Pewnego razu był sobie człowiek, który nigdy niczego nie planował. Ufał dobrym zrządzeniom losu i ścieżkom, które wybierał i nigdy nic z góry nie zakładał. Lubił wędrować przed siebie. Lubił wieczorem gapić się w gwiazdy. Lubił wstawać wcześnie, ale kiedy miał ochotę pospać dłużej, to lubił sobie pospać. Nie lubił sobie niczego narzucać. Jadł to, na co miał ochotę i wtedy, kiedy czuł głód. Nie miał żadnych ustalonych pór posiłków czy przerw na kawę. Oczywiście czasami musiał zrobić coś, co wymagała od niego dana sytuacja czy zobowiązania – każdy ma jakieś, bez tego nie da się żyć w żadnej społeczności. Ale podchodził do tego ze spokojem i bez niepotrzebnych nerwów. Nerwy w życiu nie są potrzebne niemal w żadnej sytuacji. Zwłaszcza, że większość z nas ma skłonność do denerwowania się na zapas, a to jest w ogóle bez sensu.
Czuł się trochę jak liść na wietrze i dobrze mu z tym było. Chcielibyście być, jak taki liść? Czy może czujecie niepokój na myśl o braku kontroli? Ale czy – tak naprawdę – możemy mieć kontrolę nad naszym losem? Do jakiego stopnia?
Nasz bohater też niegdyś bardzo bał się utraty kontroli. Nie zawsze był taki, jak teraz. Do pewnych rzeczy dochodzi się z czasem. I całe szczęście…
Niegdyś, kiedy był młodszy, wszystko planował z zegarkiem i kalendarzem w ręku. Wszystko chciał zawsze zrobić na czas, a ten czas sam sobie wyznaczał. Pracował ciężko i jednocześnie bardzo chciał, żeby wszyscy wokół byli z niego zadowoleni. Tak jakby to w ogóle było możliwe, żeby zadowolić wszystkich. Ale przez jakiś czas to działało.
– Która godzina? Już 12?! Trzeba napełnić zbiorniki, zanim słońce nas tu nie upiecze!
– O której dziś obiad? Nie mamy czasu na opóźnienie. Zjemy punktualnie o 13.00 i do roboty.
– Jutro wyjazd. O której? O 8.00 rano? W takim razie o 7.00 będę u ciebie. Za wcześnie? Nie, nie, nie, lepiej być wcześniej…
I tak każdego dnia. Plan dnia codziennie wypełniał się ściśle i nawet wtedy, kiedy trzeba było go na bieżąco modyfikować, to i tak wszystko było jak w kalendarzu – linijka w linijkę, bez żadnych odstępstw. Jak w szwajcarskim zegarku. Lub prawie tak – bo przecież żaden człowiek nie jest maszyną, chociaż niektórzy sądzą, że powinni nią być.
Jednocześnie nasz bohater niegdyś każdego niemal dnia tęsknił za wakacjami. Codzienne obowiązki i presja, którą czuł nawet wtedy, kiedy nie wywierał jej na nim nikt, poza nim samym, sprawiały, że wakacje były jego codziennym snem, do którego tęsknił za dnia. Zaglądał w kalendarz, odliczał daty. Kiedy miał wolną chwilkę planował rzeczy, które będzie robił podczas wakacji i których nikt nie może mu odebrać. Planował czas, który będzie tylko jego własnością i zrobi z nim to, co zechce. Zupełnie tak, jakby czas obecny w ogóle nie należał do niego. To sprawiało, że kiedy zbliżał się czas wakacji, nagle odczuwał tak wielkie zmęczenie, że z początku wcale nie potrafił się nimi cieszyć. I nie bardzo umiał sobie poradzić z tym, że można już odpuścić – odłożyć zegarek, kalendarz, telefon, a może nawet czasami mapę? Trudna sprawa. Przestać kontrolować to, co wokół i dać się ponieść chwili. Czy wiecie jak bardzo trudna? Myślę, że tak.
Na wakacje czeka się często cały rok z wielkim utęsknieniem. Wakacje to według wielu osób ten czas, kiedy można zwolnić tempo, troszkę poddać się bieżącej chwili, czasami dokądś spóźnić. I nawet jeśli także podczas wakacji lubimy mieć wszystko zaplanowane i zorganizowane co do minuty, to jest to nasz plan, a nie jakiś narzucony z góry w pracy czy w szkole. Dlatego tak lubimy wakacje.
Pewnego dnia nasz bohater, który jak zwykle wszystko robił zgodnie z planem i pod dyktando zegarków i linijek, poczuł się bardzo źle. Nagle zemdliło go na widok tych wszystkich cyferek. Zrobiło mu się słabo i ciemno przed oczami. Zachwiał się i z trudem zrobił dwa kroki naprzód, chciał znaleźć jakieś krzesło lub coś, na czym mógłby się oprzeć. I wtedy stało się coś zupełnie niespodziewanego. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg i zaczyna spadać w dół. Bardzo to było dziwne, bo nie było w tym miejscu przedtem żadnego dołu ani dziury w ziemi, a jednak na pewno spadał i nic na to nie mógł poradzić. Na początku poczuł strach. Chciał się czegoś chwycić, ale wokół była próżnia. Pierwszy raz był w takiej sytuacji i jego myśli biegały w panice po głowie wpadając na siebie i powodując tylko wielki zamęt w głowie. Ale nagle jakby otworzyła się w niej jakaś ukryta zapadka. W tym momencie człowiek poczuł, że to spadanie jest nawet całkiem przyjemne. Nie mógł nic zrobić, nic na to poradzić, ale zamiast niepokoju poczuł, że jest lekki i wolny. Jak liść na wietrze. Oczywiście dobrze by było móc kontrolować kierunek i siłę wiatru, ale co w sytuacji, kiedy się nie da? Jakie wtedy jest rozwiązanie? Można wpaść w panikę i rozpaczać i machać rozpaczliwie rękami i nogami, ale wierzcie mi – to nie pomaga. Można też rozłożyć szeroko ręce i… płynąć na falach wiatru, czekając aż nieco zwolni lub całkiem ustanie. I w końcu porzuci nas w jakimś nowym, zupełnie nieznanym dotąd miejscu – być może w miejscu nowych możliwości? Kto to może wiedzieć.
Kiedy raz poczuje się taką lekkość, wtedy zupełnie zmienia się światopogląd. Nagle wszystko wydaje się prostsze. I wcale nie chodzi o to, żeby nagle przestać wywiązywać się ze swoich zobowiązań wobec innych, które wynikają z życia w danej społeczności – o życiu na bezludnej wyspie w gruncie rzeczy mało kto z nas marzy. Chodzi o to, żeby nie wymyślać sobie zobowiązań, które nie istnieją i których nikt od nas nie oczekuje. Albo takich, które w naszym mniemaniu przybliżają nas do jakiegoś lepszego życia, a w rzeczywistości droga do niego jest zupełnie inna.
Czy wiecie o tym, że można żyć niemal dokładnie w taki sposób, w jaki się chce? Tylko pytanie brzmi: w jaki sposób tak naprawdę chciałoby się żyć? Ile rzeczy w naszym życiu wynika z tego, czego chcemy, a ile z tego, czego wymagają od nas obyczaje, konwenanse, pewien przyjęty wokół styl życia i obawa przed tym, żeby nie odstawać od reszty? Ile rzeczy w niegdysiejszym życiu naszego bohatera wynikało z tego, czego naprawdę chciał, a ile z tego, że poddawał się prądom życia, które rządzą nami wszystkimi zupełnie nie licząc się z tym, co o tym myślimy. Zupełnie, jakbyśmy wpadali do wielkiej rzeki i nie potrafili wyrwać się z jej odmętów. Prąd niesie nas ku jakiemuś bardzo odległemu celowi i nie mamy pojęcia – czy to jest faktycznie nasz cel? Wielu z nas w ogóle się nad tym nie zastanawia, ale są tacy, których w pewnym momencie zaczyna nurtować ta myśl. I wtedy przychodzi im ochota na bardzo trudną rzecz – popłynięcie trochę pod prąd. To dopiero wyzwanie! Próbowaliście tak chociaż raz?
Życie człowieka po tym, jak zaczął spadać w dół odmieniło się dosłownie z dnia na dzień. Zrozumiał, że poprzednie nie było takie, jakiego chciał. Za dużo czasu poświęcał na planowanie i spełnianie cudzych oczekiwań. A w końcu i tak nigdy nie udawało mu się ich spełnić. Kiedyś nawet z tego powodu trochę rozpaczał. Czuł się mało zdolny, skoro mimo starań nic nie wychodziło tak, jak powinno. I skoro mimo zaangażowania w bieżące sprawy, codziennie śnił o wakacjach. Postanowił coś zmienić, póki jeszcze był na to czas.
Pewnego razu był więc sobie człowiek, który nigdy niczego nie planował. Ufał dobrym zrządzeniom losu i ścieżkom, które wybierał i nigdy nic z góry nie zakładał. Lubił wędrować przed siebie. Lubił wieczorem gapić się w gwiazdy. Lubił wstawać wcześnie, ale kiedy miał ochotę pospać dłużej, to lubił sobie pospać. Nie lubił sobie niczego narzucać. I nigdy więcej nie czekał już na wakacje. Bo mógł je mieć wtedy, kiedy tylko chciał. Czuł się wolny tak, jak czujemy się czasami podczas wakacji.
Nie. Nie o to chodzi, żeby nasze życie było wiecznymi wakacjami. Bardziej o to, żebyśmy przestali czekać na kolejne dni i tygodnie z nadzieją, że przyniosą nam coś lepszego. Bo wszystko, co dobre można mieć tu i teraz. Wystarczy odłożyć na bok to wszystko, co przeszkadza nam to dostrzec i złapać dla siebie. Wyjść ze schematów i zapomnieć o domniemanych oczekiwaniach innych. Jakich oczekiwaniach? I co z naszymi oczekiwaniami? Czy nie są ważne, a czasami nawet kluczowe dla jakości naszego życia?
A może najłatwiej jest nie mieć żadnych oczekiwań, tylko spokojnie usiąść na brzegu życia i patrzeć na nurt rzeki z ciekawością: co dziś ze sobą przyniesie? Może żaden cel nie istnieje, tylko droga, którą pokonuje się płynąc z szybkim nurtem rzeki lub pod prąd, albo też dając się nieść na skrzydłach wiatru, jak motyl, czasami przysiadając gdzieś z boku i nigdzie się nie śpiesząc. Bo przecież i tak większość rzeczy życie planuje za nas. Tak było, jest i będzie. Czy możecie się z tym nie zgodzić?
Pewnego razu był sobie sklep. Nie taki zwyczajny – spożywczy czy meblowy. Nie był to też sklep z życzeniami – ten był w zupełnie innej bajce. Sklep, o którym tutaj mowa, był sklepem z… życiorysami. Twierdzicie, że nie ma takiego sklepu? Ten akurat był, z całą pewnością. Być może był to jedyny na całym świecie sklep z życiorysami, ale faktem było, że istniał.
W centralnej części sklepu wisiały na długich wieszakach najpiękniejsze życiorysy! Oczywiście najpiękniejsze z zewnątrz. Błyszczące, kolorowe, przyciągające wzrok. Przy tych wieszakach zawsze najwięcej było kupujących albo oglądających. Te życiorysy były bardzo drogie. Niektórzy zapożyczali się, żeby je nabyć.
W tylnej części sklepu stał wieszak z dużo tańszymi życiorysami. Nie były one tak piękne, jak tamte, ale niczego im nie brakowało. Własciciel sklepu bardzo dbał o jakość swoich towarów. Niektóre z nich były szare – niektórzy bardzo lubią szary kolor. Lubią chować się w nim przed światem. Inne były w różnych kolorach, ale nie krzykliwych tylko stonowanych. W kolorach takich jak leśna zieleń albo popołudniowe niebo. W kolorach bladego różu lub przygaszonej czerwieni. Niektóre były naprawdę ładne. Jednak były to zwyczajne życiorysy, o czym informował napis nad wieszakiem. Tymczasem nad wieszakami w centralnej części można było przeczytać opis: życiorysy sławnych, pięknych i bogatych.
Do sklepu przychodziło dużo klientów. Każdy chciał mieć jakiś dobry i piękny życiorys. W sklepie były duże przymierzalnie i można w nich było przymierzać wybrany “strój”. Oczywiście każdy chciał przymierzyć życiorys z tego najpiękniejszego wieszaka. Była taka możliwość. Pod warunkiem, że zajmie to maksymalnie piętnaście minut. Pewnie domyślacie się dlaczego. Mogłoby przecież się zdarzyć, że komuś zechce się dłużej postać przed lustrem i pomarzyć a przecież chętnych było wielu.
Można więc było przymierzać i ujrzeć siebie w lustrze w życiorysie miliardera lub pięknej, sławnej aktorki. Te życiorysy były naprawdę dobrze skrojone – każdemu było w nich dobrze, bez względu na figurę, wzrost czy inne rzeczy. Jednak kiedy kupuje się ubranie – lub życiorys – ważne jest także, aby dobrze się w tym czuć.
Ludzie to tylko ludzie. Bywa, że stroimy się w rzeczy, które nas uwierają po to tylko, żeby zrobić wrażenie. Bywało więc, że ktoś wcale nie czuł się komfortowo w jakimś życiorysie za to wyglądał w nim pięknie! I to wystarczyło, żeby wydał na niego fortunę.
Kiedy kupuje się ubranie to dopiero podczas codziennego używania ujawnia się czy było warto. Czy jest wygodne, czy szybko się brudzi, czy czujemy się w nim… sobą. Czuć się sobą – co to oznacza? To coś trudno uchwytnego, ale sądzę, że wiecie, co mam na myśli.
Z życiorysami jest dokładnie tak samo. Nie wystarczy piętnaście minut, żeby być pewnym, że jest dla nas odpowiedni. To jest trochę jak loteria. Ubranie można kupić następne i następne i w końcu nauczyć się dobierać takie fasony i kolory, żeby nie popełniać błędów. A co z życiorysami?
W sklepie z życiorysami także można było kupić ich kilka, jeśli kogoś było na to stać. Można było też po jakimś czasie przyjść po kolejny, jeśli poprzedni zakup był nietrafiony. Jednak długość życia człowieka pozostawała taka sama. Można w życiu mieć nawet sto sukienek i zdążyć wszystkie ponosić. Z życiorysami jest trochę trudniej. Czasu na nie jakby trochę mniej.
Dygresja: czy można w ciągu jednego życia mieć kilka życiorysów? Teoretycznie tak. Praktycznie jednak nie bardzo. Bo życiorys jest zazwyczaj jak swego rodzaju konstrukcja, kreacja lub nawet – pozostając w klimacie przemysłu odzieżowego – tkanina, która powstaje z kolejnych połączonych elementów, wynikających z siebie nawzajem. No, ale tu nie miało być o technologii. Nie wszystkich to interesuje. Tylko o czymś zupełnie innym. Najważniejszy jest gotowy produkt i jego działanie.
Sklep cieszył się dużym powodzeniem, klientów było sporo a sklepikarz zarabiał całkiem przyzwoite pieniądze. Sprzedawał właściwie tylko te najdroższe życiorysy. Natomiast te z wieszaka z tyłu sklepu często wisiały tam miesiącami. W końcu sklepikarz oddawał je do tak zwanego outletu a ostatecznie trafiały do ludzi, którzy w ogóle nie mieli pieniędzy na kupienie sobie życiorysu. Zadowalali się tym, co im dano.
Pewnego razu w sklepie pojawił się bardzo dziwny klient. Dlaczego dziwny? Dlatego, że po wejściu rozejrzał się nieśmiało, nawet nie spojrzał na wieszaki w centrum sklepu i od razu skierował się do wieszaka, nad którym napisano: zwyczajne życiorysy. Podszedł do niego i ze spokojem zaczął przeglądać wiszące tam “stroje”. Co jakiś czas zdejmował któryś, oglądał uważnie, przykładał do siebie i mruczał coś pod nosem. Właściciel sklepu z zainteresowaniem przyglądał się klientowi i w końcu podszedł do niego.
– Szuka pan czegoś w dobrej cenie? – zagadnął.
– Cena nie ma dla mnie znaczenia – odparł klient.
– W takim razie – w sprzedawcy odezwała się żyłka handlowca – zapraszam do wieszaków w centralnej części sklepu. Tam jest towar z najwyższej półki. Same najlepsze życiorysy!
Klient z roztargnieniem spojrzał w stronę wieszaków z życiorysami sławnych, pięknych i bogatych.
– Dlaczego nazywa je pan najlepszymi? – zapytał z zaciekawieniem – co w nich jest takiego wyjątkowego?
Sprzedawca zdumiał się, ale odpowiedział ze spokojem:
– To życiorysy sławnych, pięknych i bogatych. Każdy chciałby mieć taki życiorys!
– Ja nie – odpowiedział krótko klient – te tutaj są bardzo dobre. Coś z tego wybiorę.
Sprzedawca mógł oczywiście zostawić już ten temat – w końcu klient nasz pan i ma prawo do swoich gustów. Jednak z jednej strony – na drogich życiorysach zarabiał więcej, a z drugiej – po prostu pierwszy raz spotkał się z takim klientem. Nie dawało mu to spokoju.
– Wie pan – zaczął konspiracyjnie, nachylając się do klienta – te życiorysy są… jakby to panu powiedzieć… pełne niedoskonałości. Pełne… życiowych trudności. Wie pan, co mam na myśli? Nie jestem pewien czy będzie panu w takim wygodnie. Przy wyborze należy pamiętać o tym, że to jednak nie jest strój na jednorazowe wyjście. Trzeba nosić go codziennie aż zaczyna przylegać do człowieka i już… już nie ma odwrotu.
– Nie rozumiem – odparł klient – przecież to towar w pana sklepie. Sprzedaje go pan. Czy jest wadliwy?
– Ależ nie! – obruszył się sprzedawca – nie ma żadnych wad! Jest po prostu… jest po prostu niższej jakości – zakończył sprzedawca i westchnął ciężko.
Klient ze skupieniem przyglądał się właśnie jednemu z życiorysów i nawet nie oderwał od niego wzroku. Odezwał się jednak i rzekł:
– Nie wiem co pan ma na myśli mówiąc o jakości. Metki wskazują na całkiem niezły skład. A co do trudności… przecież to można dopasować a nawet trochę przerobić. Znam się na tym. Bardzo często coś przerabiam, dopasowuję do siebie. To nie jest trudne. Wymaga tylko trochę pracy.
Sprzedawca nie bardzo rozumiał o czym mówił klient. Zaczął więc niepewnie:
– Ale w tych droższych nic nie trzeba przerabiać! Są idealne i leżą zawsze doskonale. Pasują każdemu.
Musiał zareagować. Jeśli w jego sklepie zjawi się więcej takich klientów to jego finanse ulegną zmianie. Owszem zawsze miał w sprzedaży tańsze życiorysy, ale nikt się nimi nigdy nie interesował. Dzięki temu zarabiał więcej. I wszyscy byli zadowoleni.
– Jest pan pewien? – zapytał klient – jest pan pewien, że pasują każdemu? Bo mi się wydaje, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która pasowałaby każdemu. To przecież niemożliwe. I myślę też, że ludzie kupują je chociaż wcale nie czują się w nich komfortowo. Chcą robić wrażenie na innych – bo pierwsze wrażenie rzeczywiście jest doskonałe. Jednak tak naprawdę nie ma takiego życiorysu, w którym byłoby nam wygodnie zawsze i wszędzie. Jestem o tym przekonany. Jedyne, co możemy zrobić, to ulepszać nasz życiorys przez całe życie. I robić to samodzielnie. Bo nikt nie jest w stanie zrobić tego za nas. Nawet gdyby ktoś uszył nam życiorys na miarę, to nigdy nie wiadomo jak nam w nim będzie na co dzień – w codziennym ruchu i rytmie życia.
– Bzdury! – zdenerwował się sprzedawca – życiorysy z wieszaków w centralnej części sklepu są doskonałe! Wszyscy chcą je kupić. Niektórzy się zapożyczają, żeby je mieć. Jak pan myśli, dlaczego? Bo chcą cieszyć się życiem, czuć zawsze radość życia i zadowolenie. A to jest możliwe tylko, kiedy ma się taki życiorys. Oczywiście, nie przeczę, wśród tańszych życiorysów też są takie, które mają w sobie jakąś tam radość i zadowolenie. Ale to bardzo rzadkie sztuki.
– Radość życia? – tym razem klient oderwał wzrok od wieszaka i spojrzał na sprzedawcę – zadowolenie z życia? Pan uważa, że to zależy od tego, jaki się ma życiorys? Naprawdę? Najmocniej pana przepraszam, ale to dopiero bzdura! – klient uśmiechnął się a potem zdjął z wieszaka ze zwykłymi życiorysami życiorys w kolorze trawiastej zieleni i podszedł z nim do kasy.
– Ten poproszę – uśmiechnął się raz jeszcze – ten będzie w sam raz.
Po tym zdarzeniu sprzedawca nie mógł zasnąć w nocy. Nie dawało mu to spokoju. Ten klient nie mógł mieć racji. Tylko życiorys decyduje o tym, jak się czujemy w życiu. Własne przeróbki? Co za głupoty. Kto by się tym zajmował. Kiedy ma się życiorys z wyższej półki nie potrzeba żadnych przeróbek. I pasuje każdemu, bez wyjątku!
Zwykłymi życiorysami mogą zadowolić się tylko ci, których nie stać na nic innego!
Ponieważ jednak wciąż o tym rozmyślał i nie mógł przez to spać, postanowił to sprawdzić i udowodnić. Był dociekliwy i nie zamierzał tego tak zostawić. Kilka dni nad tym myślał, aż wymyślił. Napisał kilka słów na kartce wielkimi literami i zawiesił kartkę przed sklepem:
“Ogłaszam konkurs!
Kupiliście życiorys w moim sklepie? Znaleźliście go na wieszaku z najlepszymi życiorysami?
Czujecie się w nim komfortowo zawsze i wszędzie?
Nigdy nie opuszcza Was radość życia i zadowolenie?
Zapewne odpowiedź brzmi: tak!
Trzy pierwsze osoby, które zgłoszą się do mnie i potwierdzą te słowa, będą mogły wybrać sobie dowolny życiorys z najlepszego wieszaka i otrzymać go bezpłatnie! Dla siebie lub dla kogoś bliskiego!
Nie czekajcie – nagrody są tylko dla trzech pierwszych osób!”
Zadowolony z siebie sprzedawca spojrzał raz jeszcze z uznaniem na swoje ogłoszenie i zaczął porządkować sklep. Spodziewał się, że zgłosi się wiele osób potrzebne więc będzie miejsce. Już cieszył się na to, bo wtedy w sklepie będzie jeszcze większy ruch i na pewno wiele osób coś kupi.
Minął dzień a potem drugi. Do sklepu jak zawsze przychodzili kupujący i dużo takich osób, które tylko oglądały towar. Wszyscy z zainteresowaniem przyglądali się kartce wiszącej przed sklepem. Przyglądali się jej też przechodnie. Czytali, kiwali głowami i odchodzili. Wkrótce wieść o konkursie rozniosła się po całej okolicy. Jednak dni mijały a nikt się nie zgłaszał. Nie zgłosiła się ani jedna osoba. Dziwne prawda?
Minęło wiele dni i w końcu kartkę wiszącą przed sklepem porwał wiatr. Do sklepu codziennie przychodzili klienci i wciąż kupowali życiorysy. Oczywiście te najdroższe i najwspanialsze. Bo przecież każdy chciałby mieć właśnie taki. Taki życiorys to przecież gwarancja nieustającej radości życia i zadowolenia. Każdy to wie. Mimo, że nie ma na to dowodu. To się jednak rozumie samo przez się
Co tam mówicie? Że to nie od życiorysu zależy? A od czego niby?! Przecież tego nie da się “zrobić” samemu! Na pewno nie! Czy może jednak tak?
Jeśli tak, to nie mówcie o tym właścicielowi sklepu z życiorysami. On i tak od jakiegoś czasu siedzi taki smutny i zamyślony. I wciąż spogląda na stojący z tyłu sklepu wieszak ze zwykłymi życiorysami. Zastanawia się czy nie przestawić go bliżej i nie podnieść cen. W końcu to całkiem dobre życiorysy. Zupełnie nic im nie brakuje. Bo przecież od zawsze dbał o najwyższą jakość towaru w swoim sklepie. A jeśli rację miał ten dziwny klient to może w ogóle powiesić wszystkie życiorysy razem, na jednym wieszaku i dać im jedną cenę? Wymieszać te najpiękniejsze z tymi zwyczajnymi i zdjąć informacje nad wieszakami? Może to miałoby sens? Może tak naprawdę… wcale nie ma między nimi jakiejś dużej różnicy?
Sprzedaż to nie jest łatwa sztuka. Każdy sprzedawca Wam to powie i ja też wiem o tym naprawdę sporo :). I jeszcze jedno Wam powiem, o czym warto pamiętać: Sprzedający nie ponosi odpowiedzialności za sposób “użycia” zakupionego produktu. W przypadku życiorysów także albo wręcz przede wszystkim!
Pewnego razu była sobie bardzo mała ławeczka. Tak mała, że łatwo było ją przegapić i w ogóle nie zauważyć. Tak mała, że mogły zmieścić się na niej zaledwie dwie bardzo małe istotki – lub więcej, ale odpowiednio mniejszych. Nie zmieściłby się na niej żaden ptak, ale już motyl tak. Jeden motyl z rozłożonymi skrzydłami lub dwa ze złożonymi. Zmieściłyby się ze trzy muchy, albo jeden konik polny. To oznacza, że muchy mogłyby umówić się na pogawędkę na bardzo małej ławeczce, ale już konik polny musiałby zadowolić się swoim własnym towarzystwem. Mógłby na przykład uciąć sobie na ławeczce drzemkę. Lub po prostu pobyć sam ze sobą. Czy wiedzieliście o tym, że większość ludzi nie lubi spędzać czasu samotnie? Nie chodzi tutaj o bycie samotnym – to bywa nieprzyjemne – tylko o chwile tylko dla siebie. Sam na sam ze swoimi myślami i uczuciami. To podobno nie lada wyzwanie dla bardzo wielu osób. Jednak nie dla koników polnych. One doceniają to, że przez chwilę mogą odpocząć od reszty świata. Nie muszą nawet medytować, chociaż chwila spędzona na ławce, przymknięcie oczu i wystawienie twarzy na działanie promieni słońca, to już może być dobry początek medytacji.
Z motylami to zależy: jeśli przyszłaby im ochota na rozprostowanie skrzydeł i chwilę odpoczynku to na bardzo małej ławeczce tylko w pojedynkę; jeśli zaś wolałyby w towarzystwie – to wtedy odpada rozprostowanie skrzydeł. Czasami trzeba dokonać wyboru pomiędzy własną wygodą, a miłym towarzystwem. Za to mrówki mogłyby usiąść na ławeczce nawet cztery obok siebie! Bo są dużo mniejsze po prostu.
Mam nadzieję, że już teraz możecie wyobrazić sobie, jak bardzo mała była ta ławeczka. Stała sobie w bardzo przyjemnym miejscu – odpowiednio nasłonecznionym, ale też pod wysokim drzewem, które dawało przyjemny cień. W dodatku z miejsca, w którym stała, rozciągał się piękny widok. Kto nie chciałby usiąść na takiej ławeczce choć raz i odpocząć?
Ławeczka w dodatku była bardzo ładna. Taka trochę romantyczna z pięknym oparciem i zabawnie wygiętymi nóżkami. Cała biała i błyszcząca. Zdecydowanie przyciągała uwagę tych, którzy byli w stanie ją dostrzec. Pamiętajmy bowiem o tym, że była bardzo mała i nie każdy ją zauważał.
Sami dobrze wiecie, że jeśli zetkniemy się z czymś, lub – co gorsza – z kimś, kto jest bardzo mały, to mamy taką nieładną skłonność do lekceważenia tego kogoś lub czegoś. Mierzymy świat swoją miarą i oceniamy dobrze tylko te rzeczy lub osoby, które są co najmniej takie, jak my. Wszystko to, co jest mniejsze zdaje się nam automatycznie mniej znaczące. Czy jednak to nie ma znaczenia dla kogoś, kto jest mniejszy od nas, a nawet tak mały, że ledwo możemy go dostrzec, a nawet zupełnie nie zauważyć? Przecież liczy się nie tylko to, co ważne dla nas!
Pewnego pięknego dnia na bardzo małej ławeczce odpoczywał sobie polny konik. Wyciągnął się wygodnie i marzył. Lubił sobie pomarzyć od czasu do czasu. Marzenia nic nie kosztują, a bardzo umilają życie. Kiedy marzy się intensywnie to przybliża nas do realizacji marzeń, a nawet często już możemy poczuć się tak, jakby się spełniły. Konik polny marzył więc i minę miał przy tym błogą. Ławeczka była wygodna na tyle, na ile może być wygodna ławeczka. To znaczy tak, żeby nie chcieć spędzać na niej pół dnia, bo jest jeszcze kilka innych rzeczy do zrobienia no i są też inni, którzy chcieliby z niej skorzystać.
Kiedy konik polny oddalił się do swoich codziennych spraw na ławeczce zasiadły trzy błyskotliwe muchy. Błyskotliwe, bo połyskiwały w słońcu na zielono-niebiesko, ale też dlatego, że wszystkie trzy wyrażały bardzo błyskotliwe uwagi na temat bieżących tematów. Siedząc obok siebie na bardzo małej ławeczce omawiały właśnie plan kolejnego spotkania much osiedlowych, które same zorganizowały.
Muchy są dosyć energiczne i lubią szybko i sprawnie załatwiać tematy. Kiedy już wszystko zostało omówione i ustalone pożegnały się pośpiesznie i opuściły ławeczkę. Chociaż każda z nich w myślach musiała przyznać, że taka ławeczka to naprawdę dobra rzecz.
Popołudniu na ławeczce przysiadł motyl. Piękny! Cały pomarańczowy. Rozłożył swoje piękne skrzydła i wystawił buzię do popołudniowego słońca. Miał za sobą pracowity dzień i musiał chwilkę odsapnąć i rozprostować skrzydła. Mocno się dzisiaj napracowały, żeby mógł przemieścić się tam, dokąd chciał. W myślach wyrażał wdzięczność za istnienie małej ławeczki. Oczywiście mógł niemal równie dobrze usiąść sobie na trawie. Siedzenie na trawie bywa bardzo przyjemne, zwłaszcza latem. Jednak czasami trawa jest mokra, a poza tym siedząc na ławeczce można poczuć się jak pan w meloniku i z laseczką lub pani z koronkową parasolką, których interesują tylko chmury na niebie. Przyjemnie jest poczuć się przez chwilę kimś, kto nie ma żadnych trosk. Tak właśnie można się poczuć, siedząc na ławeczce, nawet jeśli jest ona bardzo mała.
Po jakimś czasie do pięknego pomarańczowego motyla dołączył drugi, równie ładny. Siedziały obok siebie ze złożonymi skrzydłami i raczej milcząc uprzejmie. Motyle bowiem nie są zbyt rozmowne, a za to bardzo uprzejme.
W końcu pod wieczór małą ławeczkę obsiadły mrówki. W ciągu dnia w ogóle nie mają czasu na nic poza pracą w mrowisku, ale wieczorem to co innego. Wtedy mogą usiąść, pogadać, pośmiać się i odpocząć. Przed kolejnym trudnym dniem. A że są drobne to na ławeczce mieści się ich naprawdę sporo. I każdej jest wygodnie. Czasami lubią tak posiedzieć do późna, zwłaszcza kiedy księżyc na niebie.
Księżyc w nocy rzuca blade światło na ławeczkę i wtedy błyszczy ona jak mały klejnot zgubiony gdzieś w trawie.
Każdy ma swoje duże i małe sprawy. Każdy jeden, kto żyje na tym świecie. Bez względu na rozmiar i wygląd. Możecie się upierać ile chcecie, że tak nie jest, ale to nieprawda. Troski i zmartwienia to rzecz znana każdemu. Zmęczenie i pośpiech także. Każdemu więc bez wyjątku przydaje się od czasu do czasu taka ławeczka. A jeśli w dodatku stoi w bardzo przyjemnym miejscu – odpowiednio nasłonecznionym, ale też pod wysokim drzewem, które daje przyjemny cień i jeszcze rozciąga się z niej piękny widok, to kto nie chciałby usiąść na takiej ławeczce choć raz i odpocząć? Każdy by chciał i – co więcej – każdy powinien móc znaleźć na to czas. Bo jedną z najważniejszych rzeczy w życiu jest umiejętność odpoczywania. Takiego odpoczywania i ciała i głowy. Nawet nie wyobrażacie sobie pewnie ilu ludzi tego nie potrafi, chociaż wydaje się to takie łatwe. A wy potraficie? Kiedy się nie odpoczywa, to nigdy nie jest się wypoczętym. A kiedy nie jest się wypoczętym, to wtedy jest się ciągle zmęczonym i przez to zniechęconym i marudnym. Myślę, że wiecie co mam na myśli. Zdradzę Wam pewien sekret dobrego życia – nie wiem czy już go znacie: umiejętność odpoczywania jest ważniejsza od umiejętności ciężkiej pracy. Powaga.
Myślę, że teraz już możecie sobie wyobrazić, jak ważna była ta bardzo mała ławeczka. Chociaż była bardzo mała i dla wielu w ogóle mogłaby nie istnieć, podobnie jak mrówki, motyle czy koniki polne. Niestety.
Nasza bardzo mała ławeczka stała sobie więc i była ulubionym miejscem wielu bardzo małych stworzeń.
Jednak któregoś dnia stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Bardzo mała ławeczka zniknęła! Nie było jej już w tym miejscu, w którym przedtem stała. Pierwszy zauważył to konik polny, który przechodził obok. Rozglądał się bardzo uważnie, zatrzymał się nawet na chwilę. Ale ławeczki nie było. Konik śpieszył się akurat dokądś, ale obiecał sobie, że wróci popołudniu sprawdzić raz jeszcze. W ciągu dnia kolejni wielbiciele ławeczki pojawiali się i przecierali oczy ze zdumienia. Gdzie jest ławeczka? Gdzie się podziała? Stała tutaj dopiero co i tyle radości dawała jej użytkownikom.
Ławeczka zniknęła i przez kolejne dni nadal jej nie było. Taka niby zwyczajna ławeczka, a tyle smutku i rozczarowania przyniosło jej zniknięcie. Kto mógł to zrobić? Kto zabrał bardzo małą ławeczkę?
– Tak, zdaje się, że ktoś ją zabrał – powiedział pomarańczowemu motylowi rudzik, który bywał w okolicy czasami, tonem zupełnie obojętnym – bo podobno była za mała i zupełnie bezużyteczna. Chyba nikt z niej nie korzystał.
– Przydawała się – westchnął pomarańczowy motyl – nawet bardzo. Miała wielu wielbicieli.
– A kogóż to? – zdziwił się rudzik – bywam tu czasami i szczerze mówiąc ledwie dostrzegłem, że stoi tu jakaś ławeczka. Nie mogła więc mieć dużego znaczenia. Najwidoczniej nie miała go w ogóle Po co komu taka mała ławeczka…?
Jego ostatnie słowa rozpłynęły się w powietrzu, bo rudzik już udał się w jakąś dalszą drogę.
Pomarańczowy motyl westchnął raz jeszcze.
Kiedy coś lub ktoś jest bardzo mały to innym często wydaje się, że nie ma żadnego znaczenia. Nie mają też znaczenia jego potrzeby i radości. Zniknięcia bardzo małej ławeczki większość żyjących wokół nie zauważyła. Tak, jak przedtem nie zauważano, że stoi pod wysokim drzewem.
Ale kilka małych, błyskotliwych much, wiele drobnych mrówek, motyle i koniki polne czuły wielką stratę i bardzo długo jeszcze ze smutkiem spoglądały w miejsce, które dawało im wytchnienie i chwilę odpoczynku. Tylko kto by się tam przejmował zmartwieniami takich ledwo widocznych i nie znaczących stworzeń? No kto? Jest mnóstwo ważniejszych, większych i bardziej znaczących spraw na świecie. Naprawdę!
Naprawdę…?
Pewnego razu był sobie mały domowy skrzat. Mieszkał od lat w pewnym starym domu i nigdy nie narzekał na życie. Był dobrym skrzatem, chociaż sam siebie nigdy by tak nie określił. Naturę miał spokojną, czuł w sercu przyjaźń i życzliwość dla świata, zwierząt i ludzi nie musiał więc wkładać jakiekolwiek wysiłku w bycie przydatnym i pomocnym skrzatem.
Był tak mały, że ludzkie oko ledwo mogłoby go dostrzec. Miał długą, piękną brodę i długie włosy. Nosił szary płaszcz długi do ziemi i dużą czapkę – która nieznośnie spadała mu na oczy.
W starym domu mieszkało mu się bardzo dobrze. Stał w nim stary piec, a tuż przy nim stary szanowany w domu kredens. Pomiędzy piecem a kredensem było w sam raz miejsca dla małego domowego skrzata.
Urządził się więc tam całkiem wygodnie. Nigdy też nie brakowało mu jedzenia. Mieszkańcy domu nigdy nie zapominali o tym, żeby zostawić mu kawałek sera, miseczkę mleka lub okruszki chałki domowego wypieku. W zamian za to mały domowy Skrzat spełniał oczywiście swoją powinność i dbał o to, żeby złe moce nigdy nie przestąpiły progu starego domu, a jego mieszkańcom powodziło się i szczęściło zawsze.
Tak też było. W domu przez lata rodziły się kolejne pokolenia zdrowych i pięknych dzieci, nigdy nie brakowało w nim jedzenia i picia, a jego mieszkańcy dożywali późnych lat w zdrowiu i radości życia.
Czy to w ogóle możliwe? Jeśli się w coś mocno wierzy to wtedy wszystko jest możliwe! Naprawdę! Spróbujcie, jeśli uważacie, że to tylko bajki.
Lata mijały, mały domowy skrzat wypełniał z radością swoje obowiązki, chociaż właściwie nigdy nie traktował tego, co robił, jako obowiązków. Ludzie, w których domu mieszkał, dbali o niego, chociaż rzadko wspominało się o tym na głos. Ale ta wzajemność była dla wszystkich oczywista.
Jednak zdaje się, że mimo najlepszych chęci, a nawet zaklęć i czarów, nic nie może trwać wiecznie. Domowy skrzat był coraz starszy jednak jeszcze setki lat życia były przed nim. Tymczasem dom starzał się również i coraz mniejsze były szanse na to, że przetrwa kolejne zimy. Coraz trudniej było naprawiać ciągle przeciekający dach. Ściany zaczęły pękać. Psuł się też coraz częściej stary piec i bywało, że mały domowy skrzat budził się w środku nocy całkiem przemarznięty. To było niewesołe i nawet pogodne i spokojne usposobienie małego skrzata bywało wystawione na ciężką próbę.
W końcu aktualni mieszkańcy domu – a było to już kolejne pokolenie jego mieszkańców, skrzat dawno przestał już liczyć i nie pamiętał, które – postanowili opuścić stary dom. W dodatku dom planowano zburzyć, a działkę sprzedać – być może przyda się pod nowoczesne osiedle lub duży, wygodny sklep.
Któregoś więc dnia małego skrzata obudził wielki hałas i rwetes. Meble przesuwały się po podłodze, drzwi bez przerwy otwierały się i zamykały, ludzie głośno rozmawiali, jedynym słowem – trwała wyprowadzka. Słowo “wyprowadzka” wpadło do uszu małego domowego skrzata kilka razy w ciągu ostatnich dni. Jednak nie dotarła do niego jeszcze moc tego słowa ani nie przeczuwał konsekwencji, jakie ze sobą niosło. Jego spokojna natura i wrodzona przyjaźń i życzliwość dla świata, zwierząt i ludzi sprawiły, że zupełnie zawiodła jakakolwiek czujność. Bywa przecież i tak.
Mały domowy skrzat ze spokojem i nieustającą pogodą ducha spakował swój skromny, niewielki dobytek, na który składały się dwa szare płaszcze, dwie duże czerwone wysłużone czapki, spadające mu nieodmiennie na oczy, mała posrebrzana szczotka do czesania brody i włosów, wysokie zapasowe buty i patchworkowa ciepła kołdra. Wyprowadzka nie musi przecież oznaczać niczego złego. Może oznaczać zmiany na lepsze, albo brak zmian. Może.
Tak przynajmniej myślał sobie mały skrzat.
Czy może się jednak zdarzyć, że nowe miejsce zamieszkania zmienia całkowicie mieszkańców? Czy może się zdarzyć, że w nowym miejscu zamieszkania całkowicie zmienia się ich charakter? Że zapominają o tym, o czym dotąd zawsze pamiętali? Albo co gorsza – po prostu już nie chcą pamiętać?
Zacznijmy jednak od tego, że w nowym domu nigdzie nie było pieca. Mały skrzat szukał bardzo długo i skrupulatnie i nie było go nigdzie z całą pewnością. Jednak w jednym z największych pomieszczeń znajdował się kominek. Dość nowoczesny, jednak od biedy można było go uznać za całkiem dobre sąsiedztwo dla legowiska małego skrzata. Nie zawsze w nim palono, ale w nowym domu była podgrzewana podłoga, dzięki czemu zawsze i wszędzie było ciepło. Mały domowy skrzat bardzo lubił ciepło. Dlatego aż zatańczył z radości, kiedy to odkrył. To był przecież dobry znak, a na pewno zapowiedź ciepłych przespanych nocy. Czyli jednak zmiany na lepsze! I naprawdę nie ma się czym martwić. Mały domowy skrzat nie martwił się więc wcale.
Kiedy mówi się, że stare domy mają dusze, to łatwo jest zgadnąć dlaczego tak może być. Kolejne pokolenia rodzących się w nim dzieci, ich płacz, śmiech, zapach, pierwsze kroki, pierwsze odkrycia; kolejne pokolenia odchodzących na tamten świat, spełnionych w swoim życiu, znających już jego cienie i blaski mieszkańców; wszystkie dobre i złe emocje, relacje, dni codzienne pełne trosk, dni świąteczne pełne radości i spokoju – to wszystko tworzy atmosferę domu, którą nazywamy jego duszą. Im starszy jest dom, tym ta dusza jest bardziej wyczuwalna. Jednak aby dusza domu nas przyciągała, a nie odwrotnie, potrzebna jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której zapominać nie wolno – opiekuńcze duchy oczywiście. Lub chociaż jeden mały domowy opiekuńczy skrzat. Ot, cała tajemnica.
Co z nowymi domami? Czy one także mogą mieć duszę? Ośmielę się stwierdzić, że tak. Jeśli postarają się o to ich mieszkańcy. Jeśli stworzą w nich atmosferę, którą czuje się od progu i która otula nas jak miękki koc, kiedy znajdujemy się w środku. Wtedy i taki opiekuńczy duch trafi do tego domu. Opiekuńcze duchy nie są wymagające. Wystarczy w nie wierzyć i o nie dbać. Nawet jeśli komuś wydaje się to dziwne lub bez sensu. Naprawdę niewiele. Chociaż dla niektórych zbyt wiele i wcale nie takie łatwe.
– Daj już spokój. To są przecież wygłupy. Codziennie zbierasz te okruszki. I jeszcze to mleko w miseczce po twojej babci! Ktoś kiedyś w to wdepnie i będzie tylko bałagan!
– Kiedy robiłam to w starym domu nie przeszkadzało ci. A nawet ci się podobało.
– Bzdura. Chciałem ci się przypodobać. I twojej matce oczywiście. Ona miała te swoje zwyczaje, przesądy… gusła i zabobony!
– Podobnie jak moja babcia i prababcia. I ich babcie. W starym domu wszyscy w to wierzyli. I żyło się w nim wszystkim dobrze.
– Ale teraz mamy nowy dom. Chyba ci się podoba? I też będzie nam się w nim żyło dobrze. Bez guseł i zabobonów.
Z początku wszystko zdawało się być jak zwykle. Mały skrzat zadomowił się w nowym domu. Uwielbiał podgrzewaną podłogę i polubił nowoczesny kominek. Palono w nim głównie w weekendy i wtedy mały domowy skrzat siadał nieopodal i wpatrywał się w ogień. Mógł tak godzinami siedzieć i patrzeć i delektować się przyjemnym ciepłem, które otulało go i nie pochodziło tylko z kominka, ale z dobrego, spokojnego życia, które podarował mu los. Za taki los mógł tylko dziękować.
Jednak z czasem coś zaczęło się zmieniać. Coś, co najpierw wyczuł w atmosferze panującej wokół i co z dnia na dzień dawało się wyczuć coraz wyraźniej. Aż któregoś dnia nie zastał tam gdzie zawsze przygotowanego dla niego jedzenia. To był pierwszy raz od bardzo wielu lat jego życia. Było to dziwne i nie tyle zmartwiło go, co zdumiało. Tego dnia poszedł spać głodny. Pierwszy raz poczuł, jak to jest mieć pusty brzuch. Nie było to miłe uczucie. Ale bardziej niż pusty brzuch co innego doskwierało mu bardziej. Niejasne jeszcze uczucie, że ktoś, kto zawsze o nim pamiętał i dbał o niego, nagle o tym zapomniał. To uczucie nie tylko doskwierało, ale nawet trochę go bolało. Zupełnie nowe uczucie i niechciane. Mimo to zasnął z nadzieją na nowy, lepszy dzień.
Następny dzień z początku przypominał wszystkie inne dni w życiu małego domowego skrzata. Wieczorem znowu znalazł przygotowaną dla niego miseczkę mleka i nawet słodki herbatnik. Jednak przez kolejne dni zdarzało się, że na kolację nie dostawał nic i chodził spać głodny. Z czasem to stało się niemal regułą. Mały domowy skrzat nie wiedział co się dzieje, chociaż oczywiście słyszał niegdyś o domach, w których nie dba się o domowe duchy. Brał to jednak za zwykłe plotki i nigdy by nie przypuszczał, że coś podobnego może spotkać jego. Z czasem zaczął sobie jednak zdawać sprawę z tego, że przez wiele lat cieszył się naprawdę wielkim szczęściem i przychylnością losu. I że to się właśnie skończyło.
Dokładnie to samo mogliby powiedzieć właściciele nowego domu. Ich życie także się zmieniło. Z początku były to zmiany niewielkie i niemal niezauważalne. Z czasem jednak już nie dało się ich nie zauważyć. W ich życiu pojawiły się problemy, jakich dotąd nie znali, a atmosfera w ich pięknym nowym domu zaczęła się psuć. Nie dlatego, że mały domowy skrzat zamienił się w złośliwego ducha i za brak jedzenia odwzajemniał się złymi czarami. Mały skrzat po prostu zachorował. Zmalał i zszarzał całkiem. Broda całkiem mu posiwiała. Zupełnie nie miał siły i w ogóle nie wstawał ze swojego legowiska. Przykrył się patchworkową kołdrą po sam nos i spał całe dnie i noce. Nie wstawał nawet wtedy, kiedy palono w kominku, a przecież tak bardzo lubił wpatrywać się w ogień.
W końcu przyszedł taki wieczór, że nawet gdyby czekała na niego przygotowana miseczka mleka i kolacja, on i tak nie miał już siły, żeby wstać. Tym samym nie miał już siły opiekować się domem i jego mieszkańcami, nawet gdyby bardzo chciał.
Co było dalej? Dalej było tylko gorzej. Atmosfera w nowym domu nie przypominała w niczym tej, która panowała w starym. Niektórzy nawet zaczęli coraz częściej tęsknić za starym domem, na miejscu którego stał teraz supermarket. Nikt tu już nie dbał o opiekuńcze duchy, a co gorsza – nikt w nie nie wierzył. Została zachwiana pewna równowaga. Mały domowy skrzat nic na to nie mógł poradzić. W końcu zrobił się całkiem maleńki, jak ziarenko i któregoś dnia po prostu zniknął.
Co się dzieje z takimi znikającymi skrzatami? Czy mają szansę trafić do innych domów i tam – ogrzewane wiarą w domowe duchy i dokarmiane okruszkami – całkiem się odrodzić? Czy może trafiają do miejsca, z którego wrócić już się nie da nigdy? Któż to może wiedzieć.
Co się dzieje w domach pozbawionych opieki domowych duchów? Tego chyba nie muszę Wam mówić. Myślę, że doskonale znacie takie domy.
No dobrze. Nie miałam zamiaru nikogo straszyć. Wiem, że wiara w rzeczy, które nie mieszczą się nam w głowie jest czymś bardzo trudnym. Kiedyś wierzono w domowe skrzaty i o nie dbano. Oczywiście również się ich obawiano. Sama nie wiem czy to dobrze, czy źle. Ale wiem na pewno, że o atmosferę w domu zawsze dobrze jest dbać – różnymi sposobami – a także o pewne, przekazywane z pokolenia na pokolenie, tradycje. Może nie wszystkie, ale chociaż niektóre. Na pewno te, które przynosiły pomyślność. To czasami bywa trudne, ale warto o tym pamiętać.
A zaproszenie do domu małego domowego skrzata to prostu jeden z najprostszych sposobów! Wystarczy codziennie dbać o jego naprawdę niewielkie potrzeby, a całą resztę załatwi już on. Bo taka wzajemność jest przecież oczywista dla wszystkich. Prawda?
Pewnego razu był sobie człowiek, który pozjadał wszystkie rozumy. Słyszeliście kiedyś o kimś takim? Z całą pewnością po takim posiłku powinno się mieć niestrawność lub chociaż zgagę palącą w przełyku, na którą kubek zimnej wody nie pomaga. Jednak ten człowiek jakimś cudem czuł się całkiem dobrze i nic mu nie dolegało. Moim zdaniem ktoś, kto zjada wszystkie rozumy, musi być człowiekiem specyficznego gatunku. W związku z tym pewnie i żołądek ma inny niż wszyscy. To naprawdę całkiem możliwe.
Kiedy już pozjadał wszystkie rozumy czuł się tak dumny z siebie, jak to tylko możliwe. Czuł się tak, jakby tym samym posiadł całą mądrość świata i jeszcze trochę. Odtąd więc każda rozmowa z nim była nieco utrudniona. Mając się za posiadacza całej wiedzy świata człowiek ów tak wysoko zadzierał nos, że w końcu czubek tego nosa przesłonił mu dosłownie wszystko, co działo się dookoła. To sprawiało jednocześnie, że nie docierały do niego żadne argumentacje, a co gorsza – także informacje. A przecież w końcu czerpanie codziennie nowych informacji z otaczającego nas świata może w znacznym stopniu modyfikować nasze poglądy na pewne sprawy. I nasz rozum. I to jest dobrze. Z drugiej strony zdawałoby się, że każdy człowiek póki żyje, póty wciąż może nauczyć się i dowiedzieć nowych rzeczy. Wystarczy tylko wyjrzeć poza czubek nosa. Jednak jeśli się pozjada wszystkie rozumy to wówczas jest tak trudne, że aż niemożliwe. I to jest naprawdę kłopot. Bo to trochę tak, jakby wpadało się na ścianę. Wiecie, co mam na myśli?
Zjadanie rozumów powinno być zasadniczo zabronione. To jednak nie jest takie proste, kiedy wszyscy są przekonani o wysokiej wartości rozumu – a niektórzy także: odżywczej.
Pewnego razu był też człowiek, który swój rozum stracił. Zgubił go gdzieś czy coś? Tego do końca nie wiadomo. Mawiano, że stracił nie tylko rozum, ale całą głowę. To wydaje się wszakże niemożliwe, bo chyba nie mógłby żyć bez głowy. Jak myślicie? Poza tym głowa to nie rękawiczka. Albo chusteczka do nosa lub jakieś klucze. Nie da się jej tak po prostu zgubić. Jednak temu człowiekowi to się właśnie przytrafiło. Życie bez głowy nie jest łatwe. Jak pewnie wiecie każdy człowiek ma w swojej głowie takie małe centrum dowodzenia. Nazwałam je małym ze względu na standardowy rozmiar ludzkiej głowy, jednak znaczenie tego centrum jest wielkie. Dzięki niemu potrafimy poruszać ręką i nogą, ale to właściwie pikuś. Ważniejsze jest to, że dzięki dobrze funkcjonującej głowie możemy nie tylko znaleźć drogę do domu albo do pracy, ale także – tak, tak, to bardzo poważna sprawa – do drugiego człowieka! Tymczasem nasz bohater zupełnie stracił głowę. Podobno dla jakiejś kobiety lub jeszcze kogoś innego. Po co temu komuś głowa tego człowieka? Zupełnie nie rozumiem. Owszem, głowa to jest bardzo ważna i cenna rzecz i może być tak, że ktoś połakomi się na czyjąś wyjątkowo dobrze funkcjonującą głowę. Jednak posiadanie dwóch głów na raz nie sprawi, że ich posiadacz lepiej będzie zarządzał sobą. Z całą pewnością nie.
Utrata głowy i wraz z nią rozumu na krótką chwilę może mieć skutek niewielki. Małe życiowe zawirowanie, po którym wszystko wraca do normy lub jakoś toczy się dalej. Jednak utrata tych cennych rzeczy na dłużej to już nie są żarty. Każda rozmowa z takim kimś, kto stracił swoją głowę, byłaby nieco utrudniona. Bo bez głowy nie słyszy się i nie widzi – pamiętajcie: centrum dowodzenia. A jaki jest sens rozmowy z kimś, kto nas nie słyszy, ani nie widzi? Utraconą głowę powinno się jak najszybciej odzyskać! Póki jeszcze nikt jej nie zepsuł doszczętnie i wszystkiego w niej nie pomieszał.
Pewnego razu był także człowiek, który dostał małpiego rozumu. Z całym szacunkiem dla wszystkich na świecie małp – pożyczać od nich rozum nie jest zbyt rozsądne. Chyba, że ktoś postanowił cofnąć się do darwinowskich korzeni i zamieszkać na stałe wśród małp. To całkiem możliwe, bo życie wśród małp może być dla niektórych – zmęczonych życiem wśród ludzi zjadających swoje rozumy lub tracących swoje głowy – atrakcyjną perspektywą. Jeśli jednak nadal chce się żyć wśród ludzi, to należałoby pamiętać, że posiadanie małpiego rozumu może oznaczać nie tylko odejście od rozsądnego działania i życia – a już na pewno nie małpie figle czy beztroską radość życia – ale także całkowite odwrócenie się od życia cywilizowanego. W tym akurat znaczeniu chodzi o pewne ustalone normy działań, dzięki którym ludzie mogą w ogóle żyć obok siebie. Oczywiście są to rzeczy dla niektórych mocno umowne, a szkoda. Zgodne życie obok siebie powinno być dla wszystkich sprawą priorytetową. Niestety jest zupełnie na odwrót.
Człowiek, który dostał małpiego rozumu przestał nagle zachowywać się jak dotąd i zaczął zupełnie inaczej. To spowodowało, że wszyscy jego bliscy zupełnie go nie poznawali. Rzeczy, którymi dotąd się zajmował, leżały niezałatwione. Relacje, o które dotąd dbał, zostały zerwane. Wszystko, co go dotyczyło, nagle jakby stanęło na głowie. Na głowie z małpim rozumem. I w związku z tym też każda rozmowa z nim była bardzo utrudniona. Bo była to trochę rozmowa z jakby – bardzo sympatyczną, ale jednak – małpą. A jeśli ktoś traci rozsądek, a w dodatku zaczyna w sposób nieobliczalny reagować na różne rzeczy, to ludzie wolą odsunąć się jak najdalej i nie mieć z nim nic wspólnego. A szkoda, bo wtedy na odzyskanie dawnego rozumu taki ktoś ma jeszcze mniejsze szanse.
Jeśli już wam się w głowie zaczęło kręcić od tych wszystkich kłopotów z rozumem, to na dobre zakończenie kilka słów o jeszcze jednym człowieku. Pewnego razu był sobie bowiem człowiek, który miał więcej szczęścia niż rozumu. Jak wam się to podoba? Słowo „szczęście” kojarzy się wszystkim z czymś bardzo pożądanym, prawda? Myślę, że gdyby wam ktoś zaproponował, abyście zamienili swój rozum na szczęście, to zapewne wielu z was – przynajmniej w pierwszej chwili – natychmiast by na to przystała. Jestem o tym przekonana. Sama mogłabym w chwili słabości ulec takiej propozycji. Czy jednak na pewno byłaby to dobra zamiana? Sami pomyślcie? Od czegóż macie rozum? Szczęście to coś, co bardzo, ale to bardzo trudno jest określić. Po pierwsze: bardzo często dla każdego z nas „szczęście” oznacza coś zupełnie innego. Po drugie: najczęściej myśląc o szczęściu mamy na uwadze tylko i wyłącznie nasze życie i samopoczucie, szczęście kojarzy się z czymś bardzo osobistym i do własnego użytku. Niewielki użytek z naszego szczęścia mają inni. Owszem – kiedy ktoś jest szczęśliwy może też czasami chcieć uszczęśliwiać innych. Jednak tylko wtedy, kiedy ma … odpowiednią ilość rozumu. Rozumu, który mu podpowie, że nasze szczęście może być pełne tylko wówczas, kiedy dbamy także o szczęście innych osób.
Wracając do człowieka, który miał więcej szczęścia niż rozumu, jak się pewnie domyślacie częściej niż rozumu używał szczęścia. A póki mu ono sprzyjało nie czuł w ogóle potrzeby, żeby myśleć. Nic nie planował i do niczego się nie przygotowywał – w końcu miał „szczęście”. Nie musiał się o nic starać, ani nic w sobie zmieniać. Szczęście załatwiało wszystko za niego. A gdyby zawiodło – to co wtedy? Czy dałoby się je naprawić, gdyby się popsuło? Gdzie w ogóle ono się mieści i czym jest? Gdy się ma rozum, wtedy podsuwa on takie beznadziejne pytania. Gdy się go nie ma – pozostaje liczyć na szczęście i nikt się nie zastanawia czym ono tak dokładnie jest i na jak długo wystarczy.
Rozmowa z kimś takim kto ma więcej szczęścia niż rozumu również nie jest łatwa. Bo taki ktoś nie widzi w ogóle nigdzie problemów. A może nawet nie wie czym one są. Więc o czym tu rozmawiać? A przecież to, że się czegoś nie widzi – bo ma się więcej szczęścia niż rozumu – nie oznacza, że tego nie ma. Prawda?
Nie martwcie się. Jeśli spodobał się wam któryś z wyżej wymienionych ludzi, nie ma w tym nic złego. Każdy ma swój rozum i tak naprawdę może z nim robić to, co tylko chce. Może go sobie zjeść albo stracić gdzieś w jakiś piękny księżycowy wieczór – to czasami bardzo miłe – lub też pożyczyć rozum od jakiejś miłej małpki i przez moment poczuć się jak ona. To może być nawet na swój sposób oczyszczające. Czasami w życiu zdarza się, że rozum przyśnie, a szczęście czuwa nad nami i ratuje z opresji. A jednak z drugiej strony – dobrze jest o swoją głowę dbać, jak o największy na świecie skarb. Nie tylko ze względu na to małe-wielkie centrum dowodzenia, które jest w środku – chociaż to oczywiście bardzo istotne – ale także dlatego, że dzięki dobrze funkcjonującej głowie to i szczęście można mieć w życiu i trochę szaleństwa. Można wiedzieć to, co się chce wiedzieć, a resztę zostawić mądrzejszym. Można czerpać z życia tyle, ile się chce – w granicach rozsądku. I przede wszystkim nie robiąc nic złego innym wokół. Bo tak na chłopski rozum to zgodne życie obok siebie powinno być dla wszystkich sprawą priorytetową. Niestety jest zupełnie na odwrót. Tak jakby brakowało ludzi, którzy przynajmniej od czasu do czasu wybraliby się na nie taki długi spacer i poszli po rozum do głowy. Naprawdę czasami warto się tam przejść, choćby z ciekawości. Sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy nie trzeba by czegoś odświeżyć albo może chociaż przewietrzyć. Wydaje mi się, że nie ma ważniejszego miejsca w naszym życiu niż nasza głowa. I niech Serce się teraz nie obrazi, ale także ono może mieć się dobrze tylko i wyłącznie dzięki dobrze funkcjonującej głowie. Jak sądzicie?
– Hej, Dwudziesty! Co słychać? Jak poszło? Czy masz mi coś do przekazania? Kilka słów na dobry początek? – Dwudziesty Pierwszy rozsiadł się wygodnie w obszernym pluszowym fotelu i uśmiechnął się szeroko. Miał na sobie jasne, lekkie ubranie, jasne włosy sięgały mu do ramion i wyglądał naprawdę bardzo młodo. Młodo i beztrosko.
– Na dobry początek … – Dwudziesty zawiesił głos – życzę ci wszystkiego dobrego – po czym odwrócił się do niego plecami i próbował zapiąć niewielką, podniszczoną walizkę.
– To banał, nic nie oznacza. Pytam o konkrety. Jakieś wytyczne, dane – powiedział władczym tonem Dwudziesty Pierwszy. Siedząc w tym dużym, miękkim fotelu poczuł się chyba jak król.
– To nie do końca tak powinno działać – odparł Dwudziesty i wcale nie miał na myśli zapięcia walizki, z którym w końcu udało mu się uporać – zaczynasz z czystą kartą, robisz co i jak chcesz.
– Myślałem, że po koleżeńsku wesprzesz mnie jakoś, coś podpowiesz.
– Ale w jakim celu? – zapytał Dwudziesty – chodzi o to właśnie, żebyś mógł zacząć właściwie od nowa, tak, jak chcesz. Jeśli ci opowiem, jak było i ile spraw zostało nie załatwionych, skupisz się na tym i na pewno nie będzie lepiej. A chyba wszystkim chodzi zawsze o to tylko, żeby było lepiej.
Dwudziesty usiadł ciężko na krześle, stawiając obok na podłodze walizkę. Miał na sobie bardzo długi, nieco pognieciony płaszcz, ciężkie buty, a na głowie znoszony kapelusz. Z kieszeni płaszcza wystawał kawałek czegoś, co wyglądało na pierwszy rzut oka, jak fragment chusteczki do nosa.
– Powinieneś zacząć od zera. Ja też tak zaczynałem. I na początku szło naprawdę dobrze. Dużo planów, dużo postanowień, perspektyw. A potem … – Dwudziesty machnął ręką i skrzywił się z niesmakiem. Dwudziesty Pierwszy teraz zauważył ciemnawe cienie pod jego oczami. Dwudziesty wyglądał na bardzo zmęczonego. Dwudziesty Pierwszy zastanawiał się …
– … czy też będziesz tak wyglądał przed odejściem? – Dwudziesty odczytał jego myśli – tego nigdy się nie wie. Możliwe, że nie. Może w ogóle się nie zmienisz, bywało i tak. Jeśli wszystko pójdzie dobrze odejdziesz w być może nico tylko znoszonych butach. Ale wciąż niemal tak świeży i lekki, jak dziś – Dwudziesty uśmiechnął się pod nosem być może nieco zbyt cynicznie.
– Posłuchaj – powiedział nagle Dwudziesty Pierwszy – wiem, że masz większe doświadczenie. To znaczy – masz je w ogóle, a ja wcale. Ale to nie oznacza chyba, że musisz się wywyższać! Jutro zaczynam, to dla mnie zupełnie nowa sytuacja. I wiesz co? Poradzę sobie! Może nawet lepiej niż ty! Bo może jestem lepszy od ciebie? Przecież to niewykluczone! Ty swoje zrobiłeś. Na pewno starałeś się, jak mogłeś. Domyślam się, patrząc na ciebie, że chyba nie było jakoś szczególnie wesoło. Ale przecież ze mną może być inaczej? Może, prawda?
Dwudziesty Pierwszy patrzył butnie na Dwudziestego. Nie miał zamiaru poddawać się. W końcu każdy jest sobą i nikt na nikogo nie musi się oglądać. Jeden żyje tak, drugi inaczej. Wcale nie trzeba nikogo się radzić i dopytywać o różne rzeczy. Można to zrobić na przykład z grzeczności, ale wcale się tym nie przejmować.
Dwudziesty westchnął ciężko. Przez jakiś czas przyglądał się swoim butom, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Potem spojrzał na swoją podniszczoną walizkę.
– Wydaje się niewielka, ale jest ciężka – powiedział nagle, jakby do samego siebie – a może to ja po prostu mam mniej siły? Może ktoś inny w ogóle nie poczułby ciężaru? To całkiem możliwe.
Dwudziesty Pierwszy przyjrzał się walizce. Faktycznie była niewielka i wcale nie wyglądała na ciężką. Ale nie zamierzał tego sprawdzać. To nie jego walizka, więc nie jego sprawa.
Nagle Dwudziesty podniósł głowę. Jego twarz w jednej chwili zupełnie się odmieniła. Wyglądał teraz dużo młodziej i w dodatku uśmiechał się przyjaźnie.
– Słuchaj – powiedział pojednawczym tonem – nie chciałem tak cię potraktować, zupełnie zapomniałem o dobrych manierach. Nie martw się, będzie wszystko tak, jak ma być. Sam się przekonasz. Jesteś młody, silny, masz dobre nastawienie – nastawienie to podstawa! I tego się trzymaj.
Dwudziesty Pierwszy spojrzał na niego badawczo, ale tym razem nawet cień cynizmu nie pojawił się na twarzy Dwudziestego.
– A czy cokolwiek mi podpowiesz? – zapytał tym razem już mniej pewnie – na co mam się nastawić? Na co przygotować?
– Nie – odparł Dwudziesty – nie mogę. Nie dlatego, że mi również nikt nic nie podpowiadał i sam musiałem sobie radzić. Tylko dlatego, że po prostu zupełnie nie wiem, co miałbym ci powiedzieć. Na każdego z nas czeka coś innego. Czasami zupełnie innego, niż na tych, co byli przed nami i tych, co będą po nas. Dlatego wszelkie konkretne rady i wskazówki po prostu nie istnieją. Ale … – Dwudziesty zawahał się i spojrzał jeszcze raz na swoją walizkę – jedno mogę ci powiedzieć.
Dwudziesty Pierwszy wstał z pluszowego fotela i trzymając ręce w kieszeniach jasnych spodni podszedł do Dwudziestego. Jego postawa nie miała w sobie nic lekceważącego. Po prostu miał tak lekką głowę i duszę, że niemal unosił się parę centymetrów nad podłogą. Nic mu nie ciążyło, nie przytłaczało go. Dlatego wsunął ręce do kieszeni beztrosko, na luzie. A nie dlatego, że nie interesowało go to, co miał do powiedzenia Dwudziesty.
– Jest mnóstwo dobrych recept na to, żeby dawać sobie radę nawet w najtrudniejszych sytuacjach – zaczął Dwudziesty – i dobrze jest mieć je zawsze przy sobie. Naprawdę pomagają, przynajmniej niektóre z nich. Ale jeśli chodzi o sposoby – to już jest sprawa indywidualna. Każdy musi znaleźć swój. I musi go znaleźć sam.
– Sposoby na co? – zapytał Dwudziesty Pierwszy.
– Sposoby na psikusy losu!
– Psikusy losu? – zdziwił się Dwudziesty Pierwszy – mówisz do mnie, jak do przedszkolaka! – obruszył się.
– Nie – odpowiedział Dwudziesty – po prostu tak je nazywam. To jedna z recept! – uśmiechnął się znacząco i mrugnął do Dwudziestego Pierwszego porozumiewawczo.
Po tych słowach wstał z krzesła, podniósł z podłogi z pewnym wysiłkiem swoją podniszczoną walizkę i stanął przed Dwudziestym Pierwszym wyprostowany. Teraz wyglądał jeszcze inaczej. Już nie tak młodo i radośnie, jak kilka chwil temu. Ale cienie pod oczami zniknęły i już nie wydawał się tak bardzo zmęczony. Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, nad którymi ktoś umieścił wyraźny napis: Wyjście. Nagle z kieszeni wypadło mu coś, co przez cały czas wystawało z niej i wyglądało na pierwszy rzut oka jak chusteczka do nosa. Dwudziesty schylił się i podniósł to z podłogi. Nie była to wcale chusteczka, tylko maseczka, taka, jaką noszą chirurdzy podczas operacji.
– A to co? – zdziwił się Dwudziesty Pierwszy – po co ci to? Zostałeś lekarzem?
– To? – Dwudziesty przyjrzał się podniesionej z podłogi maseczce i uśmiechnął kwaśno – to jest jeden z psikusów losu. Zrobił kilka kroków naprzód, nagle jednak zatrzymał się i zwrócił jeszcze raz do Dwudziestego Pierwszego: – Na wszelki wypadek też taką sobie spraw, może ci się przydać. Chociaż – machnął ręką po raz drugi tego dnia – w sumie nikt nie wie, co tam ci się przyda. Sam się przekonasz – po czym westchnął i rozpłynął się powoli w drzwiach, które były wyjściem. A wraz z nim jego pognieciony płaszcz, znoszony kapelusz i podniszczona walizka.
Dwudziesty Pierwszy stał przez chwilę zamyślony i patrzył w te drzwi jakby miały do niego zaraz przemówić. Po chwili jednak otrząsnął się, wyprostował, wygładził jasne, lekkie ubranie, które miał na sobie i odrzucił do tyłu długie włosy. Po czym bardzo lekkim krokiem podszedł do drzwi, nad którymi ktoś umieścił wyraźny napis: Wejście. Otworzył je szeroko i w tym momencie do pokoju wpadło jasne światło, które sprawiło, że Dwudziesty Pierwszy wyglądał teraz tak, jakby miał na sobie strój z brokatem. W tej chwili zapomniał zupełnie o Dwudziestym i ich rozmowie. I o wszystkich wątpliwościach, jakie przed chwilą przebiegły mu przez głowę. Błyszczący, dumny i z uśmiechem na twarzy przeszedł przez drzwi. Gotowy na wszystko, co go tam czeka.
Dokładnie tak, jak należy.