Sobota

Sobota. Siódma rano
Słońce już dawno na niebie
w szarej sukience dzisiaj
Bo to nie wiosna jeszcze
Za oknem ptasie gadanie
Dzień się powoli rozkręca
Patrzy na niebo strapiony
Czy go nie przemyć deszczem…?
Wiedźma na szarej komodzie
Rozgląda się czujnym okiem
Podparta na swojej miotle
Wygląda całkiem jak żywa
‍♀️‍♀️‍♀️‍♀️‍♀️‍♀️
Obok druciana ławeczka
Z ładnie wygiętym oparciem
Mruczy pod nosem kontenta
Że taka jest urodziwa
W powietrzu się unoszą
Ważne pytania o życie
O to co jest istotne
I tego typu sprawy
W leniwy sobotni poranek
Ważą mniej nieco niż zwykle
I trochę je rozprasza
Zapach porannej kawy

 

Samolubny strach

Pewnego razu był sobie strach. Nie jakiś olbrzymi, ale też nie całkiem mały. Mieszkał sobie nieopodal i miał się całkiem dobrze. Nigdy się nie nudził. Był bardzo towarzyski i chętnie odwiedzał ludzi, którzy mieszkali obok. Lubił spędzać z nimi czas, zagadywać, opowiadać różne historie. Czasami nawet zdarzało mu się żartować. Uważał samego siebie za dobrego kompana i w związku z tym nie miał zamiaru tego nigdy zmieniać.
Tymczasem ludzie, którzy mieli z nim do czynienia, nie zawsze mieli o nim dobre zdanie. Niektórzy, owszem, twierdzili, że jego obecność bywa nawet przydatna. Zawsze przypominał im o różnych ważnych sprawach do załatwienia. O niektórych nawet zbyt często. Jednak byli i tacy, którzy miewali go dość. Nawet bardzo miłe towarzystwo potrafi czasami znużyć. A strach bywał miły, ale potrafił być także trudny w relacjach. Nie każdy potrafił sobie z tym poradzić.
Strach nie przejmował się tym zbytnio. Miał dość silną osobowość. Zawdzięczał to z pewnością swojemu pochodzeniu. Jego przodkowie należeli niegdyś do rodów panujących na świecie. Zawsze byli bardzo ambitni, a z drugiej strony – wszędobylscy. Wielcy podróżnicy, zdobywcy świata, tacy, co to zawsze przewodzą grupie i wszyscy wokół patrzą na nich z podziwem. Chociaż ten podziw bywa zazwyczaj podszyty obawami i niepewnością.
Strach był bardzo pewny siebie. Wiedział też, że jego pewność siebie jest większa niż ludzi wokół. Dlatego w ogóle nie przejmował się tym, co myślą, czują czy czego potrzebują. Potrafił wpaść nagle do czyjegoś domu, narobić szumu i hałasu, rozsiąść się przy stole i oczekiwał, że wszyscy będą skakać wokół niego. I zwykle tak było. W wielu domach tak go właśnie traktowano, chociaż wcale nie chciano. Po prostu tak działał na innych.

Pewnego razu postanowił odwiedzić znienacka kolejnych sąsiadów. Bywał u nich już przedtem czasami, ale rzadko i wpadał tylko na chwilę. Teraz wpadł na pomysł, że może nawiąże bliższe relacje. Nie miał zamiaru się zapowiadać z wizytą – tego typu osobowości zachowują się tak, jakby wszyscy zawsze tylko czekali na ich wizytę. Zamierzał wpaść tam zupełnie niespodziewanie i posiedzieć nieco dłużej.
Kiedy wreszcie pojawił się u sąsiadów ci z początku byli nieco zdezorientowani. Dotąd omijał ich dom i byli z tego bardzo zadowoleni. Teraz wszedł jakby nigdy nic, usiadł wygodnie w fotelu i rozglądał się z zainteresowaniem po wnętrzu.
– Ładnie tu – rzekł w końcu – przytulnie. Chętnie napiję się czegoś.
Zwykła gościnność nakazywała, żeby spełnić jego prośbę. Otrzymał więc szklankę soku i nawet kawałek ciasta. Mieszkańcy rozmawiali z nim grzecznie i nawet przyjaźnie, lecz z pewnym dystansem. W końcu nie bardzo wiedzieli, po co przyszedł i jakie ma zamiary.
Strach wziął za dobrą monetę ich przyjazne nastawienie. Spodobało mu się tutaj i był już pewien, że będzie wpadał częściej. Jednak dobre wychowanie było czymś, z czym spotykał się u innych – sam nie był w tym dobry, a nawet w ogóle nie miał o tym pojęcia. W związku z tym zdarzało mu się wpadać z wizytą w zupełnie nieodpowiednich porach, na przykład o świcie, kiedy gospodarze dopiero się budzili, albo też zasiedzieć się do późna. Bywało nawet, że całą noc męczył swoich nowych przyjaciół opowieściami i żartami, nie zważając na to, że są już bardzo zmęczeni. To zaczynało być naprawdę uciążliwe.
Różni ludzie z życzliwości doradzali nieszczęśnikom, żeby więcej nie wpuszczali strachu do domu. Żeby zamknęli drzwi i okiennice, zmienili zamki. Przecież to ich dom, a nie jego. Niech sobie siedzi u siebie, a nie zawraca głowę innym. Jeszcze inni twierdzili, że ludzie ci powinni się wyprowadzić. W miejsce, o którym strach się nie dowie i nigdy tam nie trafi. Wtedy będą mieli spokój.
– On się nie odczepi – mówili – zatruje wam życie! Czy wiecie ile rodzin już zniszczył? Ile przyjaźni? To nie jest miły gość. Naprawdę.

Jednak ludzie, których strach ostatnio tak często nawiedzał nie zamierzali się wyprowadzać. Nie chcieli także siedzieć zamknięci w domu i udawać, że ich nie ma. To mogło być rozwiązaniem tylko na krótką metę, a poza tym było chyba czymś jeszcze gorszym niż nieproszone wizyty uciążliwego strachu. Zamiast uciekać i wymyślać rozwiązania, które musiałyby całkowicie wywrócić ich życie do góry nogami, postanowili zrobić coś zupełnie innego. I chociaż to nie było łatwe postanowili spróbować.
Kiedy strach po raz kolejny odwiedził ich znienacka zaprosili go do stołu i zasiedli obok niego. Po wstępnej rozmowie o błahych sprawach, kiedy strach już miał zaczynać jakąś swoją opowieść, przerwali mu. Zdziwił się bardzo, bo dotąd nikt nie odważył się tak go potraktować, ale wkrótce miał się przekonać, że jego zdziwienie może być większe.
– Strachu – zaczęli – bywasz tutaj ostatnio bardzo często. Spędzasz z nami dużo czasu, długie godziny przebywasz w naszym domu. To musi się zmienić.
– Ależ….- zaczął strach z oburzeniem, jednak pewne siebie i wymowne spojrzenia gospodarzy kazały mu zamilknąć.
– Dobre relacje sąsiedzkie są dla nas bardzo ważne. Sam musisz przyznać, że kiedy pojawiłeś się po raz pierwszy przyjęliśmy cię bez zastrzeżeń.
– Prawda – mruknął strach
– Pewnie smutno ci trochę samemu w domu i lubisz towarzystwo innych ludzi
– O tak! – krzyknął strach
– Jednak – kontynuowali gospodarze – każdy ma swoje życie. Chcielibyśmy ustalić z tobą, żebyś nie …
– Mam nie przychodzić? – strach podniósł się i spojrzał gniewnie na ludzi – wyganiacie mnie? Mnie??? Nikt dotąd się nie odważył!
– Wcale cię nie wyganiamy – odparli – po prostu nie możesz tu przebywać kiedy chcesz i jak długo chcesz. Jeśli ustalimy zasady twoich wizyt wówczas może wszystko się jakoś ułoży.
Strach usiadł na krześle i patrzył zdziwiony na ludzi. Dotąd nikt w okolicy tak do niego nie przemawiał. Nie bardzo teraz wiedział, czy powinien się złościć czy raczej cieszyć. Zupełnie nowe emocje zawładnęły nim na chwilę.

Ponieważ to bajka – wszystko jakoś się faktycznie ułożyło. Strach nadal bywał w domu tych ludzi, ale już nie przesiadywał do nocy. To oni decydowali o tym, jak długo może u nich być i kiedy. Nie było to łatwe. Stare przyzwyczajenia mają dużą moc. Jednak systematyczna praca sprawia, że z czasem są wypierane przez nowe i lepsze. Tylko potrzebna jest ta praca. Dzięki niej strach pokazał im dużo swoich dobrych stron, o które wcześniej w ogóle by go nie podejrzewali

Inni ludzie dziwili się:
– Przyjaźnicie się ze strachem? Naprawdę? To przecież taki okropny samolub! I źle wychowany.
A oni odpowiadali:
– Nie jest taki zły, jeśli odpowiednio z nim postępować. Spróbujcie sami. Można się z nim jakoś dogadać.
Ludzie tylko kiwali głowami z niedowierzaniem i odchodzili.
Ale przecież to prawda. Nawet ze strachem można się dogadać. Nie dokucza wtedy tak bardzo. I okazuje się, że ma także dobre strony. Jak niemal wszyscy i wszystko w naszym życiu. Prawda?

8.01.23
W kąciku świata
Mam swój skraweczek
Przestrzeni
Dużo powietrza
Chmury niebieskie
Trochę zieleni
Dobre emocje
Kwitną tu
nie tylko wiosną
Te trudne także
Czasem tuż obok
Spokojnie rosną
Czasami ptaki
Tutaj zimują
I barwne motyle
To tylko skraweczek
Na nim ławeczka
… Aż tyle 🙂
Też macie swój?

Choinka

24.12.22
Choinka ramiona rozpościera
Dziś gwiazdą jest sceny
Każdy spogląda na nią
Z błyskiem w oku
Strojna i barwna
Cała w światełkach
Dziś musi być na widoku
Może nie ważne
Że potem znowu
Dni przyjdą szare i długie
I że ten blask
co dziś tak przyciąga
Zgaśnie jak w oka mgnieniu
Ważne, że dzisiaj
Na cud czekamy
Nawet maleńki….
I na najskrytszych
Z serca płynących
Życzeń spełnienie
Właśnie w tym oczekiwaniu jest cały czar
wszystkich Świąt

Bunt Mikołaja

“Bunt Mikołaja”– kartka z takim napisem wisiała na drzwiach domu, który pamiętał bardzo dawne czasy, ale nie zmieniał się od wieków. Stare, zdobione drewniane drzwi były zamknięte na klucz, a z wewnątrz nie dochodził ani jeden dźwięk. Przed domem stały zaparkowane sanie, jednak uprząż leżała na ziemi i w pobliżu nie było nikogo. Elfia wróżka przybyła tutaj właśnie dlatego. O tym, że Mikołaj postanowił się zbuntować szeptali wszyscy w okolicy. Tylko, że odgrażał się w ten sposób od lat i nigdy tego nie zrealizował. Tym razem jednak chyba faktycznie czara goryczy wypełniła się po brzegi.

– Nie pozwolę robić z siebie wariata! – odgrażał się podobno kilka dni temu –  w telewizji reklamy, w radiu reklamy, wszędzie pokazują zabawki pod choinkę dla dzieci, które podobno można kupić w sklepie! Proszę bardzo – w takim razie niech sobie wszyscy pójdą do sklepów! Po co im Mikołaj na saniach? Po co wrzucanie prezentów przez komin i ciasteczka, czekające na stoliku? Tyle lat tradycji, tyle lat tajemnicy i magii! Nie chcą to nie, ich strata! Tak mówił Mikołaj i naprawdę był zły. Jednak w środku głowy i duszy czuł pewną ulgę. Może faktycznie już wystarczy? Może czas odpocząć? Może dokądś pojechać? Co by komu to szkodziło?

Teraz Mikołaj siedział zamknięty w swoim pięknym domu. Od kilku dni nigdzie nie wychodził, ani nikogo nie wpuszczał do środka. Elfy próbowały dostać się tam na różne sposoby, ale Mikołaj był przecież sprytny. Zabawki, słodycze i różne kolorowe przedmioty bez żadnego konkretnego zastosowania piętrzyły się nieopodal sani, ale nikt się tym nie interesował. Wszyscy martwili się, że Mikołaj faktycznie zrezygnuje ze swojej funkcji, a przecież nikt inny nie może jej przejąć.

Elfia wróżka zastukała cicho w drzwi domu Mikołaja. Odpowiedziała jej cisza. Całkowita. Zastukała więc drugi raz – również bez skutku. Wyglądało na to, że trzeba będzie dostać się do środka w jakiś inny sposób. Dom Mikołaja był duży i pełen zakamarków – miał nie tylko mnóstwo okien i małych balkoników, ale także szpar, przez które całe mysie rodziny dostawały się zimą do środka, żeby spędzić tam najchłodniejsze miesiące. Mała Elfia wróżka bez problemu znalazła przejście w sam raz dla niej. Nie lubiła wchodzić dokądkolwiek nieproszona, ale tym razem sytuacja była wyjątkowa.

W domu Mikołaja było ciepło, jasno i pachniało piernikami. Duża otwarta kuchnia łączyła się z przytulnym salonem, w którym centralnym miejscem był zabytkowy kominek. Przed kominkiem stał fotel Mikołaja, ale on wcale nie lubił w nim za często przesiadywać. Zwykle szybko w nim zasypiał i potem już do rana tak spał, a rano budził się cały połamany. Wolał usiąść na drewnianym krześle przy stole i jeść orzechy laskowe, czytając książkę lub oglądając album z obrazkami. Lubił także swój rower stacjonarny, który stał nieopodal kominka. Spędzał na nim mnóstwo czasu w trosce o swoją kondycję. W końcu jego praca wymagała siły i krzepy, jak żadna inna. Wymagała też dobrego nastroju i pogodnego nastawienia do życia, a z tym ostatnio miał duży problem.

Czy wszystko musi przemijać? Czy tradycje, zwyczaje, dobre rzeczy muszą odchodzić do krainy wspomnień? Bo idzie nowe! Lepsze! Lepsze? Dla kogo? Czy świat bez tajemnic, magii i oczekiwania na cud jest lepszy od tego, który był? Czy pisane drżącą ręką listy z prośbą o wymarzony prezent mogą zostać zastąpione przez gazetki sklepów z reklamami zabawek na Mikołaja i pod choinkę? Oczywiście, że tak. Świat realny, pełen konkretów i faktów zamiast marzeń i baśni jest bardziej zrozumiały dla ludzi. Bezpieczniejszy, bo pełen gotowych odpowiedzi.

Elfia wróżka rozejrzała się po wszystkich pomieszczeniach w domu, ale Mikołaja nie było w żadnym z nich. Bardzo dziwne … Ogień podskakiwał wesoło na kominku, na stole leżały włoskie orzechy, a obok opasła książka pełna kolorowych obrazków, które tak lubił Mikołaj. Jednak jego nie było w domu z całą pewnością. Cały plan wróżki – próba przekonania Mikołaja, że świat bez niego niewiele będzie wart i że bez względu na to, jak bardzo wszystko wciąż się zmienia, pewne rzeczy pozostaną niezmienne zawsze – właśnie legł w gruzach. Teraz potrzebowała chwili na to, żeby zastanowić się nad dalszymi krokami.

Kolejne dni nie przynosiły rozwiązania. Mikołaj zniknął i nikt nie miał pojęcia, gdzie może być. Do świąt było jeszcze trochę czasu, ale niektórzy zaczęli mieć obawy. Co będzie, jeśli się nie znajdzie? Co będzie, jeśli odszedł na dobre? Może i miał trochę racji. Świat zmieniał się w zawrotnym tempie i niektórym mogło się zdawać, że pewne rzeczy już nie są nikomu potrzebne.
Elfia wróżka nie zamierzała się poddawać. Zarządziła poszukiwania. Zorganizowała sztab kryzysowy i zbierała w nim wszelkie dane, które mogły być pomocne. Któregoś dnia jednak usłyszała przypadkiem rozmowę:
– tak… dzieci już dawno przestały wierzyć w Mikołaja. Dziś wszystko jest na wyciągnięcie ręki. I w Internecie. Po co komu sanie i facet, który stara się wszystkim zrobić niespodziankę?
– W sumie masz rację. Chociaż… Jakoś tak bez niego nie bardzo. Nie to samo.
– Jak go nie znajdą to trzeba będzie sobie bez niego poradzić. A potem ludzie zapomną. Tak to już jest, świat idzie naprzód. Nowe zastępuje stare… Normalka!
Elfia wróżka zamarła, słysząc takie słowa. Więc można w ogóle dopuścić taką myśl, że Mikołaja miałoby już nie być? Więc tak łatwo przychodzi niektórym odrzucić to, co było miłe, a nawet wyjątkowe? Tak lekceważąco podejść do czegoś, co dawało tak wielu osobom radość i nadzieję?

Można. Oczywiście, że tak. Można łatwo o kimś lub o czymś zapomnieć. Uznać za przeżytek. Zlekceważyć. Dzieje się to bardzo często – częściej niż myślicie. Później jednak trudno do pewnych rzeczy wrócić, dlatego dobrze jest o nie dbać i nie pozwalać im odejść. Nawet jeśli to bardzo trudne.

Czy Mikołaj odnajdzie się do świąt? Elfia wróżka nie potrafiła na to pytanie odpowiedzieć. I ja także nie mam pojęcia, ale mam wielką nadzieję, że tak. I nie będę przygotowywała się na wszelki wypadek na święta bez niego. Czekam na atmosferę oczekiwania i dzwoneczki jego sań za oknem. Na niespodziankę pod choinką i cud – jakikolwiek – który przywróci nadzieję, że jeszcze nie wszystko jest stracone.

Nowy burmistrz w mieście

Pewnego razu w pewnym mieście żył sobie Strach. Wielki i brzydki. Kojarzył się ze wszystkim, co złe i budził powszechną odrazę. Jednak żył sobie w najlepsze, przechadzając się po mieście i zaglądając w okna domów. Miał też nieładny zwyczaj wyskakiwania nagle zza roku i zaskakiwania wszystkich. Często nieproszony zjawiał się na przyjęciach. Był niegrzeczny i pełen roszczeń. Taki już miał charakter.
Nikt nie lubił Strachu, a mimo to wszyscy zwracali na niego uwagę i wciąż patrzyli w jego stronę. A im częściej patrzyli, tym on robił się bardziej pewny siebie, większy i silniejszy. Bo tak właśnie jest ze strachem i nie tylko. Kiedy na to pozwolimy, wtedy kogoś takiego, jak on wszędzie pełno. Kiedy natomiast przestajemy zwracać na niego uwagę, wtedy kurczy się, a czasami zupełnie odsuwa od wszystkich.
Mieszkańcy miasta żyli obok Strachu i to życie nie było łatwe. Strach psuł im wiele planów. Wpływał na decyzje. Powodował, że zmieniali zdanie. Wystarczyło, żeby się tylko pojawił. To dawało mu znowuż coraz większą siłę, a ludziom w mieście stopniowo jej ubywało. W końcu Strach przekonał w jakiś sposób do siebie dużą część mieszkańców i został w nim burmistrzem. Rozsiadł się w największym pokoju budynku Rady Miejskiej i zarządził:
– Od dzisiaj nakazuję wszystkim nie wychodzić z domów bez potrzeby, nie nawiązywać relacji z innymi, nie mówić głośno, a już zdecydowanie – nie śmiać się i nie cieszyć z niczego. Skupić się na pracy, na obowiązkach i nie wychylać nosa. Nic nie planować. O niczym nie marzyć! Kategorycznie! Ci, którzy nie zastosują się do tych zasad zostaną srogo ukarani.
Mieszkańcy miasta byli zrozpaczeni. Ich życie miało odtąd zmienić się całkowicie. Czy jednak nie sami do tego doprowadzili, pozwalając Strachowi rządzić? Był silny, nie wahał się przed niczym i trochę ich oszukał. Zwiódł. Jednak ich było wielu, mogli się przecież przeciwstawić. To było bardzo niesprawiedliwe.
Dni mijały odtąd smutne i szare. Ludzie przemykali ulicami, nie patrzyli na siebie nawzajem, unikali kontaktów i skupiali się tylko na pracy. Ciążyło im to bardzo, ale nie potrafili nic poradzić. Zresztą odkąd przestali się ze sobą wzajemnie kontaktować, czuli się jeszcze słabsi. W dodatku powietrze w mieście stało się jakby cięższe, a na niebie pojawiły się ciemne, gęste chmury, przez które nie mógł przebić się nawet jeden promień słońca.
Niektórzy twierdzili, że Strach jest dobry. Że chroni ich przed podjęciem złych decyzji. Że pozwala przewidywać pewne rzeczy – o ile to w ogóle możliwe. Być może. Jednak Strach mógł być pomocny tylko wtedy, gdyby ktoś go kontrolował. Tymczasem on stawał się stopniowo tak potężny, że  wszystkie możliwości zdawały się z dnia na dzień znikać.
To Strach kontrolował i wpływał na myślenie i działania ludzi. I to powodowało bardzo dużo zamieszania. To przeszkadzało im w patrzeniu w przyszłość, ale też docenianiu teraźniejszość. A bez tego życie stawało się nie do zniesienia.
Jednak – jak to bywa w takich sytuacjach – nie wszyscy tak do końca podporządkowywali się Strachowi. Grupka mieszkańców zbierała się potajemnie i dyskutowała na temat sytuacji w mieście. Zdawali sobie sprawę z tego, że tak dłużej być nie może. Strach powinien stracić swoje stanowisko i przestać decydować o tym, jak ma wyglądać życie ludzi. Trzeba go obalić. Za wszelką cenę.
Myślicie, że to łatwe? Kiedy ktoś lub coś przejmuje władzę w jakimś miejscu – na przykład w naszej głowie – to natychmiast pojawia się straż przyboczna. Sprzymierzeńcy i pochlebcy, którzy umacniają władzę tego kogoś lub czegoś i potrafią znaleźć na to racjonalne uzasadnienie. Strach, rządzący w mieście też miał swoich popleczników. Bronili dostępu do niego i wykonywali wszystkie rozkazy, nawet najbardziej nielogiczne…

Oczywiście już nie raz w historii determinacja i działania wielu osób doprowadzały do obalenia niechcianej władzy. I tym razem tak się stało. Nie było to łatwe i trwało długo. Poza tym Strach pozostawił po sobie dużo zniszczeń wynikających z zaniedbania miasta przez zastraszonych mieszkańców. Trzeba było dużo siły, żeby odbudować miasto, ale i potencjał ludzi. W końcu jednak w mieście pojawiło się lżejsze powietrze, a przez ciemne, gęste chmury zaczęły coraz częściej przebijać promienie słońca. W końcu chmury odpłynęły i zrobiło się całkiem jasno.
Co w takim razie stało się ze Strachem? Czy też zniknął całkiem z życia miasta? Oczywiście, że nie. Strachu nie udało się i nigdy nie uda pozbyć tak całkiem. Bo jeśli nawet wygoniłoby się  go z miasta to w jego miejsce szybko może pojawić się nowy. Ważniejsze jest co innego. To mianowicie, aby nauczyć się sobie z nim poradzić, kiedy się pojawi. Nie pozwolić, żeby rządził się, jak u siebie i przemeblowywał życie wszystkich. Niech sobie żyje obok, ale nie trzeba wciąż zwracać na niego uwagi. Nie trzeba karmić go niezdrowym zainteresowaniem i ciągłym zerkaniem w jego stronę. Nie pozwalać mu, żeby wpływał na decyzje i plany. Mieć go obok – bo w końcu jest również mieszkańcem tego miasta – ale pod kontrolą. Oswojony strach jest łagodniejszy i może być nawet przyjazny. Warto o tym pamiętać.

Piekarz z małego miasteczka

Pewnego razu w małym miasteczku mieszkał piekarz. Był jedynym piekarzem w okolicy i dlatego powodziło mu się dobrze. Codziennie wielu klientów, także z dalszych okolic, przyjeżdżało do niego, żeby kupić kilka bochenków świeżego chleba i pachnące bułeczki. Jego pieczywo było poza tym słynne w całej okolicy z tego, że miało chrupiącą skórkę i można było długo cieszyć się jego zapachem i smakiem. Piekarz pytany o to, w jakiej tajemnej recepturze kryje się jego sekret, odpowiadał, że chleb i bułki nauczył go piec jego ojciec, a on nauczył się tego od swojego ojca i tak to szło od pokoleń. O żadnej tajemnej recepturze nie słyszał, ale odkąd pamięta ten sam zapach chleba zawsze roznosił się w piekarni i w jego rodzinnym domu.

Czy upiec dobry chleb jest wielką sztuką? Jak sądzicie? Oczywiście, że tak. Może się komuś wydawać, że wiele rzeczy w życiu można łatwo zrobić, ale to nieprawda. Jeśli coś ma być dobre i podobać się lub smakować innym, to w zrobienie tego musi być włożona czyjaś praca i jeszcze kawałek serca. Inaczej się nie da.

Sława piekarza z małego miasteczka stała się tak wielka, że informacje o nim dotarły do dalszych miast i wiosek. Z dnia na dzień liczba klientów rosła i piekarz ledwo nadążał z pieczeniem chleba i bułek. Ponieważ jednak był bardzo dobrze zorganizowany to jakoś udawało mu się ze wszystkim zdążyć. Być może także w tym tkwił sekret jego niesamowitych wypieków? Nigdy nie śpieszył się za bardzo, ani też z niczym nie zwlekał. Dzięki temu żaden chleb ani bułka nie były nigdy niedopieczone ani – o zgrozo – przypalone.

Piekarzowi, dzięki dużej liczbie klientów i sprzedawanym codziennie dużym ilościom pieczywa, powodziło się dobrze i niczego mu nie brakowało. Dzięki temu mógł rozbudować piekarnię i kupić do niej wszelkie sprzęty, które mogły usprawnić jego pracę. Zatrudnił także dwóch pomocników, których wybrał spośród kilku kandydatów. Wydali mu się najodpowiedniejsi do tej pracy, a za ich zaangażowanie i ciężką pracę sowicie ich wynagradzał.

Kto by nie chciał mieć takiej piekarni, która tak dobrze prosperuje i przynosi dobry dochód? Niektórzy plotkowali, że piekarz ma w domu całe skrzynie pieniędzy i że jest tak bogaty, że mógłby sobie kupić zamek. Niektórzy mówili: co to takiego upiec dobry chleb? Każdy by umiał!

Czyżby?

W pewnym momencie w miasteczku pojawiła się nowa piekarnia. Jej właścicielem był przybysz z innego miasta, który pozazdrościł piekarzowi z miasteczka jego sławy i bogactwa. Co ciekawe, w ogóle nie czuł zazdrości o to, że piekarz z miasteczka piecze tak dobry chleb. Uznał, że sam potrafi upiec taki lub nawet lepszy. Najważniejsze było dla niego to, żeby jak najszybciej sprzedać jak najwięcej bochenków chleba i szybko się wzbogacić. Też chciał mieć w domu skrzynie pełne pieniędzy i może nawet kupić sobie zamek!

Niestety okazało się, że chleb nowego piekarza nie przyciąga tylu klientów, ilu oczekiwał. Wkrótce musiał zamknąć swoją piekarnię i nie zobaczył ani jednej skrzyni z pieniędzmi. Po nim pojawili się kolejni – piekarze z różnych stron, którzy uznali, że są w stanie konkurować ze słynnym piekarzem z miasteczka. Śpieszyło im się do bogactw więc w pośpiechu piekli całe stosy chleba i bułek, jednak czegoś w nich brakowało.

Tymczasem piekarz z małego miasteczka nic sobie z tego nie robił. Nie dlatego, że nie obawiał się konkurencji. Każdy ma obawy, że kiedyś może okazać się nieprzydatny. Jednak ten piekarz nie chciał z nikim konkurować, chyba że z samym sobą. Jego celem było pieczenie smakowitego chrupiącego chleba i bułek, a nie skrzynie z pieniędzmi. Skupiał się więc na swoich wypiekach, a reszta układała się sama.

Co to znaczy – zapytacie – że reszta układała się sama? Znaczy to tyle, że piekarz nadal mógł płacić dobrze swoim pomocnikom i na bieżąco serwisować nowoczesne sprzęty. Żyło mu się nadal dobrze, a jego pieczywo nadal przyciągało mnóstwo klientów. Nie, nie wybudował sobie zamku. Nigdy nie chciał mieć zamku, a i skrzynie pieniędzy nigdy nie śniły mu się i nie wydawały jakieś specjalnie atrakcyjne. Lubił spokojne życie i swoje zajęcie. I lubił zapach chleba, który piekł.

Jaki jest morał z tej bajki? Chyba taki, że to, co sprawia nam radość, nie musi dawać nam bogactw. A może raczej to, że prawdziwym bogactwem jest możliwość robienia tego, co sprawia nam radość? Wybierzcie sami. W każdym razie chyba o to w tym wszystkim chodzi. Ale to wcale nie jest łatwa sprawa, a raczej wielka sztuka. Prawie tak wielka, jak upieczenie dobrego chleba. Niejeden chciałby znać tajemną recepturę, ale ona wcale nie istnieje. A jeśli nawet tak – to nie jest w ogóle tajemna. Czasami droga do rzeczy, które wydają nam się niesamowite i nieosiągalne jest bardzo prosta i często mamy ją przed oczami. Tylko nie zawsze ją dostrzegamy.

Domek Sary

Mała Sara była dziś podekscytowana od samego świtu. Wstała bardzo wcześnie i ubrała się w najlepszą sukienkę. Nie była głodna, ale wiedziała, że zjeść coś musi, chociażby z rozsądku. Potem może nie być na to czasu. Mimo, że było jeszcze bardzo wcześnie, czuła, że dziś wszystko potoczy się bardzo szybko i wcale nie łatwo będzie zdążyć ze wszystkim.
Lili weszła do niej tuż po ósmej.
– Już nie śpisz? – zdziwiła się – zwykle o tej porze jesteś jeszcze w łóżku.
– To dzisiaj – odpowiedziała Sara – to ten dzień. Dziś wszystko się zmieni.
– Zmieni się? A co na przykład? – zapytała Lili przeglądając się jej uważnie.
– Życie się zmieni – odpowiedziała Sara, uśmiechając się szeroko – to chyba najważniejsze? Wszystko będzie inaczej, lepiej.
– Dlaczego ma być lepiej? – dopytywała Lili- i czy dotąd było jakoś źle?
– Oj Lili! – zniecierpliwiła się w końcu jej przyjaciółka – dlaczego to robisz? Dlaczego psujesz mi ten wyjątkowy dzień?
– Skoro jest taki wyjątkowy, to chyba nie da się go tak po prostu zepsuć – stwierdziła Lili.
Sara nie chciała dłużej jej słuchać. Była podekscytowana i nie zamierzała pozwolić na to, żeby ktoś popsuł jej nastrój. Tak długo czekała na ten dzień. Teraz wreszcie nadszedł i ma zamiar cieszyć się tym do woli.
Godziny wlekły się niemiłosiernie. Wiadomo, że kiedy na coś się czeka, to zawsze czas zdaje się płynąć wolniej. Mimo to Sara co jakiś czas odczuwała lekki niepokój. A co, jeśli coś pójdzie nie tak? Jeśli okaże się, że wszystko będzie nie takie, jak sobie wyobraziła? Co wtedy?
Za dużo myśli na raz. Za dużo niepokoju. Niepotrzebnie. To może wszystko popsuć. Tego nie chciałaby na pewno.
Jak uciszyć emocje? Jak zachować zimną krew wobec zdarzeń, które są tak ekscytujące? Jak być powściągliwym w chwili, kiedy spełniają się czyjeś marzenia?
Wydawałoby się, że najtrudniej zapanować nad emocjami wtedy, kiedy dzieje się coś złego. To oczywiste i nikt nie ma o to pretensji. Ból, niemiłe zaskoczenie, zawód, utrata czegoś lub kogoś – trudno w takich chwilach panować nad emocjami i chyba nikt tego nie oczekuje.
Okazuje się jednak, że tak samo trudno zapanować nad nimi, kiedy dzieje się coś, co może dać nam tylko radość, szczęście, dobry czas. Z czego to wynika? Czy te emocje są tak samo trudne do uniesienia? A może są jeszcze trudniejsze, bo radość i nadzieja podszyte są niepewnością, lękiem, obawą przed rozczarowaniem? To oznaczałoby, że są jak taki… sandwich. Na zewnątrz wszystko wygląda super, ale na smak składa się wszystko, co jest w środku…

Sara czuła, jak miliony myśli biegają po jej  głowie, jak mrówki, które postanowiły zbudować sobie tam mrowisko. A ona nie potrafiła ich zatrzymać.
– Saro, już czas – usłyszała nagle głos panny Mili – wszystko gotowe. – Panna Mili uśmiechała się do niej jak zwykle serdecznie, ale dzisiaj dodatkowo wydawała się bardzo uroczysta. – Twój domek już czeka na Ciebie. Mam nadzieję, że spełni wszystkie twoje oczekiwania.
Sara marzyła o swoim własnym domku już od dawna. Wszystkie starsze lalki mieszkały w swoich własnych domkach. Ona była dotąd najmłodsza i wciąż musiała mieszkać we wspólnym domku lalek, dzieląc nawet pokój z kimś jeszcze. Teraz zaroiło się tu od całkiem małych laleczek, a ona dorosła już na tyle, że mogła wreszcie się wyprowadzić. Bardzo ją to cieszyło. Lili w ogóle tego nie rozumiała. Jej było dobrze we wspólnym domu. Lubiła gwar w pokojach i wspólne posiłki w dużej jadalni. Nie rozumiała zupełnie, jak można chcieć mieszkać samemu. To musi być bardzo smutne!

Domek Sary był niewielki, ale śliczny. W małych okienkach wisiały białe muślinowe firanki. W saloniku stała wygodna kanapa w kwiatki, wysoka lampa z żółtym abażurem i regał na książki. W domku była też sypialnia – cała niebieska – a także niewielka kuchnia, z okrągłym stołem, stojącym pośrodku i łazienka. To był naprawdę maleńki domek, ale w całości należał do Sary. Całkiem niedaleko, na półce obok, stał sklep bławatny dostojnego pana Pętelki, w sąsiedztwie była też szkoła małych misiów i domek krawcowej, pełen tkanin, nici i wykrojów. W ciągu dnia dochodził stamtąd cichy śpiew maszyny do szycia i jej właścicielkę, która nuciła sobie pod nosem podczas pracy. Sara czuła, że będzie tu szczęśliwa. Jakże mogłoby być inaczej.

– Do wspólnego domu lalek stąd jest daleko – powiedziała smutno Lili – rzadko będziemy się widywać.
– Wcale nie tak daleko – odpowiedziała Sara – spacerkiem kilkanaście minut. Będziemy się widywać, kiedy tylko zechcesz!
– Malutki ten twój domek. Czy na pewno będzie ci tutaj wygodnie? – Lili rozglądała się z zaciekawieniem dookoła. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby zamieszkać samej. To taka duża odpowiedzialność! O wszystko trzeba samemu dbać. To chyba zupełnie nie dla niej.
– To po prostu dorosłość – powiedziała nagle Sara, jakby odczytała jej myśli – będę tu sama, ale przecież będziesz mnie odwiedzać. Mam miłych sąsiadów. Będę musiała polegać na sobie. To pewnie będzie czasami trudne, ale w końcu trzeba się tego nauczyć.
– Pewnie masz rację – odpowiedziała Lili – pewnie każdy w końcu może się tego nauczyć.

Pod koniec dnia Sara wciąż była podekscytowana i uśmiech nie schodził jej z twarzy. W całym Muzeum Domków dla Lalek zapadł już wieczór i wszystko ucichło. Było ciemno i tajemniczo. Sara usiadła po lampą z żółtym abażurem, której ciepłe światło obejmowało część kanapy i mały stolik kawowy. Nigdy dotąd nie słyszała takiej ciszy. Przez chwilę poczuła się nieswojo. Sąsiedzi zapewne już spali. Nie docierał tutaj żaden odgłos, nawet szmer. Sara wyraźnie słyszała swoje myśli i bicie swojego serca. Tak więc wygląda dorosłość? Jest się samemu ze sobą i trzeba sobie z tym poradzić? I tak każdego dnia, już do końca?
– To nie jest wcale łatwe – powiedziała Sara na głos do samej siebie – ale na pewno można przywyknąć. Nawet, jeśli jest się małą lalką, w małym domku dla lalek, na niewielkim regale w małym muzeum. Sama tego chciałam, więc dam radę. A przynajmniej spróbuję.

Samodzielność nie jest łatwa, a dorosłość jest jeszcze trudniejsza. Ale nikt za nas się z nią nie zmierzy. Na szczęście z czasem nabiera się wprawy. Naprawdę. Dobrze jest jednak nie wydorośleć tak całkiem. I na zawsze zapamiętać to uczucie, kiedy marzyło się o własnym domku – takim domku dla lalek  Z białymi muślinowymi firankami w małych okienkach i okrągłym stołem w małej kuchni. I ze stojącą lampą z żółtym abażurem, która wieczorem oświetla mały salonik i daje poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Nawet kiedy podszyte jest ono pewnym niepokojem.

Szczęśliwe zakończenie

Pewnego razu był sobie smok, który psuł wszystkim humor. I wcale nie dlatego, że zjadał innych czy przerażał, ziejąc ogniem i rykiem. W ogóle tego nie robił. Po prostu lubił denerwować innych i w ogóle się z tym nie krył.

Któregoś razu bardzo popsuł humor gospodarzowi z pobliskiej wsi. Gospodarz ten miał piękne konie. Dbał o nie i traktował, jak członków rodziny. Przemawiał do nich i wsłuchiwał się w ich ciche rżenie wieczorem, kiedy nad wsią zapadała już noc i konie stały bezpieczne w przestronnej stajni, którą dla nich wybudował.
Jednak pewnego ranka zauważył, że w stajni brakuje jednego konia, a był to jego ulubieniec. Gospodarz bardzo się zdenerwował. Szukał i pytał wszędzie – nikt jednak nie widział zguby. Wielki smutek ogarnął gospodarza i chodził jak struty.
Wkrótce okazało się, że to smok ni stąd ni zowąd wpadł na pomysł, żeby “pożyczyć” sobie ulubionego konia gospodarza. Nikomu nic nie mówiąc zabrał go więc do swojej jaskini i trzymał tam przez kilka dni.
Po kilku dniach koń wrócił cały i zdrowy do swojej stajni, a gospodarz z jednej strony ucieszył się bardzo, a z drugiej – złość go wielka wzięła na smoka, który dla zabawy zabrał mu konia.

Kiedy indziej znowu mieszkańcy sąsiadującego ze smoczą jamą miasteczka stwierdzili ze zdumieniem, że ich mały kościółek – biały, z wysoką wieżą i zgrabnymi schodkami przed wejściem – stoi… do góry nogami! Jakby ktoś chwycił za wysoką wieżę, odwrócił kościółek i wbił wieżę w ziemię. Drzwi do kościółka i zgrabne schodki znalazły się wysoko i teraz mogły z nich korzystać na przykład ptaki, ale na pewno nie ludzie.
Widok był to naprawdę niezwykły, wszyscy więc zbierali się wokół kościółka, przyglądali, szeptali, a potem zadzierali głowy wysoko i drapali po głowach.
Sprawcą zamieszania był smok, ale o tym dowiedziano się później. Kiedy już powołany przez mieszkańców sztab kryzysowy odbył kilka narad – podczas których nic nie wymyślono, a tylko wszyscy się kłócili – nagle kościółek wrócił do swojej prawidłowej pozycji.

Jeszcze wiele takich rzeczy zdarzyło się w okolicy i ludzie wciąż się denerwowali – bo ginęły im rzeczy, albo ktoś przesuwał domy, albo przesadzał drzewa, albo przewracał płoty – zanim odkryto, kto jest sprawcą. Teraz złość wszystkich została zaadresowana bardzo dokładnie i można ją było wreszcie na kimś wyładować. Ale… po pierwsze: nie jest bezpiecznie wyładowywać złości na kimś, kto jest od nas większy i silniejszy sto razy! Po drugie: czy wyładowanie złości na tym, kto nas denerwuje, to na pewno dobry pomysł? A może lepiej wyładować ją biegając przez godzinę lub ćwicząc na siłowni, a potem ze spokojem pogadać ze smokiem?

W takich sytuacjach każdy podejmuje decyzję taką, jaka mu przyjdzie do głowy i pasuje do jego temperamentu. Jednak mieszkańcom zależało na tym, żeby problem rozwiązać na stałe, a nie tylko wyładować się na kimś i pójść w swoją stronę.

– Smoku – przemówił do smoka najodważniejszy z mieszkańców, kiedy dotarł już do smoczej jamy – wiemy, że jesteś sprawcą tych wszystkich dziwnych sytuacji, które miały miejsce w okolicy w ostatnim czasie. Chcielibyśmy cię prosić, żebyś przestał.
– Co takiego mam przestać? – zapytał smok niezbyt grzecznie – dajcie mi spokój i lepiej tu nie przychodźcie. Bo mogę się zdenerwować!
– Smoku – kontynuował niezrażony mieszkaniec – grzecznie cię proszę, dlaczego ty niegrzecznie odpowiadasz?
Smok zdziwił się trochę, bo nigdy nikt tak do niego nie przemawiał. Nikt by się nie ośmielił. Ale tak naprawdę to nikt nigdy w ogóle z nim nie rozmawiał. To było coś zupełnie nowego dla smoka.
– Idź sobie – powiedział smok – nie chcę cię słyszeć. Żyję tu sam i nie życzę sobie gości.
– Dobrze – odpowiedział spokojnie człowiek. Ten, kto go wybrał do rozmowy ze smokiem, musiał znać się na ludziach. Człowiek ten bowiem w ogóle się nie zrażał, mimo że rozmawiał z olbrzymim smokiem, a w dodatku smok był niegrzeczny – nikt nie będzie cię już niepokoił. Tylko ty również nie wprowadzaj niepokoju w nasze życie. Też nie chcemy, żeby nieproszeni goście zakłócali rytm naszego życia.
Hmm… To nie było z kolei zbyt miłe ze strony tego człowieka. Jednak nie możemy chyba wymagać od niego zbyt wiele. Nie był specjalistą i nigdy dotąd nie rozmawiał z żadnym smokiem. Skąd mógł wiedzieć, że trafił w czuły punkt? I że gdzieś pod grubą, pokrytą zielonymi łuskami, połyskującą w słońcu skórą tego smoka drgnęło serce, które w jednej chwili wypełnił żal jakiś z głębi jego duszy pochodzący i będący nieuświadomionym źródłem wszystkich jego zachowań?
– Właśnie! – ryknął smok głośno, chcąc zagłuszyć odgłosy serca i usłyszano go w całej okolicy – nikt nie chce takiego smoka, ani w sąsiedztwie. ani tym bardziej u siebie w mieście! Taki duży i zły smok może tylko wszystko popsuć! Niech sobie idzie, nie wiadomo dokąd, byle daleko stąd! Wtedy wszyscy będą zadowoleni. A co, jeśli nigdzie nie pójdę? Zostanę i będę nadal psuł wam nastrój! Ha!

Rozmowa z kimś, kim rządzą jakiekolwiek emocje, jest bardzo trudna. Bez względu na to, czy ten ktoś jest smokiem, czy zwykłym człowiekiem. Dobrze by było emocje wyciszyć najpierw, a potem dopiero spróbować może z innej strony. Zadanie dla tęgiej głowy! Któż taką posiada?

Chwilowo nie udało się mieszkańcom dogadać ze smokiem, a w dodatku jego złośliwość stała się jeszcze większa. W środku nocy hałasował tak bardzo, że nikt w okolicy nie mógł zmrużyć oka. Niszczył różne rzeczy, które znajdywał na swojej drodze i rozrzucał, narażając wszystkich na niebezpieczeństwo oberwania w głowę. Wychlapywał wodę z rzeki zalewając okoliczne pola. Robił to wszystko tylko po to, żeby wszystkim popsuć humor. A może też… może też po to, żeby zwrócić na siebie uwagę?

Czy duży i silny smok może potrzebować tego, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę? Czy w wielkim i silnym smoku, może kryć się słabość i niepewność, które koniecznie trzeba przykryć złym zachowaniem? A może też są w nim pokłady smutku, który trzeba zagłuszyć, psując nastrój wszystkim wokół?

Trudno jest znaleźć drogę do duszy i serca drugiego człowieka. A co dopiero znaleźć drogę do serca smoka, którego gruba skóra pokryta jest łuskami i nie da się jej dotknąć bez obaw przed jej szorstkością. Ale czy to oznacza, że tej drogi nie ma…?

– Smoku – usłyszał któregoś dnia nad głową smok, który spał jeszcze po długiej nocy, mimo że słońce już wznosiło się na niebie – a może chciałbyś wpaść dzisiaj na lemoniadę? W miasteczku jest piknik. Będą też lody i owoce. Będziesz mile widziany.
– Ja? Mile widziany? – zdziwił się smok otwierając niechętnie oczy – przecież mnie tam nie cierpią. Kto chciałby mnie tam widzieć?
– Oni myślą, że to ty nie cierpisz ich – usłyszał odpowiedź – może już czas to sobie wyjaśnić?
– Akurat… – zamyślił się smok – oni są tam wszyscy, pewnie szykują zasadzkę na mnie. Nigdy nie uda nam się napić razem lemoniady!
– Jeśli tylko zechcesz i nie będziesz robił wszystkim na złość, to mógłby być naprawdę bardzo udany dzień!

Czy umiecie rozmawiać z kimś, kogo nie za bardzo lubicie? Nie za bardzo go lubicie, bo jest inny niż wy, inaczej myśli, inaczej się zachowuje. Nie budzi w was sympatii, chociaż nie do końca wiadomo, dlaczego. Czy to jest jego wina? A czy wasza, że nie macie ochoty z nim rozmawiać?
Czasami nie ma innego wyjścia. Ktoś, za kim nie przepadamy, jest w jakiś sposób związany z naszym życiem i po prostu nie da się tego zmienić. Nie przepadamy za nim, bo nie podoba nam się jego zachowanie. A jego zachowanie jest zwykle czymś spowodowane, bo wszystko w przyrodzie ma swoją przyczynę i skutek. To wszystko działa, jak znany od wieków mechanizm, którego nie udaje nam się zatrzymać. A gdyby tak włożyć patyk w tryby tego mechanizmu? I przed skutkami dotrzeć do przyczyn? Wtedy może udałoby się nieco poprawić działanie tego mechanizmu i świat byłby lepszy? Kto wie…?

Wystarczyłoby tylko namówić smoka, żeby zszedł do miasteczka na tę lemoniadę. Jednak najpierw on musiałby odrzucić obawy, że to pułapka. Musiałby stawić czoła wszystkim mieszkańcom, którym dotąd tylko psuł humor. A oni musieliby wyrzucić z głowy żal i złość, żeby przygotowana przez nich lemoniada była słodka i orzeźwiająca, taka, jaka powinna być i żeby smok poczuł, że warto było zejść do miasteczka, żeby się jej napić.
Czy to proste? Wydaje się, że nie.
Czy niemożliwe? Wszystko jest możliwe.
Tylko wciąż o tym zapominamy i dlatego świat nie chce się zmienić.

Pewnego razu w miasteczku pojawił się smok, który mieszkał nieopodal w smoczej jamie. Szedł sobie spokojnie wąskimi uliczkami, a przy okazji ze spokojem sprzątał skutki swojej złośliwości, bo ostatnio znowu trochę narozrabiał. Odstawił na miejsce kilka płotów, załatał kilka dachów, zasadził kilka nowych drzew. Z każdym witał się przyjaźnie i przepraszał przy okazji za swoje zachowanie. A ci, których przepraszał, mówili, że spoko, nic w sumie się nie stało i że po prostu na przyszłość lepiej z kimś pogadać, kiedy czuje się złość lub pójść na spacer, niż wszystkim rzucać i robić innym na złość. A potem był wielki piknik i słodka i orzeźwiająca lemoniada. I lody z owocami. I chociaż nie wszyscy od razu polubili smoka i smok nie ze wszystkimi miał ochotę rozmawiać, to jednak wieczór był miły i wszystkim było lekko na sercach.
A potem smok pomagał mieszkańcom w ich codziennym życiu, bo był duży i silny i bardzo się przydawał. Na rzeczy, które ludziom zajęłyby kilka dni lub tygodni, on potrzebował często tylko kilku minut. Mieszkańcy byli mu więc bardzo wdzięczni i traktowali go tak, jakby był jednym z nich.

I o tym właśnie miała być ta bajka. Bo niby o czym innym miałaby być? Przynajmniej w bajkach wszystko powinno kończyć się zawsze dobrze i szczęśliwie. I wszyscy powinni umieć lub chociaż próbować nawiązywać relacje z tymi, którzy są obok, nawet kiedy wydaje się to niemożliwe. I wszyscy powinni umieć zrozumieć, że robienie sobie na złość i wzajemna wrogość nigdy do niczego dobrego nie prowadzą. Naprawdę nigdy!

Mam nadzieję, że nikt z Was nie ma co do tego wątpliwości?

Planeta Mirror

Rozdział 1. Ben i Leny
Ben i Leny już od dłuższego czasu podróżowali po Układzie i właściwie zamierzali niedługo wracać na Ziemię. Zebrali sporo interesujących próbek do badań, pokonując przy tym naprawdę spore odległości. Jednak wciąż mieli duży zapas paliwa i nie chcieli pominąć niczego. Postanowili, że zajrzą jeszcze za Pas Kuipera, chociaż zdawali sobie sprawę z tego, że być może udałoby się im wylądować jedynie na Eris – największej ze znanych karłowatych. Kiedy jednak zbliżali się do niej, wskaźniki zaczęły zachowywać się bardzo dziwnie pokazując jeszcze jeden obiekt, tuż za największą karłowatą planetą Galaktyki Drogi Mlecznej.

Lądowanie przebiegło bez problemów. Ben i Leny w milczeniu opuścili pojazd. Wskaźniki w skafandrze Bena poinformowały go, że powietrze w tym miejscu nadaje się do oddychania. Powoli rozpiął go i zwrócił się do Lenego, który zrobił to już przed nim:
– Dziwne, tej planety nie ma na mapach. Nie występuje w naszym Układzie Słonecznym.
– Fakt. Też mnie to zastanawia – odpowiedział Leny i powoli ruszył naprzód. Coś zachrzęściło pod jego butem, pewnie grudki piachu, ale w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w seledynowe słońce, które wznosiło się nad planetą i którego kolor rozświetlał ją jakby od środka.
– Cisza i spokój. I to niesamowite słońce. A powietrze czyste, aż chciałoby się je pić! To mogłoby być naprawdę dobre miejsce do życia – rzekł Ben.
– Tak – odpowiedział Leny i w tej samej chwili wzruszył ramionami – ale jak widać, nikt tu nie mieszka. Jesteśmy tylko my.
– Nadamy jej jakieś imię? – zapytał Ben.
– A po co? – zastanawiał się Leny – pewnie i tak nikt tu już nigdy nie przyleci. Jest za daleko.
Przez kilka chwil spacerowali po planecie, a spod ich butów wzbijały się chmurki kurzu i czegoś jeszcze, jednak kto by tam patrzył pod nogi. Fotografowali słońce, wodę, fantazyjne kształty skał na horyzoncie. Potem wrócili do statku, oderwali go od podłoża i odlecieli w stronę planet, które miały swoje imiona i były znane w Układzie Słonecznym od lat.
– Dziwne – westchnął nagle Leny – to było trochę jak sen. Byliśmy w miejscu, które tak jakby nie istnieje.
– To prawda – odpowiedział Beny i ziewnął głośno – i możliwe, że to był tylko sen.
Jednak chyba żaden z nich ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że Wszechświat może mieć więcej tajemnic, niż człowiek byłby w stanie odkryć w ciągu swojego jednego życia. Ludziom zazwyczaj wydaje się, że wiedzą już wszystko.

Rozdział 2. Mirror

Z planety Mirror wszystko wygląda na bardzo małe i bardzo odległe. Pewnie dlatego, że jest to planeta, która jest położona najdalej od Słońca, na samym skraju naszego Układu Słonecznego i wciąż jeszcze nie została przez nikogo odkryta. To nie oznacza, że nie istnieje, chociaż mogłoby się tak komuś zdawać.
Planeta Mirror jest zamieszkana. Mieszkańcy planety nie różnią się jakoś bardzo od mieszkańców innych planet. Mają głowy, odnóża, tułowia… Może nieco inaczej usytuowane niż na przykład u ludzi, czyli mieszkańców planety Ziemia, ale w ogóle o tym nie wiedzą bo nigdy nie widzieli żadnego człowieka. Nie wiedzą nawet o tym, że taka planeta jak Ziemia istnieje.
Cywilizacja na planecie Mirror zaczęła rozwijać się miliony lat temu. Dzień na planecie Mirror trwał od zawsze 30 godzin. Po nim następowała noc, jednak trwała krócej niż dzień – tylko 15 godzin. To w zupełności wystarczyło jej mieszkańcom, żeby móc odbudować energię po 30 godzinach działania. 30 godzin dnia to naprawdę długo. Żaden mieszkaniec planety nie mógł narzekać, że ma za mało czasu na pracę, albo że nie starcza mu czasu na rodzinę lub na hobby. Na wszystko było bardzo dużo czasu. Dlatego nikt nie zostawał w pracy po godzinach i nikt nie narzekał, że czegoś nie zdążył.
30-godzinny dzień dzielił się na planecie Mirror na trzy części. Przez 10 pierwszych godzin nad planetą świeciło słońce o jasnokremowej barwie i wtedy był czas na różne aktywności – nie związane z pracą. Można było w tym czasie uprawiać sport, czytać, malować, gotować, lepić garnki, zaplatać koszyki albo robić makramy. Wszystko, co mogło dawać radość, energię, poczucie sensu istnienia i możliwość tworzenia. Po tych 10 godzinach nad planetą pojawiało się słońce w kolorze pomarańczowym – czyli kolorze bardzo soczystej pomarańczy. Czas pomarańczy był czasem pracy i nauki. W tym czasie wszyscy mieszkańcy planety mieli najwięcej motywacji i energii potrzebnej do pracy. Kolor pomarańczowy, którym słońce zabarwiało każdy zakątek planety, wyzwalał w nich siłę i chęci do działania. Ich mózgi funkcjonowały w tym czasie na bardzo wysokich obrotach i dawało to niesamowite efekty. Nikt nie narzekał na to, co miał do zrobienia. Nikt nie oglądał się na innych i nie porównywał swoich obowiązków do obowiązków kogoś obok. Praca i nauka dawały im radość – i być może był to wpływ pomarańczowego światła, które zawiera w sobie i jasność i ciepło, i energię i słodycz, i radość i dużo pozytywnych emocji. Dzięki temu planeta rozwijała się w bardzo szybkim tempie, a jej mieszkańcy dbali o nią dokonując bardzo mądrych wyborów. Nie niszczono naturalnych zasobów planety, tylko używano ich w bardzo zrównoważony sposób. Dbano też o to by ciągle mogły się odnawiać. Nie niszczono przyrody, która była bujna i pachnąca i dbano o czystość wody i powietrza. Zasadą mieszkańców było posiadać tylko tyle, żeby móc żyć spokojnie, ale jeśli posiadanie czegoś więcej wymagałoby niszczenia jakiejś części naturalnych bogactw planety, to lepiej z tego zrezygnować. Jednym słowem: planeta była ważniejsza dla jej mieszkańców niż oni sami. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że bez niej ich istnienie się zakończy. Natomiast planeta bez nich na pewno nadal mogłaby istnieć na skraju Układu Słonecznego. Dla wszystkich było jasne, kto lub co jest tutaj bardziej dla kogo.
Po części dnia wypełnionej pracą i nauką, na niebie nad planetą Mirror pojawiało się słońce w kolorze seledynowym. To oznaczało czas odpoczynku, relacji, relaksu i zabawy. Seledynowy kolor rozświetlał wszystko jakby od środka, co działało bardzo odprężająco na wszystkich. Nastrajało ich też bardzo pokojowo i przyjaźnie do świata.

Pięknie, prawda? Myślicie, że żyłoby się Wam tam dobrze? Tylko musielibyście poradzić sobie na przykład bez aut. A także bez wielu różnych elektronicznych sprzętów. Tych, które wcale nie są niezbędne. Musielibyście także nauczyć się cierpliwości bo na planecie Mirror z jednej strony każdy miał bardzo dużo czasu, a z drugiej – wiele rzeczy mogło sobie płynąć swoim tempem i nikt tego nie poganiał. Długo trwało gotowanie, długo trwało czytanie i pisanie, długo trwało rozmawianie i wiele innych rzeczy, które na planecie Ziemia zostały już dawno przyśpieszone, skrócone do minimum, żeby nie zajmowały czasu i nie zabierały energii, która potrzebna jest… tak do końca to chyba nie wiadomo do czego, bo mnóstwo jej marnuje się na rzeczy nikomu do niczego nie przydatne.

Po seledynowym końcu dnia na planecie Mirror następowała noc. Noc była granatowa i błyszcząca gwiazdami, ale w nocy wszyscy spali. Nikt nie spacerował w ciemności i nie wgapiał się w gwiazdy. Jednak ich energia płynęła do głów i ciał mieszkańców planety Mirror i wypełniała ich życiową siłą. Siłą, która starczała potem na całe 30 godzin dnia.

Życie toczyło się na planecie Mirror w takim właśnie rytmie i było to życie z jednej strony takie, jak wszędzie. Bywały troski i problemy do rozwiązania, bywały spory i dyskusje, jednak najważniejszy był rozwój i codzienny spokój dla wszystkich. Z drugiej więc strony – planeta Mirror była planetą spokoju i pokoju, czyli czegoś, co na przykład mieszkańcom planety Ziemia nie mieści się w głowach.

Pewnego dnia jednak stało się coś bardzo złego i na mieszkańców planety Mirror spadł strach. Najpierw nad planetą dało się słyszeć jakieś niewiarygodne metaliczne dźwięki – jakby ktoś wysoko w powietrzu robił pranie w pralce. Potem seledynowe słońce – bo akurat był to czas seledynowego słońca – zniknęło, a niebo z seledynowego stało się szaro-sine. Mieszkańcy Mirror nigdy nie widzieli nieba w takim kolorze. Skojarzyło im się ze smutkiem i ze stratą. Nie mieli jednak zbyt dużo czasu by o tym rozmyślać, bo w jednej chwili rozległ się potężny huk i sino-szare niebo zaczęło spadać na planetę.
Mieszkańcy planety rozbiegli się na wszystkie strony i z ukrycia patrzyli jak przewracają się budynki, jak łamią się drzewa, jak woda faluje i wychlapuje się z brzegów wielkiego zbiornika. Patrzyli, jak ich dobytek niszczy się i czuli się tak, jakby nastąpił właśnie koniec świata!
W jednej chwili cała ich cywilizacja mogła legnąć w gruzach. Po tylu milionach lat istnienia i rozwoju.

Rozdział 3. Planeta na skraju Układu Słonecznego
Kiedy Ben i Leny podrywali do lotu swój pojazd po tym, jak na chwilkę wpadli na nikomu nie znaną planetę, fragmenty cywilizacji Mirror odleciały wraz z nimi. I to nie było żadnym snem. Mieszkańcy oceniali straty, a były one naprawdę duże. Gdyby Ben lub Leny zechcieli zajrzeć pod swoje buty, dostrzegli by to, co zniszczyli swoim wtargnięciem na nieznaną im planetę.  Musieliby jednak bardzo wytężyć i wzrok i umysł. I całą swoją empatię.
Bo cywilizacja na planecie Mirror była cywilizacją istot tak maleńkich, że oko ludzkie ledwo mogłoby je dostrzec. Ich wygląd nie różnił się jakoś bardzo od mieszkańców innych planet. Mieli głowy, odnóża, tułowia, ale poza tym w dodatku byli rozmiarów milimetrowych. I cała ich cywilizacja również.
Nie wspominałam o tym? A czy powinnam? Czy to ma znaczenie? Wydaje mi się, że nie. Tym bardziej, że jeśli chodzi o rozwój umysłowy mieszkańców Mirror to ich cywilizacja stała na poziomie dużo wyższym niż cywilizacja mieszkańców Ziemi. Powaga!
Oczywiście mieszkańcom planety Ziemia nie pomieściłoby się to w głowach. Być może dlatego, że ich głowy też wcale nie są jakichś sensownych rozmiarów.

Ani wygląd, ani wielkość, ani inne cechy nie mają znaczenia. Znaczenie ma czyjeś istnienie. I nigdy nie można tego bagatelizować. Chociaż często to robimy. Przez naszą nieuwagę. Albo przez to, że skupiamy się tylko na sobie. Albo w końcu przez to, że patrzymy na świat tylko z jednej perspektywy. Jesteśmy więźniami takiego sposobu patrzenia na świat. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. To jest właściwie nawet jeszcze gorzej. Na szczęście nigdy nie jest za późno, żeby to zmienić.