragnienia.  Byli tacy, którzy twierdzili, że dotarli na szczyt, ale żadnego królestwa nie widzieli. Chcieli więc spróbować znowu, ale góra nie chciała ich już wpuścić.
Wznosiła się nad okolicą i budziła lęk, przerażenie ale też podziw i pożądanie. Bardzo wielu marzyło żeby wejść na górę, na sam jej wierzchołek i zobaczyć niezwykłe królestwo na jej szczycie. I potem móc pochwalić się wszystkim, że mu się udało i że zdobył skarby nie z tej ziemi.
Wieczorem siadano przy ognisku i rozprawiano o tym jakie jeszcze mogą być sposoby na zdobycie góry.  
Ale był jeden człowiek, który patrzył na górę ale nie chciał jej zdobywać. Nie dlatego, że ją lekceważył. Wręcz odwrotnie – szanował ją i uznawał jej dominującą obecność. Nie chciał się jednak wspinać na nią ani jej zdobywać. Wolał na świat patrzeć z dołu i na górę też. Żył sobie spokojnie u podnóża góry i w ogóle nie zaprzątał sobie nią głowy. Zajmował się swoim życiem i codziennymi sprawami a górę traktował jako piękny i niezwykły element krajobrazu.
Niektórzy próbowali go podpuścić: tak wielu chciałoby wejść na górę a ty nie? Nie chciałbyś być pierwszy? Nie chciałbyś zdobyć skarb, który jest w królestwie na szczycie góry?
Ale człowiek uśmiechał się tylko. Nie pragnął skarbów.
Któregoś dnia siedział jak zwykle przed swoim domem, patrząc na niebo, na chmury i na górę. Zbliżał się wieczór i wszystko powoli stawało się granatowe. Góra, pod którą mieszkał, także. Na tle ciemniejącego nieba jej jeszcze ciemniejsza sylwetka wznosiła się, milcząca i posępna. Człowiek siedział i patrzył na niebo. Na niezwykłe kształty chmur i wszystkie odcienie niebieskości. Patrzył na rośliny rosnące wokół, ich ciemno zielone liście i kwiaty zamykające swoje kielichy przed nocą. Na pająka, który spokojnie zaplatał swoją srebrną pajęczynę pomiędzy drżącymi gałązkami krzewu – po mistrzowsku, bez zawahania, bez spoglądania w plany i projekty. Wszystko to napawało go spokojem i radością i nie pragnął niczego więcej tylko tej ciszy wieczornej i tej przyrody tętniącej życiem wypełnionym treścią niejednokrotnie dużo głębszą niż życie człowieka.
Nagle ciszę wieczoru przerwało wołanie – niezbyt wyraźne. Ktoś wołał od strony góry, czyżby na pomoc? Człowiek siedzący przed swoim domem nasłuchiwał. Chciał powrócić do swoich rozmyślań i patrzenia na chmury, które zaraz rozpłyną się w ciemności. Może to ptak jakiś albo zwierz.
Jednak wołanie powtórzyło się i człowiek pomyślał, że ktoś woła o pomoc. Zerwał się na równe nogi. Nie pragnął góry i też nie bał się jej specjalnie. Ale kiedy słyszał wołanie wiedział co należy robić. Bo los innych nigdy nie był mu obojętny. Pobiegł co sił w nogach w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Dookoła było ciemno a on przedzierał się przez gęste zarośla. Gałęzie krzewów chwytały go za ramiona jakby chciały go zatrzymać. Drapały go po twarzy i wplątywały się we włosy. Ale nie zważał na to. Ciemność była coraz gęstsza, a jego droga coraz trudniejsza i bardziej stroma. Co jakiś czas nasłuchiwał czy ktoś woła jeszcze. I wydawało mu się, że nadal słyszy to wołanie, dalekie, jakby z głębi góry dochodzące. Więc szedł dalej. Był tak zdeterminowany i skupiony na swoim celu, że zupełnie nie czuł strachu ani zmęczenia. Wspinał się po stromej drodze bo czuł, że tak trzeba.
Szedł już bardzo długo i przed oczami zaczął widzieć dziwne obrazy, które podsuwała mu wyobraźnia. To był wynik zmęczenia, którego dotąd nie odczuwał posuwając się wytrwale do przodu. Szedł już bardzo długo i dopiero teraz poczuł znużenie. Musiał odpocząć. Wokół panowała ciemność i cisza. Wkrótce więc człowiek zasnął i spał długo i mocno.
Obudziły go pierwsze promienie słońca łażące mu po twarzy jak nieznośna mucha. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą bezchmurne niebo, biało błękitne. A kiedy wstał … znieruchomiał i gdyby ktoś mógł go zobaczyć w tej chwili pomyślałby, że właśnie wrósł w ziemię i będzie już wiecznie tak stać tutaj bez ruchu, jak drzewo. Ale nikt nie mógł go zobaczyć bo nikogo poza nim tu nie było. Był sam, na samym szczycie wielkiej góry. A z tego szczytu widok rozpościerał się tak piękny, że dech zapierał i odbierał mowę. Jakby świat cały miało się u stóp. A świat ten był jak z baśni, z mnóstwem barw i odcieni. Nierzeczywisty i daleki ale jednak prawdziwy. Człowiek stał i patrzył i szczęście wypełniało go do granic. I radość czuł tak wielką jak jeszcze nigdy dotąd. Nie wyobrażał sobie niczego co byłoby piękniejsze i cenniejsze. Bo kiedy tak patrzył z góry na świat, nie mogąc stąd dostrzec ani ludzi ani nawet ich domów, uświadamiał sobie jak małe i bez znaczenia są codzienne sprawy i niby – troski. Z tej wysokości wszystko to było nie tyle malutkie co po prostu niedostrzegalne. A uświadomienie sobie tego wydało się człowiekowi czymś tak wartościowym jak największy skarb. Wiedział już, że ten widok i to wrażenie pozostanie w nim na zawsze. Ta cisza i uroda świata wypełniły mu głowę i serce i czuł, że doświadcza czegoś co człowiekowi może być dane chyba tylko raz w życiu. Jakby dotykał sensu istnienia, o którym mówi się, że go nie ma …
Kiedy człowiek zszedł na dół, okazało się, że wszyscy go szukali. A kiedy powiedział im, że był ma szczycie wielkiej góry, otwierali oczy szeroko ze zdumienia.
– Przecież nie chciałeś – mówili.
– Ale góra mnie zawołała – odpowiadał.
Pytali czy widział królestwo i czy znalazł skarby? A on uśmiechał się tylko i twierdząco kiwał głową. A oni pytali dalej. Ale już nic więcej nie zdołali się dowiedzieć.
Człowiek wrócił do swojego życia i wieczorów pachnących przyrodą. Wkrótce ludzie przestali go wypytywać i interesować się nim. Nie wyglądało na to, żeby miał jakieś skarby. Pewnie wcale nie widział żadnego królestwa. Tylko przechwalał się jak to bywa wśród ludzi.
Człowiek dalej żył spokojnie u podnóża góry i często spoglądał na nią. Uśmiechał się przy tym do siebie.
A ludzie mówili, że to dziwak, ale niegroźny. Podobno paru śmiałków zdołało też dojść na szczyt wielkiej góry. Ale potem mówili, że żadnego królestwa ani skarbów tam nie znaleźli. Więc zapewne wcale nic tam nie ma. To pewnie stare legedny, w których nie ma nawet ziarna prawdy. Bo przecież ci najstarsi, którzy je opowiadali, pewnie niewiele już pamiętali i niewiele wiedzieli o prawdziwych skarbach i o świecie…

Sobota

Niebo pierzaste. Poduchy chmur nad głowami. Błękit i biel. Myślimy powoli i mówimy spokojniej. Niech nikt nie próbuje nas ponaglać. Krople deszczu bębniące o parapet i chmury, i chwile wlekące się powoli… leniwie… Rano pachnie pieczywem i kawą, a popołudnie przeciąga się spokojnie i bardzo powoli schyla ku wieczorowi… Wieczór zasiada w ciepłym kręgu światła lampy i słucha deszczu za oknem. Nigdzie się nie śpieszy, nie musi, nie potrzebuje… odpoczywa.  Sobota.

Dwie Królewny

Bajka napisana specjalnie dla pewnej naprawdę pięknej i bardzo szczupłej Kamili, która nie potrafi dogadać się ze swoim lustrem :). Dedykuję ją wszystkim ludziom wokół na nowy rok – bądźcie piękni prawdziwym pięknem i nie wierzcie w żadne kanony!!!

Pewnego razu były sobie dwie królewny. Obie piękne jak malowane. Jedna była szczupła, cieniutka jak nitka, więc Nitka ją nazywano. Druga kształtna i gdzieniegdzie nieco – tak w sam raz – zaokrąglona. Nosiła kitkę, więc zwano ją Kitka. Nitka wiecznie się odchudzała, nie jadła prawie, po nocach nie spała – z głodu. Kitce uśmiech nie schodził z twarzy, wyspana, czuła się pewnie w swojej skórze i była z siebie zadowolona. Nitka nie chciała patrzeć w lustro, każdy kilogram jej ciała był męką dla niej. I chociaż wszyscy jej powtarzali, że szczupła jest i piękna, ona uparcie zaprzeczała. Kitka uśmiechała się do swojego w lustrze odbicia i czuła, że kocha życie. Z wdziękiem komplementy przyjmowała. Wiecznie otaczał ją tłum wielbicieli, wszyscy z nią czas swój spędzać chcieli. I chociaż jej figura nie była doskonała – czy raczej niezgodna z obowiązującym kanonem – to i tak ciągle się uśmiechała. Nitka oczywiście też miała wielbicieli, niejeden chętnie zbliżyłby się do niej. Jednak jej brak wiary we własne wdzięki potrafił skutecznie wszystkich przegonić. Obie więc piękne były królewny, lecz jakość ich życia różna. Bo Nitka czuła wiecznie niedosyt (może też z głodu) i bała się w siebie uwierzyć a Kitka lubiła siebie taką jaką była a przy tym wcale nie była próżna. Wiara w siebie to nie jest nic złego, jeśli tylko sufitu nie przebija ego… Nitka w siebie uwierzyć nie chciała, bez przerwy się zamartwiała, że może znowu gdzieś przybyło jej ciała. Kitka tylko głośno się śmiała. I wcale nie uważała, że gdyby była szczuplejsza i mniej zaokrąglona, to życie jej byłoby lepsze.
Bo jakość życia nie zależy od szczupłości ciała, od tego czy nam spadną czy wpadną dodatkowe kilogramy, tylko od tego jak je postrzegamy. I jak postrzegamy siebie. Ludzi jest na świecie tylu ile gwiazd na niebie. W jednej części świata jest chudość a w innej grubość modna. Ale są rzeczy uniwersalne – i do tej wiedzy niepotrzebne jest żadne oświecenie – zdrowie i pogoda ducha wszędzie, nawet na Księżycu, są w najwyższej cenie.
Swoją drogą ciekawe….- czasami takie kwestie głowę mi zaprzątają – czy Kosmici się odchudzają…???

Choinka

Pewnego razu była sobie choinka. Piękna, zielona, pachnąca, z rozłożystymi gałęziami. Stała w salonie, dumna, i patrzyła z góry na wszystkich. Duma nie pozwalała jej trząść się ze złości ale była zła. Cała została obwieszona kolorowymi bombkami, różnej wielkości i kształtów. W dodatku oplatał ją sznur mrugających lampek. Choinka stała i myśli kłębiły się jej w głowie:
“Co to za paskudztwo, te bombki, kolorowe, pstrokate. Kolory gryzą się ze sobą. To zupełnie nie w moim stylu!… “
…“A ta gwiazda na czubku?! Takie gwiazdy dawno wyszły z mody. Wstyd się w tym pokazywać!…” – prychała w duchu choinka.
“I te lampki! Ruszyć się w nich nie mogę. Mrugają bez przerwy, zdrzemnąć się nie da! I to ma być niby ładne??? Okkkropność!”
Tak złościła się choinka. A potem odpływała myślami na jasną polanę pośrodku lasu. I marzyła o zielonej sukni z igieł, białym śnieżnym szalu na ramionach, o ptaku, który przysiadł na gałęzi, o zającu, który mieszkał tuż obok. O świetle księżyca i o gwiazdach na niebie….
“O tak… zieleń, biel, taki właśnie jest mój styl, bezapelacyjnie…
Ale co Wy wiecie o dobrym stylu???” – wzdychała choinka patrząc z góry na wszystkich.

Śnieg

Gdzie podział się śnieg? Biały i puszysty. Skrzący się srebrzyście w blasku świateł.
Małe srebrne gwiazdki. Tańczące w powietrzu elfy zimowe. Spadające lekko na czyjąś głowę. Znikające tak nagle jak się pojawiły.
Białe domy i drzewa i całe ulice. Cały świat przykryty lekką białą kołdrą. Jak ze snu.
W takim świecie, jak w bajce, szło się po białej drodze. Rzęsy miało się białe.
Można było pomyśleć, że się komuś tam w górze, wiadro mleka wylało.
Albo, że to są może lody waniliowe, które płyną jak rzeka i spadają na głowę.
Można było się położyć w miękkim śniegu na ziemi. I do góry popatrzeć na niebo.
Sople lodu sztukaterią ozdabiały domy. Szyby okien fantazyjnie przystrajały się szronem. Malując kwiaty i ptaki i gwiazdy na szkle.
A w tle… była noc – granatowo – biała.
Dzień srebrzysty mroźnym oddechem budził ze snu skostniałe drzewa. W gałęziach których aż do samej wiosny żaden już ptak nie zaśpiewał. Najwyżej skulił skrzydła zmarznięte i tęsknie spojrzał na słońce. Które schowało w białym szalu swoje ramiona gorące.
Śnieg usypiał świat cały. Uspokajał, wyciszał. Spowalniał ruch na ulicach. Codzienną gonitwę nie wiadomo za czym.
Pod zimnym oddechem zimy drzewa, chmury i myśli – jakby zaczarowane -zatrzymywały się w bezruchu, jak na jakimś obrazie.
I tylko gdzieś w oddali ktoś dzwonił dzwoneczkami. I śnieg biały, puszysty, skrzypiał pod butami…

Parowóz

Pewnego razu był sobie pociąg. Nie taki nowoczesny, jakie teraz można spotkać. Nie elektryczny tylko parowy. Taki trochę starodawny. Całkiem jednak sprawny. Mieszkał w małej parowozowni w niewielkim miasteczku. Z dala od wielkich węzłów kolejowych. Codziennie jeździł po torach, przewożąc wagony pełne najrozmaitszych towarów. Bo był pociągiem towarowym. Lubił swoją pracę i nie zamieniłby jej na żadną inną. Lubił gnać przed siebie – tak prędko, jak mógł – i zostawiać w tyle łąki, pola, senne miasteczka i małe stacyjki. Znał dobrze wszystkie te okolice i niemal każdy kamień na torach. A kiedy już dowoził załadowane wagony do miejsca docelowego, czuł wielką satysfakcję z wykonanej pracy.
Pewnego dnia dostał zadanie. Miał pojechać na dużą stację kolejową w dużym mieście i tam odebrać ważny ładunek. Nie był jeszcze nigdy w takim miejscu i bardzo był ciekaw jak tam jest. Wiedział, że spotka tam nowoczesne pociągi, czasami mijał takie – pędzące, lśniące, nowoczesne pociągi pasażerskie. Patrzył wtedy na nie z podziwem i myślał o tym, jak wiele zmieniło się od czasu kiedy to on był młody.
Kiedy dojechał do tej wielkiej stacji od razu uderzył go gwar i hałas jakie tu panowały. Pociągi stały na różnych peronach i tylko przekrzykiwały się między sobą. Na starszy pociąg wszyscy patrzyli ze zdziwieniem i trochę z niechęcią.
– Hej, zawalidroga, czego tu szukasz – zawołał jeden z ekspresów patrząc z góry na pociąg parowy.
– Witaj – przywitał się grzecznie parowóz – mam tu do odebrania towar. Jestem pociągiem towarowym.
Ekspres spojrzał na niego niechętnie i rzekł:
– Masz jeszcze siłę ciągnąć wagony??? Nadawałbyś się raczej do muzeum! – i zaśmiał się niegrzecznie.
Parowóz nie przejął się tym zbytnio, bo wiele już słyszał i widział. Jednak pozostałe pociągi również nie były zbyt przyjazne. Śpieszyły się bardzo i rzucały tylko uszczypliwe docinki. Nie tylko do pociągu towarowego, ale także do siebie nawzajem. Pociąg towarowy pomyślał, że kiedyś na kolei panowała lepsza atmosfera. Pociągi były grzeczne dla siebie nawzajem, pozdrawiały się serdecznie i prowadziły przyjacielskie pogawędki.
Na szczęście odebrał już towar i mógł wyruszyć w drogę. Kiedy już opuścił stację usłyszał szybki stukot kół na torach obok. To ten niegrzeczny ekspres mijał go gwiżdżąc głośno.
– Uważaj dziadku – krzyknął ekspres – żebyś się nie popsuł! Ha, ha… – i zniknął za zakrętem.
Pociąg parowy nie przejął się tą złośliwą uwagą. Cieszył się, że wraca już do swojej spokojnej stacji, gdzie wszyscy darzą go sympatią i szacunkiem. Bo przecież był nadal bardzo dobrym i sprawnym pociągiem i codziennie rzetelnie wykonywał swoją pracę.
Kiedy tylko dojechał, jego wagony zostały rozładowane, a on miał wreszcie chwilę dla siebie. Mógł odpocząć na bocznicy lub pojechać na przejażdżkę po torach, które biegły przez piękny las, a którymi już nikt nie jeździł.
Jednak kiedy chciał już ruszać, na stacji zapanowało wielkie poruszenie. Najpierw zadzwonił dyżurny telefon, potem kierownik stacji podbiegł do jednego z pracowników i coś mu tłumaczył wymachując rękami. Potem zawołano maszynistę, który słuchał i kręcił tylko głową. Po czym wszyscy spojrzeli na pociąg parowy.
– Musisz pomóc – powiedział szybko kierownik stacji – był wypadek na torach. Trzeba zawieźć wagony pasażerskie do najbliższego miasta.
Pociąg parowy wykonywał już wiele ważnych zadań w życiu. Nie przestraszył się więc i tego.
– Ale co się stało? – zapytał tylko, bo chciał rozeznać się w sytuacji.
– Jeden z ekspresów się wykoleił. Pędził zbyt szybko. Ach, te nowoczesne pociągi, w ogóle nie uważają i potem tak … – reszty pociąg już nie dosłyszał, bo kierownik stacji zniknął w swoim biurze, zamykając za sobą drzwi.
Pociąg parowy wyruszył na miejsce wypadku. Z daleka już dostrzegł przechylone wagony nowoczesnego pociągu. I ludzi wychylających się z okien i zaniepokojonych tym, że ich podróż została przerwana. Kiedy podjechał bliżej poznał ten pociąg.
– To ty …? – zdziwił się nowoczesny ekspres – żartowałem z ciebie, ale sam wpadłem w tarapaty. Pasażerowie są zdenerwowani, nie mogę ich zawieźć do miasta, uszkodziłem jedną oś…
Pociąg parowy popatrzył na ekspres, który spodziewał się, że teraz stanie się obiektem kpin, bo parowóz zacznie z niego drwić albo – co gorsza – pouczać go! Ale parowóz uśmiechnął się tylko lekko i wypuścił z komina kłąb pary.
– Spokojnie kolego – powiedział – niczym się nie martw. Dowiozę twoje wagony do miasta.
Wagony zostały podczepione do parowozu i pasażerowie mogli kontynuować podróż. Nie tak szybko, jak ekspresem, ale za to spokojnie i bezpiecznie.
Minęło kilka tygodni. Parowóz ciężko pracował, wożąc towary i nadal cieszył się swoją pracą. Któregoś dnia znowu dostał za zadanie odebranie ważnych towarów z tej dużej stacji, na której był poprzednim razem. Spodziewał się już, co go tam spotka. Docinki i złośliwości nowoczesnych pociągów. Nie przejmował się tym za bardzo, bo zbyt wiele już widział i słyszał. Ale chciał mieć to już za sobą.
Kiedy dojechał pociągi jak poprzednio stały na peronach i pokrzykiwały coś do siebie. Panował ruch i gwar. Ale kiedy parowóz mijał je w drodze do sortowni pociągi nie dogryzały mu.
– Witaj – kłaniały się grzecznie – co słychać?
Pociąg parowy odpowiadał na te miłe słowa, ale dziwił się trochę skąd ta zmiana. Nagle dojrzał znajomy już ekspres, który tym razem nie zażartował z niego tylko skinął grzecznie i rzekł:
– Witaj parowy pociągu. Jak się masz? Chciałem ci podziękować za twoją pomoc. Ostatnio nie zdążyłem. Jesteś dobrym pociągiem i dobrym kolegą. Dziękuję ci.
– Hej – zawołał wesoło parowóz – a nie staruszkiem i zawalidrogą??? I roześmiał się serdecznie, a ekspres roześmiał się wraz z nim. I wszystkie inne pociągi stojące na peronach też. I nagle atmosfera na dużej stacji kolejowej zrobiła się taka, jak za dawnych lat – pełna wzajemnej serdeczności i przyjaźni, taka jaka powinna być zawsze, pomiędzy pociągami… i nie tylko.

Dziękuję – rozmowa

– Tato, dziękuję ci, że wyjąłeś mi tę wieeelką drzazgę z rączki!
– To nie ja synku, tylko mama. Mi się to nie udało.
– Ach, to dziękuję ci mamo, że ją wyciągnęłaś.
– Byłeś bardzo dzielny synku i bardzo nam w tym pomagałeś.
– Tato, dziękuję ci i tak – za to, że próbowałeś…