– Posłuchaj – mała mrówka podparła się pod boki i spojrzała wrogo – strasznie się rozpychasz i psujesz moje rzeczy. Posuń się! Jest dużo miejsca obok.
Wielki słoń patrzył na nią, mrużąc oczy. Była taka malutka, że ledwo ją dostrzegał.
– Wcale się nie rozpycham. Po prostu usiadłem tutaj, bo jest mi tutaj wygodnie.
– Ale tutaj jest moje miejsce! – zapiszczała mała mrówka – czy tego nie zauważyłeś?
Wielki słoń nic nie zauważył. Patrzył na świat z perspektywy góry, bo był jak góra. Nawet gdyby chciał, nie zauważałby pewnych rzeczy. Ale może wcale nie chciał?
Mrówka krzątała się wokół swoich spraw, mrucząc pod nosem o ignorancji innych, braku uwagi i egoizmie. Nikt nie mógł usłyszeć jej głosu, bo jej głos był zbyt słaby. Ale gdyby tak… zebrała wiele mrówek… Stanęłyby obok siebie i głośno mówiły do słonia o ignorancji, braku uwagi i egoizmie. Wtedy na pewno by usłyszał!
Tylko czy by zrozumiał? No bo… może to nie chodzi o to, że on nie słyszy jej głosu. Ale o to, że nie rozumie potrzeb innych…
No i przecież takich słoni, które zajmują dużo miejsca i nie zważają na innych, jest mnóstwo na świecie. To naprawdę duże wyzwanie. Nie tylko dla małych mrówek.
I czy skoro świat jest tak skonstruowany, że są na nim bardzo małe mrówki i bardzo duże słonie to czy warto w ogóle buntować się przeciwko temu? Czy lepiej może…
… dopasować się jakoś … ?
WrzosWrzosowa panienka wystrojona
Stanęła w otwartym oknie
Czy w drodze nie zmoknie
Kolor wrzosowy jest bardzo twarzowy
I modny tej jesieni
Jednak deszcz mokry i intensywny
Kolor jej sukni może zmienić
I czy parasol duży przejrzysty
Wystarczy by skryć się przed deszczem?
Czy też kalosze i pelerynę
Należałoby wziąć jeszcze?
Ale kalosze? Do sukni balowej?
To przecież nie będzie ładnie!
A może… może się zmieni jednak pogoda?
I żaden deszcz nie spadnie…?owe rozterki
– Dlaczego nie używasz wszystkich kolorów malując obrazek? – Max przyglądał się jak Nin z zapałem koloruje słońce w jaskrawym żółtym kolorze na obrazku pełnym żywych barw.
– Używam wszystkich – odpowiedziała Nin, nie odrywając się ani na moment od swojej pracy.
– Nieprawda – powiedział Max – są tu tylko jasne albo żywe barwy. Brakuje ciemnych.
Nin podniosła głowę znad kartki. Wpatrywała się przez chwilę w brata ze zdumieniem. Nie rozumiała o co może mu chodzić.
– Są wszystkie – powiedziała w końcu z uporem w głosie. – Sam popatrz: zielony, niebieski, pomarańczowy i żółty. Jest też różowy …
– I to w kilku odcieniach! – Max zaśmiał się głośno.
– Właśnie – kontynuowała Nin – żadnego nie brakuje.
– Brakuje szarości. I ciemnego brązu i czerni… – powiedział Max.
– Ależ Max! – zawołała Nin – mam narysować szary świat? Albo czarne niebo? To byłby bardzo brzydki obrazek!
– Dlaczego? – zdziwił się Max – przecież wokół nas na co dzień są te wszystkie barwy.
– Ale nikt ich nie lubi – odparła stanowczo Nin – absolutnie nikt!
– Ja lubię – powiedział Max – wszystkie kolory są ważne. Nie można udawać, że niektóre nie istnieją.
– Ale świat byłby bez nich ładniejszy – odpowiedziała Nin – i nie byłoby na nim smutku.
Max spojrzał na siostrę z zaciekawieniem. Taka mała, a już tyle wie o świecie.
– To niemożliwe, żeby na świecie nie było smutku – odpowiedział – bo ludzi smucą różne rzeczy. Niektórych bardzo złe, a innych takie, które wcale smutne nie są.
Niektórych smuci deszcz, a jest on bardzo potrzebny. Innych smuci palące słońce, bo powoduje suszę. A przecież słońce jest jasne i piękne i cieszy tak wiele osób!
– Są jednak rzeczy, które smucą wszystkich – Nin odłożyła farbki i zmarszczyła czoło – i one są w czarnym kolorze, jak czarne chmury i ciemna noc.
– A co złego jest w nocy? – zapytał Max – popatrz!
Max wziął kartkę i pomalował ją całą czarną farbą. Farba lśniła w świetle lampy. Nina patrzyła na kartkę z dezaprobatą. Kiedy jednak kartka wyschła Max najpierw namalował mnóstwo małych złocistych gwiazdek. Potem namalował wielki okrągły srebrny księżyc. Na koniec sięgnął po kolorowe farbki i na czarnym tle kartki namalował mnóstwo niewielkich kolorowych domków, których małe okienka świeciły w ciemności ciepłym światłem. Na obrazku zaroiło się od ciepłych barw, które pięknie odbijały się na tle ciemnej nocy.
– Ładnie – szepnęła Nina.
– Prawda? – Max był wyraźnie zadowolony ze swojej pracy – gdyby nie czerń w tle kolory nie wydawały by się tak żywe, a gwiazdy takie złociste. Bez smutku nasze życie być może byłoby beztroskie, ale nasze uczucia nie byłyby tak żywe, tak gorące, tak znaczące!
Nin pokiwała w zamyśleniu głową. Była jeszcze mała, ale chyba doskonałe rozumiała, co Max miał na myśli. No i przecież w pudełku z farbami nie byłoby czarnej gdyby nie była do czegoś potrzebna. Nawet jeśli nie była zbyt ładna….
W ciszy nocnej coś stuknęło. Coś upadło czy ktoś upadł?
– Co do diaska? – ktoś zaklął cicho – gdzie to się podziało?
Szmery w ciemności i westchnięcia… Coś się tam dzieje w korytarzu.
– Kto tam? – zawołał głośno Miko – czy ktoś tam jest?
Zapadła cisza, jak makiem zasiał. Wszystko chyba w porządku.
Święta w Jagodolandzie trwały co roku kilka dni. Przez tych kilka dni nikt nie mógł pracować ani też robić rzeczy, które nie sprawiały mu radości lub przyjemności. Na przykład jeśli ktoś nie lubił gotować to w czasie świąt nie powinien tego robić. Podobnie jeśli chodzi o sprzątanie czy nawet spacerowanie lub czytanie. Dlatego wszystko to, jeśli była taka potrzeba, należało zrobić przed świętami.
Oznaczało to, że Miko miał teraz bardzo dużo pracy i musiał się śpieszyć. Gotować akurat lubił mógł więc zostawić przygotowanie niektórych potraw na czas świąt. Sprzątaniem nigdy nie zawracał sobie głowy. Za to zostało mu kilka rzeczy do przeczytania, a za czytaniem nie przepadał. Musiał też napisać kilka listów – to zawsze sprawiało mu kłopot, a nawet przyprawiało o ból głowy.
Tymczasem od paru dni spał bardzo źle. Budził się w środku nocy i przewracał z boku na bok prawie do rana. W dodatku wydawało mu się, że słyszy jakieś hałasy w korytarzu, a przecież mieszkał sam.
W Jagodolandzie opowiadano sobie od lat niezwykłą historię o tym, że w okresie świąt – tuż przed końcem roku – do niektórych przychodzi Antyczny Skrzat. Nie zawsze można go zobaczyć, za to usłyszeć już tak. Skrzat pojawia się bardzo rzadko i tylko u tych, którzy nie są zadowoleni ze swojego życia. Przynosi im zmiany, których oczekują, chociaż często nawet o tym nie wiedzą. Ta stara legenda od lat krążyła po Jagodolandzie, ale – jak to bywa z legendami – mało kto dawał jej wiarę.
Miko nie zastanawiał się za bardzo nad swoim życiem. Było podobne do życia innych mieszkańców Jagodolandu. Praca, która nie była zbyt wymagająca, ale także nie fascynująca. Popołudnia ze znajomymi w klubie Pod Niebieską Myszą. W weekend pływanie łódką po rzece i gotowanie kaszy z grzybami i bakłażanem. Czytania nie lubił. Pisywać musiał czasami do rodziny, ale to nigdy nie sprawiało mu radości. Długo szukał słów i szybko je gubił. Bywały nieznośnie nieposłuszne.
Czy Miko rozmyślał czasami o tym, że mógłby mieć inne życie? W innym miejscu, z innymi zajęciami. Wiedział o tym, że niedaleko, w Cytrolandzie mieszka jego kuzyn – pisywali do siebie, a z listów kuzyna wynikało, że życie tam jest dużo weselsze niż tutaj. Czy to wiadomo jednak czy aby faktycznie?
Nieco dalej położony był Truskiew. Mieszkańcy Jagodolandu opowiadali niezwykłe historie o tym miejscu. Podobno wszyscy mieszkańcy Truskawia byli zawsze uśmiechnięci i szczęśliwi. A w czasie świąt nikt tam nie odkładał zajęć na później, bo wszyscy lubili swoje zajęcia. W związku z tym nie obowiązywał ich żaden zakaz.
Życie codzienne upływa zazwyczaj w podobnym tempie i ma swój stały rytm. Mało kto na co dzień zastanawia się nad tym dlaczego jest takie, a nie inne. I to jest nawet dobrze. Kto myśli za dużo ten miewa bóle głowy, a czasami i serca. Czy jednak nie warto od czasu do czasu rozejrzeć się wokół i zastanowić nad tym, czy codzienny rytm nie sprawia, że po kawałku znikamy? Że coś gubimy i już nie znajdziemy, że coś tracimy bezpowrotnie? Bo kiedy na przykład idziemy wciąż tą samą ścieżką lub codziennie tą samą drogą to nigdy nie dowiemy się, co jest poza nią i czy nie pasowałoby do nas bardziej…
Choć są i tacy, którzy przez całe życie tak mogą.
W ciszy nocnej coś zaskrzypiało. Tak jakby ta jedna klepka przy drzwiach, która zawsze była luźniejsza. Po chwili stuk-puk – coś jakby stuknęło o podłogę lekko.
Kto tam? – Miko poderwał się z łóżka – kto tam jest?
Cisza i tylko szum drzewa za oknem. Lecz Miko już nie zaśnie. Jak co noc od kilku dni.
Szuuur… – jakby ktoś przesunął po podłodze ciężki mebel – szuuur….
Miko wyskoczył z łóżka na równe nogi. To mu się na pewno nie zdawało! Rozejrzał się po pokoju, szukając czegoś, czym mógłby postraszyć intruza. W końcu chwycił ciężką książkę kucharską, która zawsze leżała przy jego łóżku. Zacisnął mocno palce na skórzanej okładce i trzymając książkę przed sobą ruszył w kierunku korytarza.
Niewielka lampka jak zwykle świeciła się nad drzwiami wejściówymi. Światło obejmowało równym kręgiem drewnianą podłogę. Mimo to było dość ciemno i Miko musiał przez chwilę wpatrywać się w mrok, żeby przyzwyczaić do niego oczy. Nagle drgnął i poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach kiedy dostrzegł w mroku postać…
Antyczny skrzat siedział na krześle pod drzwiami, o które oparł sękatą laskę. Pochylony do przodu, z dłońmi założonymi jedna na drugą i opartymi na brzuchu patrzył wprost na Miko. Miko tymczasem miał totalny mętlik w głowie.
– No… Zaczął skrzat powoli – na nas już czas. Czy jesteś gotowy?
– Gotowy na co? – wychrypiał Miko kompletnie zdezorientowany.
– Na nowe życie. Inne. Tego miałeś przecież już dość… – odparł skrzat.
– Nigdy tak nie twierdziłem! – krzyknął Miko – wcale nie… – jednak zawiesił głos. Bo nagle uświadomił sobie coś, czego dotąd sobie nie uświadamiał. Nagle poczuł przypływ zupełnie nowego, nieznanego dotąd uczucia. Tak, jakby nagle gdzieś w środku, na dnie serca pękła lekko szklana bańka.
Bardzo szybko przygotował się do drogi. Wziął właściwie tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Chociaż nie był pewien czy na pewno będą mu potrzebne. Jego życie miało ulec zmianie, ale jeszcze nie wiedział dokładnie jakiej. Nie wiedział też dokładnie, dokąd się wybiera jednak czuł, że wyruszyć w drogę powinien natychmiast.
Zmiany bywają trudne, ale wiele z nich przynosi dużo dobrego. Łatwo jest się na nie zdecydować – trudniej wprowadzić w życie.
Antyczny Skrzat właśnie dlatego zawsze pojawiał się znienacka i wtedy już nie było odwrotu. Była tylko droga, która biegła aż po horyzont i jeszcze dalej. Miko właśnie na nią wkraczał. Czuł lęk, podekscytowanie i niepewność zarazem. Ale także radość – przede wszystkim dlatego, że stara legenda okazała się prawdą. Kto wie ile jeszcze takich legend sprawdza się w życiu nawet jeśli w ogóle nie dajemy im wiary? I czy to nie pokrzepiająca myśl na koniec starego roku i na początek zupełnie nowego… ?
W ciszy i w mroku
Coś błyszczy
Jak kamyk świetlisty
Rozjaśnia zbyt wczesne
Godziny wieczorne
I sny spóźnione
To coś, co serce
Ogrzewa na długo
I coś w nim porusza
Coś, co ulotne jest
I warto to złapać
Jak zjawy wyśnione
Co zieleń wśród bieli
I czerwień gorącą
Odkrywa w dni chłodu
Co nawet kamień
Ten na dnie serca
W końcu rozkruszy
Jak najprawdziwszy
Łamacz lodów!
Lub pracowity skrzat
W kopalni prawdziwych
diamentów
Lecz to jest lepsze
Niż milion
Diamentów
A bywa
Tak rzadkie
Jak one
Wystarczy jednak
W dniu zwykłych pośpiechu
I uczyć odmętów
Wybierać zawsze
Tę jasną stronę
Ten mały kamyk świetlisty …
Dobrych emocji
Pan imbryk przystojny choć nieco pękaty
Pokłonił się nisko zgromadzonym
Szanowni państwo! Serdecznie zapraszam!
Stół herbaciany zastawiony
Stół bardzo dumny dygnął w ukłonie
Zaszeleścił obrusem
Dzisiaj specjalna jest okazja
A on może czuć się prymusem
Filiżaneczki kruche w kwiatuszki
I mały srebrny mlecznik
Duża patera na której ktoś zdolny
Wymalował słonecznik
A na paterze kruche ciasteczka
I biszkopciki pachnące
Świeże owoce kolorowe
A obok bakalie błyszczące
Dzbanek z herbatą parującą krok w krok
Z panną Cukiernicą
Zaraz do tańca ruszą z gracją
I wszystkich znów zachwycą
Promienie słońca jesiennego
Wkradają się przez firankę
Któryś z nich chwycił w złote palce leciutką filiżankę
I nawet imbir zwykle dość oschły
Dziś w parze z miodem staje
Czyż picie herbatki
To nie czysta magia?
Czy tylko mi się tak zdaje?
– Dlaczego jesteś smutny? – zapytał Kio swojego kolegę, który stał obok milcząc.
– Bo to już koniec – odparł Rino i ze smutkiem raz jeszcze spojrzał na zieloną dolinę, która rozciągała się przed nimi i wyglądała, jak trójwymiarowy obraz kochającego kolory impresjonisty.
– Koniec? – powtórzył po nim Kio – to duże słowo. Zazwyczaj koniec to zarazem początek czegoś innego, nowego. Wobec tego czegoś maleje i staje się nie aż takie przygnębiające.
– Czy ja wiem? – zapytał Rino w zamyśleniu – nie zawsze początek czegoś oznacza dobre rzeczy. Czasami zupełnie nie.
– Rino, daj spokój. Mazać mogą się słabeusze i małe dzieci. Jeśli smutno ci z tego powodu, że musimy stąd wyjechać pomyśl, ile szczęścia miałeś przeżywając tutaj tak dobre chwile. Tęsknota także oznacza, że coś dobrego zdarzyło nam się w życiu. To chyba w porządku?
– Udaje ci się nie czuć smutku? – zapytał Rino, patrząc na Kio z zaciekawieniem – jak to robisz?
– Czuję smutek – odparł Kio – ale staram się sobie z nim radzić. Myślę o tym, co dobrego mnie czeka i to mogą być drobiazgi. Na przykład nowa książka, którą po powrocie wypożyczę z biblioteki, albo nowa gra, którą ściągnę sobie z sieci. Wakacje to nie jedyna dobra rzecz na świecie! – Kio zaśmiał się i nastrój Rino poprawił się nieco.
Wakacje w dolinie były rzeczywiście wspaniałe. Poczucie wolności, piękna przyroda ogrzewana promieniami słońca od samego rana, ciepła woda w rzece, która była miejscami na tyle płytka i spokojna, że można było się w niej bezpiecznie kąpać. W innych miejscach była na tyle głęboka, że cały dzień przemierzali ją w kajakach, docierając do miejsc, które wyglądały jak rajskie ogrody, których nie odkrył dotąd żaden człowiek. Letnie wieczory to najwspanialsza część wakacji. Niebo usiane gwiazdami i dym z ogniska pędzący do gwiazd.
Piękne wakacje są jedną z tych rzeczy, które kształtują nas w dzieciństwie na resztę życia – tak mawiała babcia i na pewno miała rację. Niektórzy twierdzą, że to, za czym tęsknimy i co przywołuje w nas najlepsze wspomnienia mówi o nas najwięcej. Czy tak jest naprawdę? Z pewnością coś w tym jest.
Jesień przyszła znienacka i odmieniła zupełnie jeszcze niedawno zalane słońcem, rozgrzane ulice miasta. Powietrze pełne było wilgoci i zapachu liści, a ptaki za oknem cichły z dnia na dzień. Wspomnienia wakacji powoli zaczęły blednąć i przypominać nieco zapomniany sen, a z drugiej strony życie toczyło się równym tempem, połykając kolejne godziny i dni. Czasami deszcz stukał uporczywie w parapet już od rana, przywołując myśli o tym, co pilnego jest do załatwienia na dziś. Czasami słońce znienacka pojawiało się na niebie i wtedy wszystko wokół pełne było blasku.
Dlaczego czas lata, palącego słońca, gwałtownych burz i setek dźwięków i kolorów wydaje się czasem tak wyjątkowym i upragnionym? Dzieje się wtedy dużo i wszędzie, ludzie rozmawiają głośno do późnej nocy, a ich śmiech nad ranem dźwięczy, odbijając się od uchylonych okien i drzwi balkonowych. Sen bywa krótki i płytki, a dni – mimo, że długie – zdają się gnać dokądś na oślep.
Kio zapalił lampę stojącą obok fotela w dużym pokoju. Jasne światło objęło wysokie oparcie i koc w kratę. Książka z biblioteki miała miękkie kartki, które szeleściły przyjemnie przy przerzucaniu kolejnej strony – ile osób dotąd miało ją w swoich dłoniach i powierzyło jej swoje emocje i marzenia? Teraz była tutaj, jak portal do innego świata, który bywa zupełnie inny w zależności od tego, kto go używa. Kio usadowił się wygodnie i zagłębił w lekturze. Za oknem szumiały drzewa i wieczór powoli skradał się, żeby uciszyć odgłosy okolicy.
Lato ze swoim blaskiem i nieznośnym gorącem, który wspaniale chłodzą morskie fale lub miękka woda w jeziorze, odpłynęło w czas miniony. Jednak zostało gdzieś głęboko w tych, którym trudno było się z nim rozstać. Jak zapas drogocennej energii w tkankach i żyłach, która ciepłym strumieniem dociera do najdalszych komórek i daje im życie. Po to właśnie jest – nie po to, by trwało wiecznie. Za to jesień daje głowie i sercu czas na inne dobre emocje, małe wzruszenia i wielkie przeżycia – takie do głębi duszy, która wreszcie słyszy samą siebie. I wie – z roku na rok coraz lepiej – w jakim kierunku chce podążać.
Pewnego razu pewna mama
Postanowiła pobyć sama
Nie tak przez chwilę czy na trochę
Tylko na dłużej
Najpierw więc poszła na długi spacer
Sama by poczuć się raz inaczej
wypiła kawę w kawiarence, w małej kwiaciarni
Kupiła róże
Potem usiadła na ławeczce
By poopalać się troszeczkę
Bukiet pachnący tuż obok siebie
Położyła
Spojrzała w niebo całe w błękicie
– Piękne jest życie! – Tak pomyślała
Oczy przymknęła i całkiem się
Rozmarzyła
W końcu chwyciła bukiet róż
– pora do domu wracać już!
Co mi tam niebo i kawiarenki
Pustawe
W domu czekają na mnie dzieci
Tam jasne słońce dzień cały świeci
Ciekawe jaką wymyślą dzisiaj
Nową zabawę?
A kawę
przecież można pyszną
Wypić w domu!
Na co komu
Pić ją samotnie gdzieś tam … ?
Taka już jest ta upragniona
samotność mam
Pewnego razu był sobie most. Mocny i solidny chociaż wyglądał tak, jakby był utkany z setek cieniutkich nitek, połączonych bardzo skomplikowanymi splotami. Tak naprawdę nie był zrobiony z cieniutkich nitek, bo to byłoby niebezpieczne. Materiały, których użyto do budowy były mocne, jak stal i trwałe, jak najmocniejsze liny okrętowe.
Most zawieszony był wysoko nad rwącą rzeką, pomiędzy dwoma skalistymi zboczami. Dzięki temu mieszkańcy okolic mogli przemieszczać się z jednej strony na drugą bezpiecznie i szybko. Nikt nie pamiętał kto i kiedy zbudował most, ale wszyscy bardzo się cieszyli, że mogą z niego korzystać.
Tak było przez długi czas jednak pewnego razu stało się coś dziwnego. Jedna barierka na moście uszkodziła się. Nie to jednak było dziwne. Dziwne było to, że nagle mieszkańcy z jednej strony rzeki zaczęli spierać się z mieszkańcami drugiej strony o to, kto powinien zająć się naprawą i ponieść jej koszty. Ponieważ uszkodzenie powstało z prawej strony mostu – patrząc od ujścia rzeki – mieszkańcy lewego brzegu uznali, że to nie ich problem. Jednak mieszkańcy obu brzegów korzystali przecież z całej długości mostu – barierka była więc potrzebna i jednym i drugim.
Patrząc na pewne sprawy z boku – lub z pewnej perspektywy – czasami bardzo szybko można znaleźć rozwiązanie. Jednak kiedy jest się w środku konfliktu, wówczas często nie jest to takie proste. Chociaż wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Temat uszkodzonej barierki urósł w niedługim czasie do rozmiarów poważnego problemu. Tak jakby barierki nie można było naprawić wspólnie w ciągu jednego dnia i zamknąć sprawę.
Zwaśnione strony z dnia na dzień coraz bardziej zaciekle broniły swoich racji i nagle życie nad rzeką stało się bardzo trudne. Mieszkańcy prawej strony mostu uznali, że skoro uszkodzona barierka jest po ich stronie mostu – mimo, że zawsze uważali, że most należy do wszystkich – postanowili nie wpuszczać na tę stronę sąsiadów z naprzeciwka. Mieszkańcy lewej strony byli oburzeni i codziennie domagali się naprawy uszkodzeń i jednocześnie możliwości korzystania z przejścia.
Wkrótce atmosfera stała się tak nieznośna, że już nikt nie zbliżał się do mostu i nikt z niego nie korzystał. Ci, którzy po drugiej stronie rzeki mieli przyjaciół lub nawet rodzinę nagle przestali się z nimi kontaktować. Ci, którzy zaopatrywali się po drugiej stronie rzeki w różne produkty nagle musieli się bez nich obejść. To powodowało frustrację i coraz większą niechęć do tych, którzy byli po drugiej stronie rzeki – bez względu na to, po której stronie się mieszkało.
Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc coraz trudniej żyło się nad rwącą rzeką. Z czasem już nikt nie pamiętał o uszkodzonej barierce za to wszyscy czuli w sobie wrogość i złość, jakiej nigdy chyba tu nie zaznano. Wielu osobom było z tym bardzo ciężko, a jednak nikt nie wiedział, jak wyjść z tego impasu. Wszelkie próby nawiązania kontaktu z drugą stronę uznawano za zdradę. Żadna ze stron nie dopuszczała też możliwości naprawienia barierki, bo to uznano by za poddanie się bez walki.
Sami słyszycie: poddanie się, walka, zdrada… Tego typu określeń nigdy przedtem tu nie używano. Teraz stały się bardzo popularne.
Mosty buduje się po to, żeby łączyć. Kiedy się je burzy, to znaczy, że nie chce się zgody i porozumienia. Most nad rwącą rzeką wciąż wisiał i mógł służyć tak wielu osobom. Tymczasem stawał się bezużyteczny, co było zupełnie niezrozumiałe.
– Rozbierzmy ten most! – krzyknął ktoś podczas jakiegoś zgromadzenia po prawej stronie rzeki.
– Przetnijmy liny – słychać było głosy po drugiej stronie rzeki – niepotrzebny jest skoro nikt z niego nie korzysta!
Zadziwiająca jednomyślność jak na dwie zwaśnione strony konfliktu. Czy nie można by tak w kwestii naprawy i przywrócenia mostowi jego dawnej roli?
Niektórzy twierdzą, że natura ludzka jest taka, że po prostu nie da się tak, aby na świecie była zgoda i przyjaźń. Konflikt jest wpisany w ludzką naturę i prędzej czy później da o sobie znać. Jaka szkoda, że tak chętnie przyjmujemy to za pewnik i poddajemy tej teorii, zamiast udowadniać na każdym kroku, że to nieprawda.
Któregoś dnia mieszkańcy obu stron rzeki zaczęli jednocześnie zbierać się przy moście. I jedni i drudzy przyszli z zamiarem zniszczenia mostu – na złość tym z naprzeciwka, chociaż przecież tak naprawdę chyba na złość sobie samym. Nagle jednak stało się coś zupełnie niespodziewanego. Jasne błękitne niebo w jednej chwili zasłoniły ciemne i ciężkie chmury. Zagrzmiało. Błysnęło. Zerwała się tak potworna burza, jakiej tutaj nie pamiętał nikt. Ludzie musieli skryć się w swoich domach, bo inaczej chyba zmyłoby ich z powierzchni ziemi.
Na drugi dzień rano, kiedy niebo znów było jasne i pogodne, oczom mieszkańców całej okolicy ukazał się smutny widok. Piękny i mocny most był w strzępkach. Mocne liny, które wyglądały, jak nitki, rozwiewał poranny wiatr. Nie było już zepsutej barierki. Nie było żadnych barierek. Nie było już nic.
To, co sobie wyobrażamy często nijak się ma do tego, co potem widzimy na oczy. Zazwyczaj to drugie nie dorównuje pierwszemu i dotyczy to zarówno wyobrażeń tego, o czym marzymy, jak i tego, czego bardzo nie chcemy. Tylko, że w przypadku marzeń wyobraźnia podsuwa piękniejsze obrazy niż mogą być w rzeczywistości. Z kolei w przypadku rzeczy nie fajnych i smutnych – dopiero rzeczywistość potrafi nam je unaocznić.
Kiedy mieszkańcy dwóch brzegów rzeki zobaczyli rozmiar zniszczeń poczuli wielki smutek. Jakimś cudem – jakby to nie było oczywiste od samego początku – dopiero teraz zrozumieli, że przejście na drugą stronę bez wiszącego mostu jest prawie niemożliwe. Rzeka, nad którą mieszkali miała bardzo wartki nurt, nikt nie odważyłby się jej przekraczać. Most był wybawieniem.
Mam nadzieję – i chyba wy także – że mieszkańcy otrzeźwieli i odłożyli na bok waśnie. Że razem zabrali się za budowę nowego mostu, który będzie służył wszystkim. A przy okazji z pewnością nauczyli się jednej ważnej rzeczy: że dużo łatwiej byłoby naprawić istniejący most – na przykład uszkodzoną barierkę – niż budować go całkiem od nowa. Bo mosty zerwane między ludźmi odbudowuje się czasami bardzo długo, a czasami – w ogóle nie da się tego zrobić. Warto zawsze o tym pamiętać.