Pewnego razu był sobie Król. Mieszkał w dużym zamku i rządził dużym królestwem. Nie było mu łatwo pełnić tę funkcję, bo wcale nie jest łatwo być królem. Wielu mogło mu zazdrościć. Ale tylko on znał uczucie wielkiej samotności w dużej sali tronowej. Nawet wtedy kiedy dookoła stali jego dworzanie i służba.
Wieczorami Król też był zupełnie sam. Nie miał żony – tak się złożyło. Nie miał też dzieci. Służba przemykała cicho korytarzami, kucharze siedzieli przy piecu w kuchni. Ci, którzy mieli rodziny, spędzali z nimi czas. Król był sam. I ta samotność trochę mu doskwierała. Chętnie by z kimś porozmawiał, pośmiał się, pograł w szachy może…
Któregoś dnia Król wpadł na pomysł. Przecież jako król mógł rozkazać poddanym żeby dotrzymywali mu towarzystwa. Nic prostszego! Rozkaże im rozmawiać ze sobą i już.
Następnego dnia zasiadł wygodnie na tronie i zawołał wszystkich. Znali już jego rozkaz, który wydał z samego rana. Teraz zebrali się w sali tronowej żeby dotrzymać towarzystwa swojemu królowi.
– Piękna dziś pogoda – zaczął łagodnie Król.
– Taaa, taa – poddani odpowiedzieli skwapliwie, stojąc w wielkiej sali.
– Wieczór też jest całkiem przyjemny – kontynuował Król.
– Mhmmm… – odpowiadali poddani.
A jednak coś nie działało. Rozmowa nie kleiła się, poddani wiercili się trochę i spoglądali niepewnie. Król zamyślił się.
Na drugi dzień kazał wnieść do sali tronowej stoły i krzesła. Poddani mogli wygodnie usiąść, a tymczasem Król siedział na tronie.
Król tym razem zaczął na inny temat:
– Słyszałem, że smaczne sery sprzedają w małym sklepiku przy placu?
– O tak, Królu – jeden z poddanych ukłonił się nisko – i dobre mleko.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, ale… to nie była taka rozmowa, o jaką chodziło Królowi. Poddani kłaniali się, mówiąc. A właściwie to odpowiadali na jego pytania. Atmosfera była nieco sztywna i Król wcale nie czuł się mniej samotny. Ale może to dlatego, że dopiero krótko rozmawiają ze sobą? Może się rozkręcą z czasem?
Przez kilka kolejnych wieczorów Król spotykał się z poddanymi na pogawędkę. Ale atmosfera nie zmieniała się i Król czuł, że to nie jest tak jakby chciał.
Kiedy poddani wracali do swoich domów Król patrzył na nich przez okno i widział jak dyskutują i się śmieją. Dlaczego z nim tak nie mogli?
Któregoś wieczoru nie wytrzymał i zapytał wprost:
– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze mną i ze sobą nawzajem jak wtedy, kiedy jesteście sami?
Na sali przez chwilę panowała wielka cisza. Potem ktoś chrząknął i odezwał się:
– Jesteś naszym Królem… Masz inne sprawy na głowie…
Ktoś z innej części sali dołączył się:
– Nie jesteś Królu jednym z nas. A my … nie jesteśmy tacy jak ty.
– Siedzisz na wysokim tronie – dodał ktoś jeszcze – trudno tak rozmawiać.
Król znowu się zamyślił, a następnego dnia kiedy poddani, jak co wieczór zasiedli przy stołach w sali tronowej, Król usiadł pomiędzy nimi. Zaczął rozmowę i wydawało mu się, że coś się zmieniło. Ale tylko trochę. Bo poza tym nadal czuł, że dzieli ich dystans trudny do pokonania.
W ciągu dnia Król jak zwykle rządził swoim królestwem. Wydawał dekrety i zarządzenia. Starał się być dobrym Królem. Ale czy za takiego uważali go poddani?
Postanowił, że ich o to zapyta.
Kolejnego wieczoru kiedy siedział między nimi zapytał:
– Czy jestem dobrym Królem?
Poddani milczeli przez chwilę, ale potem dało się słyszeć ich głosy:
– Tak, dobrym.
– Jesteś dobrym Królem.
– Dobry z ciebie Król…
Ale Król wyczuł, że za tymi słowami kryje się mnóstwo innych słów, które nie zostały wypowiedziane.
Król nadal spędzał wieczory z poddanymi, ale te wieczory niewiele różniły się od poprzednich. Poddani mieli swoje sprawy, swoje problemy, byli zmęczeni po całym dniu pracy i nie mieli ochoty na pogawędki z Królem. Tym bardziej, że Król to jednak Król. Siedział pomiędzy nimi w swojej złotej koronie i małe miał pojęcie o ich sprawach.
Król pomyślał, że chyba jest mu pisana samotność. Widocznie taki jest los Króla.
A poddani po wyjściu od Króla każdego wieczoru tak rozmawiali pomiędzy sobą:
– Król jak Król. Niby nie najgorszy, ale zawsze to Król. Co on wie o nas?
– Prawie nie wychodzi z tego swojego zamku. Nigdy nawet nie szedł ulicą. Jak już to jedzie powozem.
– Nie zna naszych problemów. O czym z nim możemy rozmawiać?
– Siedzi w tej złotej koronie i od razu człowiekowi trudniej mówić cokolwiek. No bo to Król przecież!
Tak rozmawiali poddani.
Pewnego wieczoru Król snuł się po pustych korytarzach zamku. Rozmyślał i czasami zatrzymywał się przy oknie żeby popatrzeć na ruch pod zamkiem. Tam ciągle załatwiano jakieś sprawy, rozmawiano, śmiano się głośno. Kiedy Król oddalał się od okna nagle usłyszał krzyki. Dochodziły z ulicy. Teraz panował tam wielki chaos.
– Pożar, pożar, pali się! – krzyczano głośno.
Wszyscy ruszyli w stronę budynków, nad którymi unosiła się teraz ciemna smuga dymu.
Król przez chwilę stał i patrzył i widział, że poruszenie jest coraz większe.
– Ludzie, pomocy! – krzyczał ktoś – ogień jest coraz większy! Kto żyw – do gaszenia pożaru!!!
Nagle Król poczuł dziwny impuls – nigdy przedtem nie miał czegoś takiego. Tak jak stał – w spodniach i swetrze – wyskoczył z zamku. Nie wziął ze sobą korony, zresztą ciężko byłoby w niej biec. I biegł co sił w nogach. Kiedy dotarł na miejsce zobaczył ludzi walczących z ogniem. Przekrzykiwano się, podawano sobie wiadra z wodą, każdy robił co mógł. Król stanął pomiędzy tymi ludźmi i nagle ktoś podał mu wiadro z wodą i krzyknął:
– Podaj dalej!!
Król, nie namyślając się ani przez chwilę, chwycił wiadro i podał dalej. A potem kolejne i kolejne i tak wiele razy, aż w końcu pożar został ugaszony. A potem razem z innymi pobiegł oceniać straty. A potem karczmarz zaprosił wszystkich na coś do picia, bo byli zmęczeni po tym gaszeniu pożaru. I Król – zapominając o tym, że jest Królem – poszedł ze wszystkimi. I rozmawiał z wieloma osobami i wiele osób rozmawiało z nim.
Aż w końcu ktoś zorientował się, że Król to Król. Ale Król tylko machnął ręką. A po tym wszystkim wrócił do zamku zmęczony i zasnął niemal natychmiast.
Na drugi dzień Król dopilnował żeby rozpoczęto prace nad odbudową spalonych budynków. Ci, którzy stracili coś cennego w pożarze, otrzymali odszkodowanie. Król sam poszedł na miejsce zdarzenia żeby jeszcze raz ocenić wielkość strat i porozmawiać z ludźmi. Idąc pozdrawiał tych, z którymi wczoraj ramię w ramię gasił wielki pożar. A oni odpowiadali na jego pozdrowienia i uśmiechali się życzliwie. Tego dnia Król w ogóle nie czuł się samotny. A właściwie – w ogóle nie miał czasu o tym myśleć. Tak bardzo zaangażował się w to, co działo się poza jego zamkiem.
Wieczorem Król znowu zaprosił poddanych na pogawędkę. Wszyscy zasiedli przy stołach i patrzyli na Króla. Ale inaczej niż przedtem. A Król usiadł między nimi, ale zanim to zrobił … zdjął z głowy koronę i zostawił ją przy swoim tronie. A potem rozmawiali cały wieczór. O przyczynach pożaru, o całej akcji gaśniczej, o planach odbudowy. A potem o smacznych serach ze sklepu przy placu, o dobrym mleku, o pogodzie i o wielu innych ważnych sprawach. I była to prawdziwa rozmowa. I było też mnóstwo śmiechu i żartów.
Odtąd Król częściej bywał wśród swoich poddanych. Sam doglądał odbudowy spalonych budynków. A poddani chętniej przychodzili na rozmowy do Króla. I Król nie czuł się już taki samotny. W końcu był Królem całego królestwa i miał wielu poddanych. A dzięki temu, że był mądrym i sprawiedliwym Królem, wkrótce także wielu przyjaciół.
Bajka dla Ani K.
Pewnego razu była sobie Królewna. Wyjątkowej urody! Oczy miała błękitno-srebrzyste a z jej kształtnej głowy włosy spływały złociste – prawie do podłogi. A włosy te były tak mocne, że można by z nich zrobić koce! I spędzać pod nimi wszystkie chłodne noce.
Kibić jej była szczupła, niemal do granic możliwości. W niektórych miejscach nawet dojrzeć by można kości. Ale królewna już taka być musi.
Na imię Ania miała. Imię w sam raz dla królewny. Więc z dumą je wymawiała, gdy telefony od swych wielbicieli codziennie w pracy odbierała.
“Aaania…” słyszeli w słuchawce i serca im omdlewały. A Ania cierpliwie słuchała i mądrych rad udzielała.
Lubiła kolor różowy i różne śmieszne rzeczy koloru różowego. Taką tam słabość miała. Czasami więc wyruszała na jakieś małe zakupy do sklepu dziecięcego. Poza tym taka to była Królewna, co wiele niezwykłych cech miała. I trzeba by o tym napisać nie jedną a kilka bajek. Na przykład w ogóle mięsa nie uznawała, chociaż było różowe. Tylko zielone rzeczy, ser żółty – Królewski rzecz jasna – albo płatki z mlekiem jadała. A kiedy głód jej już mocno doskwierał i w brzuchu burczało wtedy filetofisha zamawiała. Lubiła też tuńczyka i kotlety sojowe. Tak to już jest z królewnami, że chcą być bardzo zdrowe.
Jej życie ciągle na włosku wisiało. Na różne rzeczy wpadała, nogi i ręce prawie łamała. Wszyscy wciąż drżeli o nią bo nawet kiedy kichała nie było to bezpieczne. Ani dla Ani ani dla tego co ją otaczało. Niektórzy lubią takie emocje.
Lubiła dalekie podróże. Znała już kawał świata. Lecz podczas licznych podróży, w dziwnych miejscach spędzała noce. Na chodniku lub w parku… I tylko włosami się przykrywała, jak kocem. Kiedyś nawet przy tym dokumenty straciła. Ale najważniejsze dla wszystkich było że cała i zdrowa wróciła. Aaaa…nia.
Pomimo przygód tak wielu spokojnie Ania sobie żyła.
Jeden ważny talent ta Ania posiadała – obok wielu innych zdolności. Potrafiła zrobić taką kawę, że smak jej docierał aż do szpiku w kości i do zwojów w mózgu. Widzenie świata zmieniała ta kawa. Nikt nie wie jak Ania tę kawę parzyła. Ale znając różne historie o wróżkach i czarownicach, które swoimi miksturami serca zmiękczały i zdrowie ludziom ratowały, można przypuszczać jak to robiła: najpierw do kubka trochę kawy wsypywała, potem dodatki – ściśle tajne składniki (…skrzydełko muchy?… łuskę węża? … suszone polne koniki…?) – potem przez chwilę czary nad tym odprawiała. A na koniec – kawałek swego wielkiego serca do tej kawy dodawała. Żaden barista takich sztuczek nie potrafi. Chyba, że się taki co na czarach zna się trafi. Jak Ania.
W życiu każdej królewny musi być jakiś książę. Kiedy jest się królewną nie umknie się miłości. Nawet jeśli jest się tak szczupłym, że można policzyć kości. Bo wystające kości są tylko pozorem hardości. W środku jest serce, które bije jak u każdego i potrzebuje kogoś bliskiego.
I Ania księcia swojego w końcu spotkała. I trochę się wreszcie ustatkowała. Nawet kilka obiadów mu ugotowała!
Książę przerwał wykopaliska, żeby się przyjrzeć tej słynnej Królewnie z bliska. Bo z zawodu był znanym odkrywcą i archeologiem. Dotąd sądził, że królewny są tylko w historycznych księgach lub w bajkach. Nie sądził, że spotkać taką królewnę można tuż za rogiem. Na szczęście Ania była całkiem współczesna. Jaka to miła odmiana dla kogoś kto na co dzień w mrokach historii błądzi i w poszukiwaniu sensu całe góry ziemi przeczesał.
I tak, jak to w życiu bywa, historia splątała się ze współczesnością. I choć to nie był John Snow, to gdy w trąbkę swą dął (bo grywał na trąbce…) to serce Ani – które dotąd twarde się wydawało – stopniało.
I oby mur ich otaczał wysoki i mocny i chronił przed świata szarością. Bo życie z Anią samą tylko powinno być radością. Bo taki Człowiek jak ta Ania jest wielką dziś rzadkością.
– Połóż się synku, już późno.
– Mamo, a będziemy udawać, że widzimy gwiazdy nad sobą?
…
– Ja widzę jedną, o tam, w rogu.
– A ja widzę kilka, tam mamo!
– A widzisz wielki wóz?
– Wielki wóz…? Nie, ale widzę słonia.
– A ja smoka, latającego
– A ja konia i psa
– A ja kota
– A ja widzę pociągi mamo…
– Rzeczywiście, są tam, na gwiaździstych torach …
Pewnego razu były sobie pociągi na granatowym niebie. Całe z gwiazd. I były tam gwiaździste tory. Pociągów było kilka a tory tylko jedne. Ciągle więc trwały spory:
– Teraz moja kolej, ty jeździłeś już dziś po torach.
– Ale chciałbym znowu.
– Musisz poczekać, każdy chce chociaż trochę.
I tak co noc na granatowym niebie spierały się gwiaździste pociągi.
Któregoś dnia w końcu jeden nie wytrzymał:
– Widzieliście, tam w dole jest mnóstwo torów. Starczyłoby dla wszystkich.
I gwiaździste pociągi zjechały jeden po drugim z granatowego nieba prosto na tory dworca centralnego. Pociągów nigdy nie jest za wiele. Podróżnych jest sporo i każdy pociąg przyda się do pomocy.
Na torach przy dworcu centralnym stało dużo pociągów ale torów rzeczywiście starczyło dla wszystkich. Jednak z gwiaździstymi pociągami był kłopot. Oślepiały swym światłem wszystkie pozostałe i wynikały z tego same kłopoty. A to któryś pomylił rozjazdy, a to inny wpadł na któregoś …
To powodowało chaos i opóźnienia. A opóźnień pociągów nikt nie lubi.
Gwiaździste pociągi nie chciały wracać na granatowe niebo. Jeszcze nie nacieszyły się torami na ziemi.
– Może spróbujcie w metrze – poradził im ktoś – tam też jeździ się po torach. I też potrzebnych jest dużo pociągów, bo pasażerów jest wciąż więcej i więcej.
Gwiaździste pociągi podziękowały za gościnę pociągom z dworca centralnego. I zgłosiły się do pracy w metrze.
W metrze gwiaździste pociągi przywitano z radością. Rozświetliły ciemne tunele, w których teraz zrobiło się jasno i wesoło. Pasażerowie uwielbiali podróżować gwiaździstymi pociągami. A one wreszcie poczuły się spełnione.
Ale cóż to? Co to dzieje się z nimi? Ich światło przygasa, z dnia na dzień. W ciemnych tunelach, głęboko pod ziemią gasło światło gwiazd, z których zbudowane były gwiaździste pociągi. Wkrótce zgasną całkiem i staną się zwykłymi pociągami metra.
Czas był najwyższy, żeby wrócić na granatowe niebo i gwiaździste tory. Torami co prawda trzeba będzie się znowu dzielić ale za to światła nie zabraknie nigdy.
Gwiaździste pociągi podziękowały pociągom metra za gościnę. I wróciły na swoje granatowe niebo. Tam od czasu do czasu jeżdżą po gwiaździstych torach a ich światło nikomu nie przeszkadza i nigdy nie gaśnie. Są najpiękniejszą ozdobą granatowego nieba.
Pewnego razu był sobie Fryzjer. Na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajny. Z nożycami w dłoni i dużym grzebieniem witał w progu swoich gości. Tak, tak – gości. Bo tych, którzy przychodzili do niego traktował jak swoich gości. Bo w ogóle każdego traktował wyjątkowo. Takie już miał podejście do ludzi. Poza tym fryzjerstwo traktował jako pasję a nie ciężką pracę, nie tak jak wielu innych fryzjerów.
Wydawałoby się, że obcinanie ludziom włosów i czesanie ich na różne sposoby, to rzecz zupełnie zwyczajna. Ale ten Fryzjer dbał nie tylko o ludzkie głowy. Dbał też o wygląd ludzkich dusz. Bo kiedy nie dba się o duszę to wtedy zadbana głowa nie wystarczy. Nieuczesana dusza sprawia, że z człowiekiem dzieją się niedobre rzeczy.
Wielu ludzi nie przywiązuje wagi ani do pracy fryzjerów ani nawet do swoich własnych fryzur. A już na pewno nie do swoich dusz. Wydaje im się, że jest tyle ważniejszych spraw w życiu. Tak na przykład myślał pewien pan, który pracował w banku. Codziennie biegł do pracy ledwo spojrzawszy na żonę i dzieci. Całe dnie spędzał tam i liczył pieniądze. Bo pieniądze wydawały mu się czymś najważniejszym na świecie. Ważniejszym nawet od małego synka, który tęsknił za nim tak bardzo, że codziennie do późna stał w oknie i wypatrywał jego ciemnego auta. Ale ten pan nie dostrzegał niczego poza słupkami liczb. Jego dusza była bardzo spięta. Ledwo mogła się ruszać. Chętnie na chwilę rozprostowałaby się, wyciągnęła na dywanie i pograła z dziećmi w jakąś wciągającą grę. Ale pan pędził codziennie do swojego banku i dusza ledwo za nim nadążała.
Któregoś dnia ten pan miał bardzo ważne spotkanie. I przed tym spotkaniem postanowił pójść do fryzjera. Ktoś polecił mu bardzo dobrego. Poszedł tam szybko bo zawsze się śpieszył. A Fryzjer przywitał go uprzejmie i rozpoczął swoją pracę. Pan niecierpliwił się trochę, bo każda minuta była dla niego na wagę złota. Ale przecież nie można wyjść od fryzjera w połowie strzyżenia. Dusza cmokała trochę widząc, że człowiek nie potrafi spokojnie usiedzieć na fotelu, tak śpieszy się do tych swoich liczb. Ona sama rozsiadła się wygodnie i czekała na swoją kolej. Lubiła ten czas zatrzymany, w którym trzeba wytrzymać bez ruchu i nie można robić nic innego tylko cierpliwie czekać aż fryzjer skończy swoją pracę. W końcu pan wstał z fotela i zapłacił za dobrze wykonaną usługę. Jego głowa była gładka i lśniąca żelem. Żaden włos nie miał prawa odstawać i nie daj boże rozpraszać go w pracy i w życiu. Dusza też była gotowa do wyjścia. Czuła się zupełnie jak nowa. Na głowie duszy włosy falowały lekko. Były kędzierzawe i skore do życia. Fryzjer spisał się bardzo dobrze.
Tak jak już zostało powiedziane, uczesanie duszy ma wielkie znaczenie. Kiedy Pan wyszedł na zewnątrz nagle poczuł coś dziwnego. Coś takiego nie zdarzyło mu się już dawno. Mianowicie nagle zapragnął bardzo zobaczyć swoje dzieci. Pomyślał o swoim małym synku i próbował sobie przypomnieć kiedy ostatnio był z nim na spacerze. W jednej chwili podjął decyzję – zadzwonił do pracy i poprosił o przełożenie tego ważnego spotkania. Bo musi załatwić dużo ważniejszą sprawę. A potem pobiegł do domu i cały dzień spędził ze swoją rodziną. A dusza wylegiwała się na dywanie rozwijając całkiem nową umiejętność gry w scrabble. Czuła odprężenie, którego brakowało jej już od dawna.
Inny problem miała dusza pewnej pani, która pracowała w szkole. Kiedyś ta pani lubiła swoją pracę ale przestała. Nie wiedziała dlaczego ale drażniły ją dzieci, hałas, który robiły i ich ciągłe bieganie.
Niegdyś bardzo lubiła uczyć a teraz wszystko widziała w ciemnych barwach. Czasami nawet krzyczała na dzieci i w ogóle nie dostrzegała, że zaczęły się jej bać. A strach nie pomaga w nauce. Jej dusza siedziała codziennie skulona w jakimś kąciku aż w końcu całkiem wycofała się z wszelkiej aktywności i życia. Chętnie poszłaby na spacer do parku i posłuchała śpiewu ptaków. Ale pani nauczycielka nie chadzała do parku, bo tam było zbyt głośno.
Na szczęście każda kobieta czasami musi poprawić coś na głowie. Pewnego dnia więc pani nauczycielka wybrała się do Fryzjera. A dusza razem z nią. Pani usiadła w fotelu z niezadowoloną miną bo najbardziej na świecie była niezadowolona z siebie samej. Fryzjer w skupieniu poprawiał jej fryzurę a ona patrzyła krzywo na swoje odbicie w lustrze. Jej dusza przysiadła na brzeżku fotela i czekała na swoją kolej. Włosy nauczycielki sięgały do ramion i łatwo dały się okiełznać. Dusza nauczycielki marzyła o warkoczu, długim i luźno opadającym na plecy. Fryzjer mrugnął do niej wesoło i w tej samej chwili piękny warkocz był gotowy.
Kiedy w końcu wyszły na dwór pani nauczycielka przez chwilę czuła się dziwnie i nawet trochę zakręciło jej się w głowie. Ale to przecież może się zdarzyć. Najdziwniejsza rzecz jednak stała się następnego dnia w szkole. Pani weszła do klasy i spojrzała na swoich uczniów. Nie podniosła głosu tylko przywitała ich pogodnie. A potem zabrała na spacer do parku gdzie rozmawiała z nimi dużo. I było przy tym dużo żartów i śmiechu. I dzieci już się jej nie bały. A dusza biegała po jasnych alejkach, zupełnie jak dziecko i wyszukiwała co piękniejsze miejsca, do których koniecznie muszą tutaj jeszcze wrócić.
Był też starszy pan, który ciągle ze wszystkimi się spierał. A najbardziej ze swoim sąsiadem. O byle drobiazg potrafił zrobić tak wielką awanturę, że psuł nastrój swojemu sąsiadowi już na cały dzień. Jego dusza ciągle była wściekła. I z tej wściekłości pomarszczyło się jej całe czoło. I nie mogła ani na chwilę uspokoić myśli bo pan ciągle się denerwował. A była już nie taką młodą duszą i spokój bardzo by się jej przydał.
Ale któregoś dnia starszy pan wybrał się do Fryzjera. Siedząc w fotelu nadal złościł się w myślach na swojego sąsiada. Miał zamiar po powrocie zwrócić mu jeszcze uwagę na hałasy, jakie dochodziły rano z jego garażu. Niech tylko skończy u tego fryzjera i zaraz pójdzie i mu powie co o tym myśli! A jego dusza stała za nim w gotowości bo nie była pewna czy nagle nie zerwie się z fotela i nie pobiegnie znowu się awanturować. Starszy pan kazał przystrzyc sobie włosy i to szybko. Więc dusza nawet nie usiadła. Ale nagle Fryzjer położył jej rękę na ramieniu i wtedy poczuła spokój. Poprosiła tylko o umycie i masaż głowy, która bolała ją już od tych ciągłych awantur.
Kiedy starszy pan wyszedł od Fryzjera coś dziwnego stało się z jego głową. Szedł do domu powoli. A kiedy był na miejscu zadzwonił do drzwi sąsiada. I kiedy sąsiad stanął w otwartych drzwiach starszy pan wyciągnął swoją dłoń w jego stronę. I przeprosił go za wszystkie swoje awantury. Dusza odetchnęła z ulgą. Czuła zapowiedź spokojnych dni. Bo sąsiad powinien być sprzymierzeńcem a nie wrogiem. Czas spędzony na kłótniach jest czasem straconym. Szkoda, że nie wszyscy o tym wiedzą.
Wkrótce wieść o niezwykłym Fryzjerze rozniosła się po całej okolicy. Wiele dusz zapragnęło odwiedzić go chociaż raz. Marzyły o odświeżeniu głowy albo nawet o jakiś niezwykłych fryzurach, pod którymi zmieni się bieg myśli i uczuć ludzi, do których należały.
A Fryzjer wykonywał swoją pracę chociaż wcale nie traktował tego co robi jako pracę. On sam miał młodą duszę o wesołych oczach, która czesała się artystycznie i była pełna entuzjazmu i radości życia.
O duszę trzeba dbać. Nie wolno o niej zapominać. Bo zaniedbana dusza to same kłopoty. Wielka szkoda, że na świecie jest tak niewielu Fryzjerów, którzy specjalizują się w czesaniu ludzkich dusz.
Pewnego razu był sobie dzbanuszek do herbaty
Z bielutkiej porcelany i w różowe kwiaty
Stał na małej półeczce obok figurki kucharza
i spoglądał z góry
Na ciemny, pękaty czajnik, który był wiecznie ponury.
I kiedy patrzył w czajnika stronę
To dziwił się czemu tamten jest wciąż naburmuszony
A czajnik bulgotał, burczał i prychał
Aż w końcu gwizdał jak lokomotywa
Wtedy dzbanuszek z wielką starannością
Był zdejmowany z małej półeczki
Stawał na okrągłej podstawce z godnością
I w towarzystwie świeżej bułeczki
Na stół wędrował wypełniony do granic
Dumą i radością
I ciemnym napojem pachnącym malwami
Na stole już czekały bielutkie filiżanki
Czajniczka w różowe kwiaty dobre koleżanki
I w takim towarzystwie
Na żartach i rozmowach
Mijały im godziny
I tak codziennie od nowa
A czajnik… z groźną miną patrzył z daleka na nich
I kiedy dnia któregoś dzbanuszek wrócił ze stołu
Ten wybuchł z pretensjami:
“Nie hałasuj mój drogi
To nie jest stół z obrusem
Tylko kuchnia i ja tu
Pracować codziennie muszę”
Dzbanuszek spojrzał zdumiony
Bo dziwił się czajnikowi
A potem wrócił na swoją półeczkę
I zwierzył sąsiadowi:
“On wiecznie jest taki skrzywiony
I wiecznie z pretensjami
Od rana naburmuszony
I wciąż wywraca oczami”
A sąsiad – pękaty kucharz w białym fartuszku
Tak mu na to odpowiedział:
“Nie dziw się mój dzbanuszku
Ty czas spędzasz na zabawie
Z towarzystwem przy stole
A on tu ciężko pracuje
Z prawdziwym potem na czole
I chociaż to dzięki niemu
Herbatkę pachnącą malwami
Na stół się w Tobie zanosi
To jego nikt nigdy w życiu
Do stołu nie zaprosi”
Dzbanuszek myślał długo
Nad tymi ważnymi słowami
I teraz już na czajnik
Innymi patrzył oczami
I chociaż tamten nadal
Miał minę naburmuszoną
Dzbanuszek z większą sympatią
Spoglądał w jego stronę.
Pewnego razu był sobie pociąg. Nie różnił się od innych pociągów. Jednak ciągle miał różne nieprzyjemne przygody i w końcu inne pociągi zaczęły go nazywać pechowym pociągiem. Kiedyś zawalił się most, po którym jechał. Most był już stary a pociągowi nic się nie stało ale wszyscy najedli się wtedy strachu. Innym razem zabłądził w lesie. Przez las biegły tory w różne strony i pociąg długo szukał zanim wydostał się z lasu. Któregoś dnia z kolei zapomniał doczepić wagony i pojechał bez nich. Wtedy jeden z jego kolegów pognał za nim z tymi wagonami i w końcu trafiły tam dokąd miały.
Kiedy padał deszcz albo mocno paliło słońce wszystkie pociągi od razu myślały z obawą, co takiego przytrafi się dzisiaj pechowemu pociągowi.
Pewnego dnia pechowy pociąg dostał nowe zadanie. Miał zawieźć wagony na drugą stronę góry a droga prowadziła tunelem wydrążonym przed laty w tej górze. Pociąg ucieszył się, że czeka go taka niezwykła wyprawa. Ale inne pociągi zaczęły odradzać mu tę podróż:
– Tunele są ciemne, łatwo się w nich zgubić!
– Można przestraszyć się czegoś i wykoleić!
– W tunelu można błądzić długo i nie znaleźć wyjścia!
Tak opowiadały mu pociągi i prosiły, żeby nie jechał.
Ale pociąg tak bardzo chciał pojechać. Nie chciał wierzyć w to, że jest pechowy.
Pogoda była piękna chociaż to był środek zimy. Od paru dni zapowiadano opady śniegu ale nikt tego nie słuchał bo śnieg nie padał już bardzo dawno. Pociąg ciągnął swoje wagony i gnał po torach. Humor dopisywał mu i cieszył się na podróż tunelem.
Kiedy już dotarł do góry, szybko odnalazł wjazd do tunelu. W tunelu było ciemno i chłodno ale przyjemnie cicho i spokojnie. Pociąg wcale się nie bał. Nie wierzył w żadne duchy czy upiory. Myszy też się nie obawiał. Jechał sobie ciemnym tunelem i pogwizdywał cichutko. Nagle w tej ciemności zachciało mu się bardzo spać.
– Chyba nic się nie stanie jeśli zdrzemnę się troszkę – pomyślał pociąg – zostało mi już niewiele drogi. Zdążę na pewno.
I pociąg zatrzymał się i zasnął mocnym snem. W tunelu było tak cicho i spokojnie.
Tymczasem na zewnątrz pogoda zmieniła się całkowicie. Słońce skryło się za ciężkimi chmurami, z których zaczął padać śnieg. Najpierw lekko prószył i płatki wirowały w powietrzu. Ale wkrótce opady stały się intensywne i rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Wszystkie pociągi szybko skończyły swoją pracę i schroniły się w parowozowni. Tory przykryła gruba warstwa śniegu i stały się zupełnie nieprzejezdne. A kiedy śnieg przestał w końcu padać świat dookoła wyglądał zupełnie inaczej. Wszystko było białe, zaspy śnieżne wyglądały jak prawdziwe góry, trudno było rozpoznać kształty uwięzione pod śniegiem.
Tymczasem nasz pechowy pociąg obudził się z drzemki i wypoczęty ruszył przed siebie. Poczuł, że jest trochę zimniej niż było ale uznał, że to może dlatego, że spał w bezruchu. Zaraz się rozrusza i znowu będzie ciepło. Jechał przed siebie i dziwił się, że nie widzi jeszcze światełka na końcu tunelu, w miejscu gdzie jest wyjazd. Kiedy dotarł wreszcie do miejsca gdzie tunel powinien się skończyć natknął się na ścianę. Nie taką z cegieł czy kamieni ale na ścianę… ze śniegu! Śnieg zasypał wyjazd z tunelu. I to tak grubą warstwą, że na pewno nie uda się jej przebić. Poza tym pociąg może i był pechowy ale nie tak nierozsądny, żeby ryzykować. Gdyby z impetem wjechał w tę ścianę śniegu to pewnie by ją rozbił ale mógłby przecież sam zostać pod śniegiem i zamarznąć na kość.
Przez chwilę zastanawiał się co może zrobić i wtedy cień nadziei pojawił się w jego duszy. Może wjazd do tunelu nie został zasypany! Może jeśli zawróci to uda mu się wydostać z tamtej strony, którą wjechał do tunelu! Zaczął wycofywać się i jechać powoli w przeciwną stronę. Musiał być bardzo ostrożny bo teraz zamiast ciągnąć wagony, pchał je przed sobą.
Jednak kiedy dojechał do wjazdu przekonał się, że i tu ściana śniegu odcina możliwość wydostania się na zewnątrz. W dodatku temperatura musiała spaść bardzo bo śnieg był zmrożony i twardy.
Nie było wyjścia. Trzeba było czekać aż śnieg stopnieje.
– Może ktoś przybędzie z pomocą zanim całkiem tu zamarznę – pomyślał zrezygnowany pociąg. I pomyślał jeszcze:
– Moi koledzy mają rację – jestem pechowym pociągiem, ech…
Tymczasem w parowozowni rozpoczęto już przygotowania do odśnieżania torów. Przygotowano pługi śnieżne, które miały wyruszyć zaraz na tory. Pociągi muszą wrócić do pracy! Trzeba koniecznie odśnieżyć.
Odśnieżanie trwało prawie do wieczora. A kiedy pługi wróciły wreszcie do parowozowni, zaczęto sprawdzać czy wszystkie pociągi są na miejscu, czy żaden nie utknął gdzieś podczas zamieci. Były prawie wszystkie. A właściwie wszystkie, poza jednym.
– Nie ma pechowego pociągu! – krzyknął ktoś.
Można się było tego spodziewać. Pechowy pociąg jak zwykle miał pecha.
– Odradzaliśmy mu tę podróż – pokiwała głową jedna z lokomotyw – teraz pewnie tkwi w ciemnym, zimnym tunelu.
– Ale to przecież nie jego wina, że spadł śnieg – odezwał się ktoś w obronie pechowego pociągu.
Pociągi nie dyskutowały długo bo wiedziały, że od dyskusji ważniejsze jest działanie. Zorganizowały grupę poszukiwawczą i ruszyły w drogę, prosto do tunelu. Kiedy dotarły na miejsce okazało się, że wjazd do tunelu zamyka wysoka, zamarznięta bryła śniegu. Trzeba było wezwać pomoc i rozbić tę bryłę. Kiedy wreszcie to się udało, pociągi wjechały do ciemnego i bardzo zimnego tunelu. W tunelu stał zmarznięty prawie na kość, przysypiający ze znużenia i wychłodzenia, pechowy pociąg.
Wszystko skończyło się dobrze, pociąg został uratowany. W warsztacie rozgrzano go i sprawdzono czy żadna część nie została uszkodzona. Pociąg mógł wrócić do pracy. Inne pociągi też, bo w kolejnych dniach śnieg prószył już tylko lekko ozdabiając jedynie dachy i kominy. Nikomu już nic nie groziło.
Kiedy pociągi odpoczywały wieczorem w parowozowni pechowy pociąg powiedział:
– Bardzo wam dziękuję. Pomogliście mi po raz kolejny. Przyznaję, jestem pechowym pociągiem… Ciągle przysparzam tylko kłopotów – i zrobiło mu się trochę smutno.
– Zaraz, zaraz – krzyknęła jedna z lokomotyw – a może wcale nie jesteś!
Pociągi spojrzały ze zdziwieniem na lokomotywę.
A ona kontynuowała:
– Co prawda przydarzają ci się różne przykre przygody ale czy któraś z nich skończyła się źle?
– Nie – odpowiedział pechowy pociąg – dotąd wszystko zawsze kończyło się dobrze.
– No widzisz! – krzyknęła lokomotywa.
– I masz prawdziwych przyjaciół, którzy zawsze spieszą ci na ratunek – dodał któryś z pociągów.
– Wychodzić cało z tylu opresji i mieć oddanych przyjaciół to żaden pech. Tylko prawdziwe szczęście – powiedziała uroczyście lokomotywa.
– Więc wygląda na to, że wcale nie jestem pechowym pociągiem – powiedział pechowy pociąg z nadzieją w głosie i uśmiechnął się.
– Tak – odpowiedziała ta mądra lokomotywa – wcale nie jesteś.
Wtedy inny pociąg dodał głośno:
– Wygląda na to, że jesteś prawdziwym szczęściarzem!!!
Wszystkie pociągi roześmiały się głośno ale nie mogły nie przyznać mu racji.
A pechowy pociąg w tej chwili naprawdę poczuł się bardzo szczęśliwy i wdzięczny za to, co dostał od losu.
Odtąd już nikt nie nazywał pociągu pechowym. I przykrych przygód miał odtąd jakby mniej.
Pewnego razu był sobie patyk, który wyglądał zupełnie jak jaszczurka. Z lekko podniesionym podłużnym łepkiem i krótkimi nóżkami po obu stronach patykowatego tułowia. Leżał ten patyk-jaszczurka na trawniku tuż obok kamyka wyglądającego zupełnie jak ślimak. Taki ślimak co ledwie się wysunął z okrągłej muszli i rozgląda się czujnie po okolicy. I pewnie dostrzegł już liść, który leży nieopodal i wygląda całkiem jak żaba. Niewielka zielona żabka, z jaśniejszym wzorem na plecach, które wystawiła do słońca. I leży tak wygrzewając swoje żabio-liściaste kształty i łypiąc swym żabim okiem.
Nieopodal żołądź, w małej szarej czapeczce, przysiadł na trawie i przypomina żuka. Takiego co w trawie szemrzy i wędruje ciągle przed siebie. Pokonując nierówności terenu jak prawdziwy traper.
A kropka owocu jarzębiny jest jak mała biedronka. Co przysiadła na chwilę ale zaraz leci dalej. Do nieba, po kawałek chleba. Obok płatki kwiatów w kształt motylich skrzydeł rozsypały się na trawie. I falują lekko. A tuż pod drzewem leży szyszka, niewielka, która jak pająk wygląda z daleka. Taki nieduży ale włochaty. Może nie groźny ale jednak pająk.
I tak w bezruchu trwają w tej trawie i w ciszy sobotniego poranka na niby-łące. Jakby czekając na sygnał jakiś – do życia.
I nagle … ten patyk jak jaszczurka tułowiem poruszył i jedną z krótkich nóżek. Jakby chciał się zbliżyć do ślimaka, który zerka na niego spod okrągłej swej muszli.
– Cześć – mówi jaszczurka – na co tak patrzysz?
– Sprawdzam czy mogę bezpiecznie się wysunąć.
– A po co? Źle ci tam?
– Słońce tak grzeje. Chcę jak ta żaba wygrzać się trochę. Zima tak długo nie chciała odejść.
– Jaka znowu żaba – żachnął się jaszczurko-patyk.
– Tamta, co jak liść zupełnie wygląda.
Żaba jakby czekała na zaproszenie do tej rozmowy. Łypnęła swoim żabim okiem i podskoczyła do nich, uniesiona wiatrem.
– Czeeeść – rzekła żaba – wiooosna nareszcie. Trzeba korzyyystać.
Nagle tuż obok żuk-żołądź przeturlał się szybko i tylko skinął do nich spod szarej czapeczki.
– Ten to wiecznie gdzieś pędzi. Usiedzieć nie może – prychnęła jaszczurka.
Tymczasem biedronka jarzębinowa z uwielbieniem przygląda się skrzydłom kwiato-motyla.
– Ależ jesteś piękny -wzdycha.
– Tobie też ładnie w tej czerwieni – odpowiada motyl pełen taktu i gracji – tylko uważaj na tego tam … – i wskazuje na szyszko-pająka co czai się z boku.
– Och, ja go znam – piszczy biedroneczka – on nie zrobi nic złego.
– Witam – chrząka pająk i przysuwa się nieco. Gdyby miał kapelusz uniósłby go teraz nad głową jak prawdziwy elegant.
Biedronka wdzięczy się trochę bo taką akurat ma naturę.
– Dokąd pan idzie tak o poranku?
– Chciałem się przewietrzyć, rozprostować nogi.
Motyl patrzy na nich z pobłażliwym uśmiechem.
– Nie masz racji moja droga. Po lecie jest jesień – tak się ślimak tymczasem spiera z jaszczurką.
– Zima nie jesień – mówi na to jaszczurka – co to w ogóle jest jesień? Zima jest i tyle.
– Eeee tam – skrzeczy żaba wygrzewając grzbiet – po lecie to i tak już wszystko jedno.
– Nie dla wszystkich – nagle wtrąca się pająk chrząkając znacząco – nie dla wszystkich.
Motyl patrzy i słucha. Nie bardzo rozumie i nie lubi się wtrącać.
Wtem żuk szaro-zielony zatrzymuje się przy nich i przysłuchuje rozmowie. A zwykle tak się gdzieś spieszy.
– Jesień jest ładna – wzdycha – różnokolorowa…
– Jaka jesień – denerwuje się jaszczurka – co to w ogóle jest jesień.
Tylko biedronka chichocze cicho bo wie, że już tak będą się kłócić ciągle. Przez całą wiosnę i lato.
Bo w taki poranek, pod oddechem wiosny, wszystko chce się wreszcie obudzić do życia. Nie trwać już w bezruchu tylko ruszyć przed siebie. Nie być już na niby tylko prawdziwie. I potem jeszcze całe lato cieszyć się życiem. Aż do kolejnej zimy, poprzez krótką jesień, kiedy znowu się stanie tylko patykiem lub kamieniem lub uschniętym liściem.
Pewnego razu był sobie cukrowy baranek. Bielutki jak śnieg.
Stał na stole na środku pokoju, bieląc się wspaniale. Pośród barwnych pisanek w świątecznym nastroju.
Skromnie spuścił oczy lecz wiedział, że każdy ma ochotę, spróbować go choć trochę.
Dzieci zwłaszcza, które wokół stołu bez przerwy biegały. Lecz czuł wyraźnie, że wszystkie co czas jakiś na niego zerkały, oblizując się w myślach.
Cukier krzepi i dzieci go lubią. Słodycze być może kiedyś całą ludzkość zgubią. Je się ich zawsze zbyt wiele a apetyt na nie nieposkromiony.
Nic dziwnego, że baranek czuł się zagrożony.
Nie wiedział czy do następnego ranka dotrwać mu się uda.
Mimo, że czas był świąteczny, i że podobno zdarzają się cuda.
Dzieci jednak wierzą w bajki, lecz nie w cuda. I wierzą w słodycze.
A ponieważ żadnego z dorosłych w pobliżu nie było
życie cukrowego baranka powoli się kończyło.
Wkrótce na talerzyku została tylko cukrowa główka i baranek mógł jeszcze pomyśleć jak to szybko los się odmienia. I przewrócić oczami z oburzenia.
Że nikt nie uszanował jego świątecznego spokoju, a przecież stał sobie tak spokojnie na samym środku stołu, pośród pisanek barwnych…
– Nie martw się – szepnęła jedna z pisanek – my też zginiemy marnie.
Ty przynajmniej odchodzisz wśród radosnych śmiechów dzieci.
Jedzą cukier i to im wystarczy by czuły się szczęśliwe.
Nie to co ich rodzice…
My jutro podczas śniadania zakończymy życie,
wysłuchując ciągłych narzekań i nudnych dyskusji o polityce.
Dla mojego wspaniałego Synka
Pewnego razu był sobie chłopiec, który lubił obserwować. Nie wystarczyło mu widzieć i słyszeć. Chciał jeszcze do tego zrozumieć. To wcale nie jest taka powszechna rzecz wśród dzieci a nawet wśród dorosłych nie jest. Bo wielu z nas tylko patrzy i przyjmuje do wiadomości. A ten chłopiec nie. On chciał wiedzieć więcej: jak i dlaczego. A taka wiedza nazywa się rozumieniem.
Chłopca interesowały nie tylko zasady związane z funkcjonowaniem pojazdów czy urządzeń. Interesowało go także to jak obraca się ziemia, jak mocno świeci słońce i jak topi się śnieg. Ale też jak funkcjonują ludzie – ich serca, żołądki, ręce i nogi.
Kiedy był w przedszkolu lubił poznać zasady gier i zabaw zanim się do nich przyłączył. Lubił przemyśleć czyjeś zachowanie zanim je zaakceptował. To zajmowało mu trochę czasu i sprawiało, że nie od razu czuł się dobrze w nowych sytuacjach. Najpierw musiał je przeanalizować.
Któregoś dnia do przedszkola przyszedł zupełnie nowy chłopiec. Nie znał tu nikogo i czuł się z tym bardzo źle. Zabawki, książeczki, klocki i inne rzeczy wydawały mu się nieprzyjazne. A panie w przedszkolu chociaż bardzo miłe były całkiem obce. Co dla takiego małego chłopca ma bardzo duże znaczenie.
Chłopiec, który lubił obserwować od razu zauważył nowego kolegę. Wyraźnie odstawał od grupy. Było widać jego niepewność i nawet trochę strach. Starał się być grzeczny i nie rzucać nikomu w oczy. Ale w takiej małej grupie nie było łatwo nie zostać zauważonym.
Chłopiec, który lubił obserwować postanowił pomóc chłopcu, który był nowy. Podszedł do niego i powiedział:
– Cześć, pobawimy się razem?
Nowy chłopiec spojrzał niepewnie i skinął głową na znak zgody.
– Pewnie trochę się denerwujesz – mówił chłopiec, który lubił obserwować – ale wiesz, wszyscy denerwują się kiedy są w nowym miejscu, nawet dorośli.
– Dorośli też? – zapytał nowy chłopiec – ale przecież oni nie chodzą już do przedszkola.
– Nie – odpowiedział chłopiec, który lubił rozumieć – ale chodzą w inne miejsca, w których też czują się niepewnie. Jeśli mi nie wierzysz zapytaj rodziców.
– Nigdy nie widziałem, żeby rodzice się bali – odpowiedział nowy chłopiec.
– Bo po dorosłych wielu rzeczy nie widać. Oni boją się bardziej w środku. Wtedy kiedy są smutni. Jesteś czasami smutny prawda?
– Czasami jestem, kiedy nie dostanę zabawki, którą bardzo bym chciał.
– Dorośli są smutni czasami kiedy się boją.
-I też płaczą?
– Czasami płaczą. A czasami się złoszczą, krzyczą i denerwują. Wtedy kiedy się boją. Dorośli nie chcą przyznawać się do strachu. Wolą udawać, że to nie strach tylko złość.
Nowy chłopiec patrzył z ciekawością na kolegę. Przypomniał sobie jak mama rano pokłóciła się z tatą a potem płakała kiedy odwoziła go do nowego przedszkola. On teraz bał się już trochę mniej, bo nie był już taki całkiem sam. A chłopiec, który lubił obserwować pokazał mu wszystkie zabawki i książeczki w przedszkolu. Nowy chłopiec obiecał sobie, że wieczorem powie mamie, żeby już się nie bała. Bo w nowym przedszkolu nie jest wcale tak strasznie.
Na drugi dzień nowy chłopiec nie miał już takiej niepewnej miny. Chłopiec, który lubił obserwować zauważył, że dużo śmielej podszedł do półki z zabawkami. I z dnia na dzień coraz pewniej wchodził rano do sali pełnej dzieci.
A kiedy tak obserwował przypomniał sobie nagle swoje pierwsze dni w przedszkolu. Pamiętał je dobrze bo czuł się źle w nowym miejscu. Zapach, głosy dzieci, duże sale … kręciło mu się w głowie od tego wszystkiego. Ale mimo, że to wspomnienie nie zatarło mu się jeszcze w pamięci, dużo lepiej pamiętał wszystkie te dni, w których dobrze się bawił i wygłupiał z kolegami.
Nowy chłopiec też bawił się już z innymi. Uśmiechał się często i z dnia na dzień zmieniał się z przestraszonego nowego chłopca w zupełnie zwykłego chłopca z przedszkola.
Chłopiec, który lubił obserwować odetchnął z ulgą kiedy to zauważył. Zrozumiał, że z wieloma sytuacjami można się oswoić i że pod tym względem człowiek mały i duży jest skonstruowany odpowiednio.
Na wszelki wypadek jednak zapytał jeszcze wieczorem tatę, który był bardzo mądry:
– Tato, czy do wszystkiego można się przyzwyczaić?
– Do wszystkiego, co nie jest dla nas złe – odpowiedział tata.
– Ale czasami boimy się czegoś co wcale nie jest złe.
– Boimy się synku głównie z jednego powodu – bo czegoś nie znamy. Kiedy to poznamy, przestajemy się bać.
Tata na pewno nie bał się niczego i na pewno wiedział wszystko. Właśnie to była odpowiedź, która wyjaśniała tak wiele. Żeby się nie bać trzeba poznać.
Chłopiec nadal obserwował i starał się rozumieć więcej i lepiej, bo po prostu lubił obserwować i rozumieć. Ale też może dzięki temu będzie bał się czasami trochę mniej.
… A ja najbardziej lubię jeździć tramwajem, który sunąc lekko po torach kołysze się na obie strony
Za jego szerokimi oknami, tuż obok, świat rozpędzony.
Auta i autobusy ścigają się ze sobą.
Tramwaj jest bardziej ulicy ozdobą. Jej stylem i smakiem.
Tramwaj jest trochę niedzisiejszy. Coś na kształt duszy wypełnia go do granic. Płaszczyk nostalgii unosi się nad nim, kiedy mknie przed siebie wąskimi torami. I dzwoni magicznie. I stuka kołami.
Tramwaj ma w sobie coś z czasów minionych.
Statecznie i niespiesznie zbliża się do przystanku.
I dzwoni – dzyń, dzyń – zamiast wrzeszczeć klaksonem
Budząc uliczny ruch o poranku.
Wsiadam więc zwykle z miną uroczystą i zanim ruszy przy oknie siadam.
A potem wsłuchuję się w stukot miarowy, który mi bajki opowiada …