Pewnego razu był sobie Smok, który niczego się nie bał. Był największym smokiem na całym świecie, czegóż więc miałby się bać? Nikt nie był tak wielki jak on. I nikt nie był tak silny jak on. I nikt nie był tak przerażający jak on. Smok wiódł więc spokojne życie w swojej jaskini, odpowiednio wielkiej. I nie miał żadnych trosk. Wiecie jak to jest nie mieć trosk? Pewnie nie. Ja na przykład zupełnie nie wiem. Zawsze są jakieś troski choćby się wiodło najspokojniejsze i najszczęśliwsze życie pod słońcem. O ile to w ogóle jest możliwe. Bo na przykład pogoda jest nie taka jak oczekiwaliśmy. Albo jedzenie nie takie, na jakie mieliśmy ochotę. Albo ubranie leży nie tak jak trzeba. No zawsze jakieś zmartwienie się trafi. Smok nie miał takich zmartwień. Wstawał rano i spoglądał w niebo. Tak jakoś z przyzwyczajenia bo pogoda nie miała dla niego żadnego znaczenia. Potem wchodził do rzeki, która płynęła nieopodal i zażywał kąpieli. Nie przejmował się tym, że jednocześnie wychlapuje z rzeki wodę i niepokojąco obniża jej poziom. Naprawdę nie przejmował się niczym. Po kąpieli przychodził czas na śniadanie. Zwykle ofiarą padało jakieś błąkające się po okolicy zwierzątko, owca albo kózka. Coś smoki jeść muszą! A trawy nie trawią.
Po śniadaniu Smok odpoczywał. Potem znowu coś zjadał. Znowu spoglądał w niebo. I w ten mniej więcej sposób upływały mu kolejne dni.
Co za życie!!! Ktoś mógłby tak powiedzieć. Albo: co za życie???! Ze zgrozą. Życie bez trosk i trudów. Ale kiedy jest się największym smokiem na całym świecie to właśnie takie się ma życie.
Życie bez trosk wydaje się kuszące. Ale czy nie trochę nudne? Smok nie myślał w ten sposób. Właściwie wcale nie myślał. Bo kiedy wszystko przychodzi tak łatwo to myślenie nie jest do niczego potrzebne.
Pewnego razu pewien myśliwy zabłądził w lesie. Wędrował długo ale nie pochodził z tych stron i pomylił kierunki. Zbliżał się wieczór i zrobiło się całkiem ciemno. Myśliwy nie był strachliwy. Za to bardzo już zmęczony. Postanowił, że drogi poszuka rano. A teraz rozejrzy się za noclegiem.
W pewnym momencie natknął się na jaskinię. Dosyć dużą. Ale suchą i wydawała się idealnym schronieniem na noc. Myśliwy znalazł sobie wygodny kącik i podłożywszy sobie czapkę pod głowę, zasnął spokojnym snem.
Spał twardo do samego rana. Rano obudziło go bardzo dziwne uczucie. Takie mianowicie, że ktoś mocno mu się przygląda. Kto mógł być poza nim w tej leśnej jaskini?
Ledwo otworzył oczy, żeby to sprawdzić, i natychmiast zerwał się na równe nogi. Nie był co prawda strachliwy, nie ma mowy o pomyłce w tekście. Jednak widok olbrzymiego smoka wpatrującego się w niego uporczywie z wysokości swojej długiej, pokrytej łuskami szyi, u każdego spowodowałby strach a przynajmniej wprawił w osłupienie.
– Spokojnie – powiedział Smok – nie jadam ludzi. Nie mają smaku.
Myśliwy powoli odzyskiwał równowagę myśli i ciała. Gadający smok wielkości góry to zdecydowanie dużo na jeden poranek.
– Myślałem, że jaskinia jest pusta – powiedział myśliwy.
– Ale nie jest – odparł Smok – mieszkam tu i nie zapraszałem nikogo.
– Zgubiłem drogę – powiedział myśliwy już nieco śmielej – może byś mi pomógł ją odnaleźć ?
Smok spojrzał na myśliwego groźnie. Tego było już za wiele! Nigdy dotąd nikogo i niczego się nie bał ale też o nikogo i o nic się nie troszczył. Interesowało go zawsze tylko tu i teraz. I nic i nikt nie jest w stanie tego zmienić.
– Zmiataj stąd póki nie zdenerwujesz mnie całkiem! – warknął Smok. Odwrócił się i wyszedł z jaskini ciągnąc za sobą ciężki ogon.
Myśliwy poczuł się urażony. Co to za zwyczaje??? Pochodził ze stron gdzie wszyscy sobie pomagali. Bycie największym i najgroźniejszym na świecie smokiem nie powinno z tego zwalniać.
Smok w tym czasie zdążył już dojść do rzeki i zanurzyć się w niej niemal po szyję. Woda w rzece podniosła się i rozlała na łąkę, która była obok. Trochę za dużo wody jak na jedno podlewanie.
Myśliwy podszedł do rzeki i spojrzał groźnie na smoka.
– Zdaje się, że ciebie nic nie obchodzi – krzyknął.
Smok zdziwił się. Nigdy dotąd nikt nie zakłócał mu spokoju. Nikt by się nie odważył. W związku z tym Smok nie bardzo wiedział jak powinien się teraz zachować. Dotąd nie musiał reagować na takie zachowanie.
– To, że jesteś największy i najgroźniejszy to jeszcze nie wszystko – zawołał śmiało myśliwy.
Myśliwy bez wątpienia nie był strachliwy. Może nie było zbyt mądre to, że zadzierał ze smokiem. Ale zawsze wychodził z założenia, że jeśli coś mu się nie podoba, to powinien to głośno powiedzieć.
Smok wstał i teraz wyglądał jak wielka góra, której czubek ginie wysoko w chmurach. Zastanawiał się co powinien zrobić. Czy potraktować myśliwego jak brzęczącą muchę? Jednak słowa myśliwego spowodowały mały mętlik w jego wielkiej głowie. Próbował je zrozumieć. Dotąd nic i nikt nie zmuszał go do myślenia. Do tego stopnia miał spokojne życie. Niczego się nie bał ale też nigdy nad niczym się nie zastanawiał. I to była wolność dużo większa niż wolność od strachu. I dużo gorsze wydawało się stracić tę wolność niż jakąkolwiek inną .
Przez to wszystko Smok zapomniał zjeść i rozbolał go brzuch. Zrobił się strasznie zły ale nie miał ochoty się mścić. Miał ochotę pójść do jaskini i położyć się w ciemnym kącie. Żeby uspokoić nerwy i ból.
Myśliwy musiał wrócić w swoje strony. Jednak nadal nie wiedział którędy powinien pójść. Smok nie był pomocny. Zresztą możliwe, że też nie znał drogi. Myśliwy ruszył więc przed siebie z nadzieją, że spotka kogoś kto wskaże mu kierunek. Wkrótce przestał zaprzątać sobie głowę smokiem, którego nic nie obchodziło. Zupełnie też nie zdawał sobie sprawy z tego, że popsuł smokowi cały dzień i może też kilka kolejnych.
Smok na drugi dzień wstał rano i przez chwilę zastanawiał się co powinien teraz zrobić. Przypomniał sobie, że zwykle najpierw patrzył w niebo. Przy czym pogoda wcale go nie interesowała. Potem szedł wykąpać się w rzece, nie przejmując się tym, że wychlapuje wodę. Brzuch już go nie bolał za to głodny był bardzo. W głowie jeszcze mu szumiało od wczorajszych przeżyć. I chociaż już nie przejmował się tym co powiedział do niego myśliwy, to kiedy siedział w rzece nagle poczuł strach. Nie przed kimś lub przed czymś. Był w końcu największym i najgroźniejszym smokiem na świecie. Ale teraz bał się nie na żarty. Tego, że ktoś lub coś znowu popsuje mu cały dzień. I znowu będzie bolał go brzuch. A w głowie pojawi się mętlik.
Jaka szkoda, że nie lubił zjadać ludzi. Nie smakowali mu i już. Nigdy dotąd nad tym się nie zastanawiał. A teraz takie i inne myśli chodziły mu po głowie. I strach, że nie będzie już tak jak przedtem.
Jak widać bycie największym i najgroźniejszym to nie wszystko. I nie wystarczy, żeby móc tak zupełnie niczym i każdego dnia się nie przejmować.
Pewnego razu była sobie dziewczyna o niebieskich włosach. Tak, tak, to nie literówka. Miała niebieskie długie włosy, zaplecione w warkocze. Niebieskie jak chabry. Zupełnie niezwykłe. Jednocześnie ubrana była od stóp do głów na czarno. Mając taki kolor włosów nie potrzeba już kolorów nigdzie indziej. Bo dusza tej dziewczyny na pewno była kolorowa.
Trzeba mieć odwagę, żeby mieć taki kolor włosów. Nawet jeśli jest wiele osób, które muszą przyznać zupełnie obiektywnie, że kolor niebieski jest dużo ładniejszy niż czarny, brązowy czy blond. I że gdyby ludzie rodzili się z takim kolorem włosów to świat byłby dużo weselszy. Ale w świecie brunetów, szatynów i blondynów, niebieskie włosy muszą rzucać się w oczy. I trzeba odwagi i pewności siebie, żeby wytrzymać te wszystkie spojrzenia a czasami i komentarze.
Dziewczyna o niebieskich włosach musiała być więc wyjątkowa. I była.
Do tego bardzo kochała zwierzęta. Wszystkie bez wyjątku. Uważała, że są dużo lepsze od ludzi. Ale też dużo bardziej bezbronne. Dlatego należy je kochać i chronić. Bo co z tego, że mają pazury albo ostre zęby. Człowiek już od dawna potrafi mieć nad nimi przewagę. I często wykorzystuje ją w straszny sposób.
Wielu ludzi ma w domu zwierzaki. Najczęściej psy albo koty. Albo chomiki i świnki morskie. Albo rybki – tak bardziej dla ozdoby. Dziewczyna o niebieskich włosach też miała zwierzątko. Jednak nie był to pies ani kot. Tylko skunks. Wiecie co to skunks? Kojarzy Wam się pewnie z brzydkim zapachem. A wiecie jaki skunks jest piękny? Skunks tej dziewczyny miał piękne białe futro. Puszyste. Z czarnymi dodatkami. Bardzo elegancki. To był skunks domowy. I wcale brzydko nie pachniał.
Miał też długie i ostre pazurki. I mógł skaleczyć boleśnie. Ale sami zważcie, taki mały skunks musi bardzo się bać dużo większego od siebie człowieka. A kiedy czuje się niekomfortowo to nie potrafi tego powiedzieć. Musi mieć więc pazury żeby w razie czego się bronić. To zupełnie naturalne i właściwe.
Wyobraźcie sobie teraz: dziewczyna o chabrowych włosach i piękny biały skunks. Niezwykły duet.
Pewnego dnia dziewczyna wybrała się w podróż. Razem ze swoim skunksem. Jechali pociągiem do babci dziewczyny. W pociągu było niewiele osób. I w korytarzu znalazło się miejsce na plastikową klatkę. Trzeba było tylko pilnować żeby nikt jej nie potrącał. Bo skunks był trochę przestraszony podróżą. Nie dobrze by było denerwować go jeszcze bardziej.
Dziewczyna o niebieskich włosach, pełna wiary w ludzi i ich empatię, włożyła sobie do uszu niebieskie słuchawki i słuchała muzyki. Zapewne jakiejś alternatywnej. Muzyka rozbrzmiewająca w jej uszach pozwalała jej nie słyszeć tego, czego słyszeć nie chciała i nie potrzebowała. Kiedyś na przykład jechała pociągiem a ktoś obok opowiadał z zadowoleniem o tym, jak znęcał się nad psem. Jej słuchawki wtedy nie działały i podróż była koszmarem. Bo to, że ktoś znęca się nad zwierzęciem to jest już najgorsza rzecz na świecie. A to, że o tym opowiada to właściwie nie mieści się w głowie i przekracza wszelkie dopuszczalne granice podłości i głupoty ludzkiej.
Tym razem słuchawki działały, dziewczyna mogła więc podróżować w spokoju. Co jakiś czas zerkała na klatkę i pilnowała, żeby nikt jej nie kopnął albo nie przesunął. Nie celowo, bo nie zakładała takiej podłości. Ale przez przypadek, bo korytarze w pociągach są dosyć wąskie. Jednak po jakimś czasie za sprawą miłego kołysania pociągu i muzyki w uszach, dziewczyna zasnęła. Nie spała długo ale mocno. Tak mocno, że nie zauważyła, że drzwi klatki jakimś cudem otworzyły się i jej skunks zniknął!
Nie było go w przedziale, to pewne. Nie było też na korytarzu. Współpasażerowie nie zauważyli zniknięcia skunksa. Ale skunksa nie było.
Dziewczyna o niebieskich włosach wyskoczyła zdenerwowana z przedziału. Zaczęła zaglądać do sąsiednich przedziałów i wypytywać wszystkich po kolei czy nie widzieli jej podopiecznego. Ale nikt nie potrafił jej pomóc. W dodatku… niektórzy zaczęli robić dziwne miny. Niebieskie włosy? Skunks? Co to za dziewczyna? Czy wszystko z nią w porządku? Czy ma po kolei w głowie? W dodatku ten czarny strój i ciężkie buty. A może najadła się albo napiła czegoś co pomieszało jej w głowie? Bo skoro ktoś ma niebieskie włosy, to kto wie co tam się dzieje w jego głowie…
Jeden starszy pan zagadnął : a czy to na pewno był skunks? A może raczej kotek? Bo przecież skunks nie jest zwierzątkiem domowym? Skunks domowy – to jakaś fanaberia!
A jedna pani z ważną miną zapytała ze zgrozą: czy twoja mama zgadza się na to, żebyś miała włosy w takim kolorze?!
A kiedy mała dziewczynka z zabawnym kucykiem chciała pomóc w poszukiwaniach skunksa, jej babcia przytrzymała ją mocno za rękę i z dezaprobatą spojrzała w okno. Nie wierzyła w żadne opowieści o zaginionym skunksie. A pieniędzy nikomu dawać nie będzie bo nie wiadomo na jakie okropne rzeczy ten ktoś je wyda. Zwłaszcza jeśli ma niebieskie włosy.
Nikt nie chciał pomóc dziewczynie o niebieskich włosach. A ona nie słuchała komentarzy tych ludzi, tylko rozpaczała w myślach, że jej zwierzątko cierpi gdzieś w samotności bo pewnie jest przerażone.
Dziewczyna wróciła do przedziału i usiadła zmartwiona na swoim miejscu. Łza kręciła się jej w oku. Zupełnie nie wiedziała co ma robić. Niedługo pociąg dojedzie na miejsce a ona przecież nie może wysiąść z niego bez swojego podopiecznego.
W przedziale z dziewczyną siedział chłopak. Na początku podróży kręcił się niespokojnie i mruczał coś pod nosem. Potem podśpiewywał. Czuł się całkiem swobodnie. Nie kulił w kącie przedziału i nie unikał wzroku innych – tak jak to robi większość pasażerów. Wręcz odwrotnie. Rozsiadł się wygodnie i wszystkim się bacznie przyglądał. W dodatku na prawym policzku miał tatuaż, dobrze widoczny. Wyglądał na zbyt odważnego i swobodnego. I wyglądał na niezłe ziółko. Taki podejrzany typ. Takiemu to lepiej nie patrzeć w oczy. Nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do głowy.
Kiedy dziewczyna wróciła do przedziału chłopak czytał książkę. To oczywiście jeszcze nic nie znaczy. Każdy może czytać książkę. Nawet morderca. Zresztą może chciał stworzyć jakieś pozory. Kiedy dziewczyna zaczęła płakać cichutko podniósł głowę znad książki.
– Szukałaś wszędzie? – zapytał. A głos miał całkiem miły.
– W sąsiednich przedziałach – odpowiedziała dziewczyna.
– A prosiłaś konduktora o pomoc?
– On nie jest zbyt pomocny – odpowiedziała – i chyba nie podoba mu się mój kolor włosów.
– A co ma do tego kolor włosów?! – zapytał chłopak z nieskrywanym oburzeniem. Po czym westchnął, odłożył książkę i wstał z miejsca.
A po chwili w przedziale obok dał się słyszeć jego głos – miły ale bardzo stanowczy:
– Proszę państwa, zginęło zwierzątko, mały skunks z białym futrem. Trzeba go znaleźć bo pewnie umiera gdzieś ze strachu. A jego właścicielka bardzo rozpacza.
W ten sposób chłopak przemówił też do ludzi w innych przedziałach. Głosem miłym ale bardzo stanowczym. I stało się coś niezwykłego. Otóż wszyscy zabrali się za poszukiwania zwierzątka. Szukali wszędzie. Pod siedzeniami, w toalecie, nawet w walizkach. Skunksa jednak nigdzie nie było. Chociaż zaangażowanie szukających było bez zarzutu.
W pewnym momencie w korytarzu pojawił się kelner ciągnąc za sobą wózek, którym rozwoził kawę i herbatę pasażerom. Posuwał się flegmatycznie przed siebie, recytując przy każdym mijanym przedziale swoją przemowę o poczęstunku, jaki pasażerom oferuje restauracja. Nagle mała dziewczynka z zabawnym kucykiem zawołała :
– Jest! Jest tam! Siedzi pod wózkiem!
Na dolnej półce wózka z kawą, pomiędzy czekoladowymi batonikami i herbatnikami leżał zwinięty w puszystą kuleczkę piękny biały skunks domowy. Spał sobie smacznie zapomniawszy o całym bożym świecie.
Dziewczyna o niebieskich włosach zaplecionych w dwa warkocze śmiała się radośnie. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Jakoś radośniej zrobiło się w wagonie. Nikomu już nie przeszkadzały niebieskie włosy ani skunks, który nie jest ani psem ani kotem tylko jakąś fanaberią. A chłopak z tatuażem na policzku usiadł wygodnie i uśmiechnął się sympatycznie. Po czym wrócił spokojnie do lektury.
– Dziękuję – powiedziała dziewczyna o niebieskich włosach, która kochała zwierzęta i muzykę.
– Daj spokój dziewczyno – odpowiedział chłopak, który wydawał się zbyt swobodny i odważny ale jak widać odwagi używał do szlachetnych celów – trzeba sobie pomagać. Najważniejsze, że twój zwierzak się znalazł.
Mówi się, że podróże kształcą. Nie podróżuję zbyt daleko ale często jeżdżę pociągami. I bardzo to lubię. Zdarzało mi się nie raz spędzić podróż na sympatycznej rozmowie z kimś, bo w pociągach można spotkać rozmaitych fascynujących ludzi. I kiedy siedzi się z nimi w niewielkim przedziale to przez dwie czy trzy godziny tworzy się taką mikro społeczność. I nawiązuje mikro relacje.
Ostatnio podróżowałam z dziewczyną o niebieskich włosach, małym puszystym skunksem i sympatycznym chłopakiem z tatuażem na policzku.
Ta historia nie jest prawdziwa ale mogłaby być. Prawdziwe jest to, że łatwo jest osądzić kogoś po pozorach. Ale pozory bywają bardzo mylące. Dobrze jest o tym pamiętać i nie spieszyć się z oceną innych. Nie tylko podczas podróży pociągiem ale zawsze i wszędzie.
Bajka dla niezwykłej Kasi R., nie podobnej do nikogo innego na całym Świecie
Pewnego razu była sobie dziewczyna o niebieskich oczach. Niezwykła. Zupełnie nie z tej ziemi. Wysoce prawdopodobne było, że pochodziła z innej planety. Bo na Ziemi coraz rzadziej można spotkać ludzi, którzy mają cechy ludzkie. Albo może… właśnie ich cechy były ludzkie a jej zupełnie nie ludzkie. Miała w sobie dar – dar poczucia współistnienia i dawania wsparcia innym. Czyli coś zupełnie odmiennego od powszechnie występującego u ludzi egoizmu. Czyli coś co na Ziemi zanika i niedługo przestanie występować. Chyba, że więcej takich niezwykłych osób z innej planety zdecyduje się na przeprowadzkę.
Niezwykła dziewczyna miała wiele niezwykłych cech ale przede wszystkim ponad wszystko lubiła pomagać innym. Wynikało to po części z jej niezwykłej pracowitości. A po części z jej pozytywnej osobowości.
Jej chęć pomocy nigdy nie ustawała i można było na nią liczyć zawsze i wszędzie.
Nie jest prawdą, że wszyscy ludzie chętnie korzystają z pomocy innych. Wielu krępuje się i kryguje. I nawet jeśli już nie dają rady, to poproszenie o pomoc przerasta ich siły. A kiedy ktoś sam ją oferuje, wahają się czy na pewno powinni ją przyjąć.
Może to wynikać z różnych powodów. Może ludzie chcą radzić sobie sami bo nie chcą uchodzić za słabeuszy? Może ktoś wpoił im, że nie wypada przyjmować pomocy od innych bo to niegrzecznie? Może to jakiś wewnętrzny kult siły nie pozwala im okazywać słabości? Ale są też tacy – i o tym trzeba pamiętać – którzy sami lubią pracować i po prostu nie życzą sobie pomocy.
Dziewczyna o niebieskich oczach nie przejmowała się odmową innych. Jej drugą naturą było pomaganie innym a kiedy coś wynika z natury to po prostu jest i już. Inną cechą jej natury było to, że potrafiła śmiać się głośno i miała uśmiech, w którym było światło. Ma to wielkie znaczenie dla tej opowieści. Bo kiedy ktoś pomaga innym a przy tym ma minę nieszczęśliwą, to naprawdę trudno przyjmować od niego pomoc. Bo to tak jakby się temu komuś robiło źle. A kiedy ktoś pomaga i przy tym śmieje się cudownie, to zupełnie nie czuje się nieprzyjemnego skrępowania.
Dziewczyna o niebieskich oczach żyła więc wśród ludzi, zawsze chętna do pomocy. Czy ktoś był chory, czy samotny, czy miał do wykonania jakieś ważne zadanie albo po prostu gonił go czas a praca piętrzyła się na biurku, Dziewczyna o niebieskich oczach bez słów pomagała, wspierała, była obok. A przy tym śmiała się i żartowała, jakby ta pomoc była małą pestką albo bułką z masłem, którą chyba każdy potrafi przygotować.
Według psychologów mamy w głowie pewne skrypty poznawcze. Które podpowiadają nam pewne nieodzowne sekwencje zdarzeń. Według takiego skryptu układamy sobie świat i to jak go widzimy.
Według takiego skryptu wydawałoby się więc, że osoba, która pomaga innym jest przez nich ceniona i lubiana. Zwłaszcza, że jej pomoc nigdy nie jest nachalna i zazwyczaj pojawia się w chwili kiedy faktycznie jest potrzebna.
Jednak nie do końca tak było. Otóż znalazł się ktoś kto rozłościł się na to, że dziewczyna o niebieskich oczach jest taka pomocna.
A było tak…
Pewnego dnia dziewczyna o niebieskich oczach dowiedziała się, że starsza pani z sąsiedztwa zachorowała. Zachorowała tak bardzo, że nie mogła wstawać z łóżka. Ale nie tak bardzo, żeby nie odstraszyć wszystkich osób , które chciały jej pomóc. Była to wyjątkowo złośliwa staruszka i trudno było z nią wytrzymać kiedy była zdrowa. A kiedy była chora to po prostu już był dramat.
Dziewczyna o niebieskich oczach zaczęła od tego, że przyniosła chorej sąsiadce wielką siatę z jedzeniem i lekarstwami. Zapukała do drzwi a skoro nikt nie odpowiedział, weszła do środka. Starsza pani wyglądała na bardzo słabą ale wystarczyło jej siły, żeby krzyknąć :
– Wynocha stąd! Nie potrzebuję pomocy!
Dziewczyna o niebieskich oczach jakby nie dosłyszała. Poukładała zakupione produkty w lodówce i szafkach w kuchni. A potem postanowiła, że od razu przygotuje coś do jedzenia.
– Powiedziałam, żebyś stąd poszła! – krzyczała starsza pani z pokoju – nie potrzebuję nikogo!
Ale dziewczyna o niebieskich oczach spokojnie przygotowywała jedzenie i herbatę dla chorej sąsiadki.
A kiedy postawiła to przed nią, sąsiadka z apetytem zjadła i wypiła wszystko. A kiedy już zjadła i wypiła, znowu krzyknęła nieprzyjemnie :
– Idź stąd i nie wracaj. Nie potrzebuję pomocy.
Dziewczyna o niebieskich oczach posprzątała po wszystkim i poszła. Ale nie zamierzała nie wracać.
Następnego dnia przyszła znowu. Sąsiadka była bardzo niezadowolona ale dziewczyna w ogóle nie zwracała na to uwagi.
Pomagała chorej sąsiadce tak długo jak było to potrzebne. A sąsiadka codziennie złościła się na nią i pokrzykiwała. A kiedy wreszcie wyzdrowiała rzekła :
– Pomogłaś mi chociaż cię o to nie prosiłam. Kręcisz mi się po mieszkaniu jakby ktoś ci na to pozwolił. Nikt cię tu nie zapraszał! Jesteś… jesteś… Jesteś Nieznośną Pomagajką! Więcej już tu nie przychodź!
I starsza pani zamknęła drzwi za dziewczyną o niebieskich oczach.
Czy dziewczynie było przykro po tych słowach? Pewnie, że tak. Każdemu by było. Ale pomyślała też, że tej pani musiało się pomieszać w głowie z choroby albo samotności. Bo jak można złościć się na kogoś, że pomaga. Wcale nie zamierzała przejmować się a nawet więcej – starsza pani podsunęła jej pewien pomysł…
Dziewczyna o niebieskich oczach postanowiła, że będzie pomagać jeszcze więcej. Bo nawet jeśli starsza pani ponarzekała sobie na nią, to przecież przyjęła jej pomoc i zjadała jedzenie, które jej przygotowywała. Czyli nie powinna się poddawać.
Wkrótce na drzwiach mieszkania dziewczyny o niebieskich oczach pojawiła się drewniana tabliczka. Wymalowano na niej pięknie niebieskie niezapominajki. A pośrodku wykaligrafowano napis: Nieznośna Pomagajka.
I co? Dziewczyna o niebieskich oczach nadal wszystkim pomagała o ile tylko mogła. A napis na drzwiach oznaczał, że żadne starsze niemiłe panie nie są w stanie jej zniechęcić.
I wiecie co się stało później? Ludzie nauczyli się przyjmować pomoc. I nauczyli się też za nią dziękować. I jeszcze coś więcej – nauczyli się też sami pomagać innym. I to wszystko pod wpływem jednej Nieznośnej Pomagajki, która uparła się, że trzeba pomagać potrzebującym nie czekając aż poproszą. Bo może nigdy nie poproszą, nawet jeśli już sami nie dają rady.
Dziewczyna o niebieskich oczach z zupełnie innej planety wprowadziła zupełnie nowe zwyczaje.
Na szczęście odtąd już nie zdarzyło się, żeby ktoś złościł się na Pomagajkę. Wszyscy byli szczęśliwi, że jest wśród nich i że zawsze mogą na nią liczyć. I to było zupełnie logiczne. Bo kiedy ktoś jest chętny do pomocy to chyba należy się z tego cieszyć a nie narzekać?
-Mamo, opowiedz mi bajeczkę. Tylko nie opieraj się na mojej poduszce, bo chcę się na niej położyć.
-A o czym chcesz bajeczkę?
-O tym jak małe autko zgubiło się w lesie.
-Pewnego razu małe autko zgubiło się w lesie…
-Mamo, znowu opierasz się na mojej poduszce! Hmm… zupełnie tak, jakbym cofnął się w czasie!
🙂
Pewnego dnia Mała mysz obudziła się w bardzo złym humorze. W jej małej norce było zimno i w nocy bardzo zmarzła. Obudziła się głodna a drzwi do spiżarki zatrzasnęły się i nie dało się ich otworzyć. W dodatku dzisiaj właśnie był ten dzień! Mała mysz czuła, że wszystko pójdzie nie tak. To psuło jej nastrój dodatkowo.
Ze skrzywioną miną zaczęła krzątać się po małej norce. Udało jej się dostać do spiżarki ale nie mogła znaleźć swojego ulubionego sera. Zjadła w pośpiechu taki pierwszy z brzegu i zabrała się za sprzątanie. Posprzątanie małej norki nie zajmuje wiele czasu. Wkrótce wszystko znajdowało się na odpowiednim miejscu i w norce panował ład i porządek.
Co teraz?? Mała mysz przysiadła w fotelu i zamyśliła się. Czas pędził jak szalony. Nawet taka Mała mysz odczuwała to bardzo dobrze. Dopiero co liście na drzewach były zielone a wieczorem zapach kwiatów wpadał przez uchylone okno. Dopiero co wysiadywała na ganku i wygrzewała łapki. A teraz zima wokół. Bezlistne gałęzie wyciągają w jej stronę chude palce i czasami stukają w drzwi norki. Mała mysz nie jest strachliwa. Ale nie lubi niepotrzebnego hałasu.
Ktoś stukał do drzwi. Mała mysz ocknęła się z zadumy. Tym razem to nie chudo – palczaste gałęzie.
– Co tak długo? – żachnął się szary Zając wpadając do norki – zamarzłbym!
– Na pewno nie – odpowiedziała Mała mysz – nawet nie ma mrozu. Kiedyś przynajmniej był mróz. I śnieg. A teraz?!
– Zawsze narzekasz – Zając odwinął z szyi długi biały szalik. “Elegant – pomyślała Mała mysz – a przecież jest tylko zającem…”.
– Nie patrz tak – Zając jakby czytał w jej myślach. Nie na darmo znali się tyle lat – elegancji nigdy nie za wiele. Dbam o fason.
Mała mysz wiedziała, że to prawda. I że Zającowi z tym do twarzy. Ale nie zamierzała być miła.
Wypili po filiżance dobrej herbaty. Z sokiem malinowym i łódeczkami pomarańczy, poruszającymi się lekko w ciemnym napoju, jak pomarańczowe spławiki. Mała mysz umiała przyrządzać pyszną herbatę.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, które przerwał Zając:
– Posłuchaj, co roku jest to samo. Wiem, że nie lubisz dnia swoich urodzin ale to jedyny dzień w roku kiedy możemy spotkać się wszyscy razem. Nie musimy tutaj. Pod dębem dzięcioł otworzył miłą knajpkę. Przyjdź…
– Świetnie! Idźcie beze mnie. Dobrej zabawy.
Mała mysz wstała z krzesła i zaczęła zbierać kubki, stukając nimi głośno.
– Dlaczego taka jesteś?
– Jestem i już.
– Nie można tak. Być i już. Dobrze ci z tym?
– Dobrze mi samej. Nie chcę świętować upływającego czasu. Nie widzę powodu. I najlepiej jeśli już sobie pójdziesz.
Zając patrzył jak Mała mysz krząta się po norce. Wszystko tu miało swoje miejsce. Było przytulnie i ciepło. Ale Mała mysz zmieniła się. Kiedyś była inna. Lubiła towarzystwo. Zawsze lubiła narzekać i nigdy nie lubiła dnia swoich urodzin. Ale od roku jest jakby inną myszą. Jakby coś ją ugryzło.
– Przemyśl to jeszcze. Wpadnę później – powiedział Zając łagodnie. Wyskoczył z norki i zniknął między drzewami.
Mała mysz usiadła w fotelu.
Poczuła, że boli ją głowa. Jakby mało miała dzisiaj powodów do zmartwień.
Upływający czas bardzo ją ostatnio martwił. Nie wiedziała dokładnie dlaczego. Nie była stara ani chora. Ale patrząc wstecz na swoje życie była na nie bardzo zła. Miało być zupełnie inne. Nie w tym miejscu, nie z tymi – podobnymi do siebie – dniami.
Miało być inne, chociaż mysz nie umiałaby powiedzieć jakie.
Zając nie lubił ustępować. Zmusił Małą mysz do wyjścia z domu i zaprowadził ją do knajpki pod dębem. Przyjaciele już byli na miejscu. Borsuk miał na sobie świeżą koszulę a Wiewiórka upiekła ciasto z orzechami. Mała mysz próbowała się uśmiechać. Marnie jej szło. Drażniły ją dowcipy Borsuka i paplanina Wiewiórki. I to przymilanie się Zająca.
Czy to są najlepsi przyjaciele jakich mogła mieć w życiu? Czy nie jest tak, że jest mnóstwo bardziej interesujących i inspirujących zwierząt? Tylko, że akurat z nimi los nie połączył Małej myszy.
Ile rzeczy dzieje się w naszym życiu tylko i wyłącznie dlatego, że to my tak chcemy? W ilu procentach zdani jesteśmy na przypadek? Czy wybraliśmy sobie miejsce urodzenia? Albo datę? Albo czy mogliśmy sami wybrać sobie szkołę i kolegów w klasie?
Małej myszy kotłowało się w głowie. Chyba przydałoby się, żeby ktoś porządnie ją w nią uderzył.
Wieczór był przyjemny. Knajpka pod dębem była przytulna a jedzenie dobre. Ruch był spory bo to był przecież ostatni dzień roku. A właściwie już wieczór. Na szczęście Zając wcześniej zaklepał stolik dla nich i siedzieli z dala od zgiełku.
– Lubię słuchać tych wszystkich odgłosów – powiedziała podekscytowana Wiewiórka – cały las świętuje koniec roku. Wszyscy chcą być wtedy razem.
– Z czego tu się cieszyć? – burknęła Mała mysz – czas upływa i w końcu nas tu nie będzie… Odejdziemy być może z uczuciem, że całe życie nie trafiliśmy pod właściwy adres.
Przyjaciele zamilkli. Oczywiście można rozdzielać włos na czworo. I wiercić się niespokojnie w miejscu. I mimo to nie móc się zdecydować na ruch w którąś stronę. Można sobie psuć w ten sposób każdy koniec i każdy początek roku. I jeszcze na dodatek każde urodziny. Tylko czy taki właśnie jest nasz wybór?
– Czas upływa ale każdy rok coś przynosi – zaczął powoli Zając – coś, czego nie było w poprzednim roku. Znamy się wiele lat i możemy być sobą znudzeni. Ale przecież z roku na rok znamy się lepiej a nasza znajomość kształtuje nas nawzajem. Wydaje ci się, że jesteśmy jak szara codzienność – nic cię nie zaskoczy i nie zainspiruje. Ale każda chwila w życiu, dosłownie każda, kształtuje cię. A jeśli sobie to uświadomisz to dodatkowo możesz sprawić, żeby kształtowała cię tak, jak ty chcesz. Żebyś była silniejsza i mądrzejsza i lepiej czerpała z tego, co oferuje ci twoje życie… A kiedy będziesz musiała odejść to może nie przyjdzie ci do głowy, że to był zły adres.
Zając poprawił swój biały szalik na szyi i łyknął wodę z niskiej szklaneczki, która stała przed nim. Wiewiórka i Borsuk w ogóle się nie odzywali tylko skubali okruszki ciasta. A Mała mysz nieco oprzytomniała…
Jej życie było spokojne i czasami wydawało się nudne. Ale nuda jest chyba lepsza od niepokoju? Nie była sama, miała przyjaciół, tych samych od lat. To chyba nie taki częsty przywilej. A wieczór był naprawdę miły.
Witaj nowy kolejny roku. Przynieś nam coś nowego jeśli chcesz ale za wiele nie zmieniaj. Tylko pozwól nam się nauczyć cieszyć tym co mamy.
– Komuś jeszcze ciasta z orzechami? – zapytała Wiewiórka.
– Ja nie odmówię! – zawołał Borsuk.
– Domowe ciasto – centrum wszechświata – uśmiechnął się Zając.
Mała mysz też jadła ciasto. I nie myślała już o niczym. Czasami zbyt intensywne myślenie zasłania nam całkowicie cudowną chwilę, która właśnie trwa.
– Mamo, zobacz, narysowałem parking. A na nim parkują samochody.
– To są samochody? Te czerwone i niebieskie kreski?
– Tak, ale widziane z góry, z kosmosu. A z kosmosu wszystko wydaje się płaskie…
Pewnego razu były sobie dwa psy. Jeden niewielki, jasną miał sierść i krótki ogonek. Nie wyróżniał się urodą za to wszędzie go było pełno. Na imię miał Hermes. Zacne imię i w sam raz dla tego pełnego odwagi i energii pieska. Drugi większy, sierść miał długą i lśniącą, w kolorze czekolady. Rzadko podnosił wzrok i najczęściej milczał. Nazywano go po prostu Trufel. Mógłby budzić podziw, gdyby tylko dał się zauważyć, ale wszyscy widzieli tylko tego mniejszego. Mniejszy był otwarty na towarzystwo, chodził z głową uniesioną, chociaż nie za wysoko. Na tyle, żeby dobrze widzieć i dobrze słyszeć. I móc patrzeć innym w oczy.
Trufel chodził trochę za nim. Dobrą miał naturę ale całkowity brak wiary w siebie. Czuł, że przegrywa z każdym na każdym polu, zanim jeszcze stanie do rywalizacji.
Między tymi dwoma wielka była przyjaźń. Znali się od dawna i spędzali razem mnóstwo czasu. Dobry to był czas bo mogli polegać na sobie i dobrze się razem bawili.
Hermes uwielbiał swojego czekoladowego kolegę. Cenił jego mądrość i rozwagę.
Trufel przepadał za swoim niewielkim kolegą o jasnej sierści. Lubił jego poczucie humoru i zazdrościł odwagi i pewności siebie.
Taki niezwykły był to duet.
Pewnego dnia wybrali się do parku. Bywali tam często ale tego dnia miało być wyjątkowo. Odbywał się psi piknik i psy każdej rasy zebrały się tam dzisiaj. Psy uwielbiają zabawę. Zwłaszcza kiedy są jeszcze młode i całkiem zdrowe. Do tego na pikniku miało być dobre jedzenie a dobre jedzenie doceni każdy pies.
Przyjaciele zamierzali więc bawić się dobrze.
W parku było tłoczno i wesoło. Zewsząd słychać było szczekanie. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, który przyjemnie drażnił psie nozdrza. Zapowiadał się bardzo udany dzień. Mały piesek z większym wędrowali obok siebie żwirową ścieżką.
Nagle na ich drodze stanął duży pies, który był postrachem wszystkich w okolicy. Patrzył na nich z kpiącym uśmiechem a kiedy próbowali go ominąć warknął groźnie.
– Dokąd to gołąbki? Nie ma tu miejsca dla takich jak wy. To impreza dla psów rasowych.
– Jesteśmy rasowe – zaszczekał Hermes unosząc wysoko głowę – poza tym to nieprawda. Każdy może przyjść.
– Ty jesteś przynajmniej wyszczekany. Ale twój czekoladowy kolega nie pasuje do towarzystwa.
I duży pies zbliżył się do psa o długiej, czekoladowej sierści.
– Odejdź stąd albo tak cię pogryzę, że pożałujesz – warknął do niego.
Trufel nic nie powiedział. Cofnął się tylko dwa kroki i spuścił głowę.
– Zostaw go – zaszczekał Hermes – bo ja cię zaraz ugryzę.
Duży pies rozejrzał się po parku. Dzisiaj było tu dużo psów i ryzykowne byłoby wszczynać bójkę. Za dużo świadków.
– Jeszcze się spotkamy – warknął duży pies i odszedł powoli w swoją stronę.
Wtedy Trufel westchnął głęboko :
– Jesteś niesamowity. Niczego się nie boisz.
– Boję się. I to jak. Ale nie pozwolę, żeby miał nade mną władzę.
– Ja zupełnie tak nie potrafię. Jestem do niczego.
– Wcale nie jesteś. I dobrze, że się nie odzywałeś. Lepiej nie ryzykować. Ja czasami szczekam za dużo.
Mały piesek z większym powędrowali dalej ścieżką w parku. I bawili się dobrze. Bo kiedy byli razem to zawsze bawili się dobrze.
Przyjaźń dwóch psów trwała. Uzupełniali się doskonale – jak biszkopt i czekolada. I jeden do drugiego nie miał pretensji o nieco inne podejście do życia. Chociaż… mniejszy pies o sierści w kolorze piasku czasami nie mógł zrozumieć dlaczego jego kolega ma tak mało wiary w siebie. Przecież wiara w siebie to w gruncie rzeczy nic trudnego. Wystarczy zaakceptować to, że jest się tym, kim jest i że w tym tkwi nasza siła.
Pies o sierści w kolorze czekolady nie dość, że był wspaniałej rasy, to jeszcze był duży i niejednemu dałby radę. Gdyby tylko chciał.
Któregoś dnia Trufel wędrował ulicą sam. Dzień był szaro bury i trochę padało. Lubił taką pogodę, w przeciwieństwie do przyjaciela, który wolał w takie dni zostawać w domu. Na ulicy ruch był niewielki. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się samochód – półciężarówka.
Zatrzymał się tuż przy nim i od razu wyskoczył z niego człowiek. W jednej chwili wepchnął Trufla do środka. Po czym ruszył, w kierunku schroniska.
Trufel był w tarapatach.
W schronisku przydzielono mu osobną klatkę, co było jakąś pociechą. Jednak nie na długo.
Po niedługim czasie drzwi się otworzyły i do środka wprowadzono innego psa. Był to ten duży pies, którego spotkali kiedyś w parku. Teraz nie wydawał się taki groźny. Ale minę miał nieprzyjazną.
– Jeszcze ty – warknął – też mi przyszło.
I ułożył się w kącie, odwracając się plecami do Trufla.
Minęło kilka dni. Dwa psy spędzały smutny czas w schronisku, nie odzywając się do siebie. Duży pies zauważył, że jego towarzysz jest lubiany przez pracowników schroniska. On sam nigdy tego nie zaznał. Nie był zbyt ładny i charakter miał trudny. Psy i ludzie bali się go, ale nie lubili. Być lubianym to wielka wartość. Ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Pies o czekoladowej sierści nie zdawał sobie sprawy, przynajmniej na takiego wyglądał. Był spokojny i nieco wycofany. Duży pies pomyślał, że wiele by dał, żeby chociaż czasami okazywano mu tyle sympatii.
Życie w schronisku nie jest niczym o czym by marzył jakikolwiek pies. Dlatego duży pies cały czas obmyślał plan ucieczki. Znał już zwyczaje tu panujące. W ciągu dnia drzwi schroniska dwa razy były otwarte szeroko. Trzeba było tylko przyciągnąć człowieka, który w odpowiednim momencie otworzyłby klatkę. I wtedy w nogi.
– Słuchaj – odezwał się któregoś ranka do współlokatora – możemy stąd uciec. Ale musisz mi pomóc.
– Uciec? – zdziwił się Trufel. Pogodził się już z myślą o tym, że został uwięziony. Nie czuł się na siłach sprzeciwić losowi.
– A co, chcesz tu może zostać?
– Wolałbym nie, ale co poradzę.
– No właśnie. Godzisz się na los kiedy można go zmienić.
– Nie potrafię inaczej – Trufel spuścił głowę.
– Ech ty, dałbym ci nauczkę za tę twoją słabość. Ale teraz jedziemy na tym samym wózku. Poza tym potrafiłbyś, gdybyś chciał. Każdy może się tego nauczyć. A teraz posłuchaj. Lubią cię tu, chociaż nie wiem za co. Więc nie będą nas za bardzo szukać…
Plan był prosty. Trufel miał tylko przyciągnąć uwagę któregoś z opiekunów w odpowiednim momencie, kiedy drzwi do schroniska będą szeroko otwarte. Jeśli Trufel da mu znać, że coś go boli, człowiek otworzy ich klatkę. I wtedy wystarczy najszybciej jak się da pobiec do otwartych drzwi. Wokół schroniska było co prawda niewysokie ogrodzenie ale furtka nie domykała się i można było przejść przez nią w każdej chwili.
Truflowi na myśl o możliwości opuszczenia schroniska serce zabiło mocniej. Tęsknił za przyjacielem i za beztroską łazęgą po okolicy. Ale czy starczy mu odwagi? Zawsze starał się trzymać daleko od kłopotów. Poza tym nigdy nie czuł w sobie tyle siły, żeby zdobyć się na coś co by wymagało odwagi. Bardzo chciałby stąd uciec. Zadanie nie było tak trudne jak walka z własnym strachem.
Na drugi dzień do schroniska przywieziono nowego psa. Kiedy zobaczył Trufla ożywił się.
– Twój przyjaciel szuka cię wszędzie. Szkoda, że nie mogę przekazać mu nowiny, że jesteś tutaj. Obawiał się, że wpadłeś pod samochód. Szukał cię w najdalszych i najciemniejszych zakamarkach okolicy. O mało nie został pogryziony przez bandę dzikich psów. Ale kiedy usłyszały, że szuka zaginionego przyjaciela, dały mu spokój.
Kiedy Trufel to usłyszał nagle poczuł w sobie siłę i odwagę. Hermes naraża się szukając go wszędzie. A on boi się zrobić tak niewiele żeby móc znaleźć się znowu na wolności.
– Dobrze – rzekł do dużego psa – zrobimy to jutro. Jestem gotowy.
Nazajutrz od rana Trufel czuł się niezwykle podekscytowany. Miało się zdarzyć coś niezwykłego – wielka ucieczka – a on miał wziąć w tym udział. Czy na pewno nie stchórzy w ostatniej chwili?
Serce biło Truflowi mocno. W jednej chwili dokonała się w nim jakaś zmiana. Na razie niewielka ale mogła być niezłym początkiem dalszych zmian.
Duży pies dobrze przygotował plan ucieczki. I udało się go zrealizować co do przecinka. Trufel biegł teraz przed siebie wolny i zadowolony z siebie. Schronisko zostało daleko za nim a przed nim była swoboda i wolność. Gdy nagle usłyszał za sobą :
– Eee… ty, koleś!
To duży pies wołał. Trufel w tym wszystkim zapomniał, że pies był postrachem całej okolicy. Teraz pewnie go pogryzie. A on mu zaufał…
Zatrzymał się jednak. Odwrócił się, wyprostował i podniósł wysoko głowę.
– Dzięki za pomoc. Dalej to już leć sam – powiedział duży pies.
– To ja dziękuję. Gdyby nie ty…
– Daj spokój… I jeszcze jedno – nie daj się. Masz potencjał.
Duży pies zaśmiał się pokazując zęby, dzięki którym wzbudzał strach.
– Słuchaj, a może jednak pójdziesz ze mną? Poznasz mojego przyjaciela – powiedział Trufel.
– Tego małego, wyszczekanego? Nie, dzięki…
W tym momencie zza rogu budynku, przy którym stali wyskoczył Hermes. Już miał zacząć szczekać na dużego psa ale przyjaciel zatrzymał go.
– Dzięki niemu jestem na wolności.
– Jesteś na wolności dzięki sobie – odpowiedział duży pies. Na razie gołąbki.
I duży pies zniknął gdzieś w bocznej uliczce. I pewnie nadal będzie postrachem całej okolicy. Albo może już nie?
A Trufel opowiedział swojemu przyjacielowi jak uciekł ze schroniska.
– Dałem radę Hermes, udało mi się.
– Zawsze wiedziałem, że dałbyś radę. Jesteś taki mądry.
– Ale nie tak odważny jak ty.
-Nie? A kto uciekł ze schroniska i zaprzyjaźnił się z dużym złym psem? Prawdziwy twardziel z ciebie…
– Eee tam, takie były okoliczności. Gdybyś to ty tam był, uciekłbyś już wcześniej…
I tak mały piesek z większym wędrowali obok siebie rozmawiając. Mały podziwiał swojego kolegę o czekoladowej sierści, który teraz zmienił się nieco. A ten większy uwielbiał swojego mniejszego przyjaciela za jego energię i śmiałość. I ich przyjaźń trwała i trwała i wyglądało na to, że nigdy się nie skończy.
Śnieg spadł w nocy przykrywając wszystko grubą pierzyną. Zrobiło się biało i miękko. I trochę zimno.
W pewnym momencie gałęzie krzewu rosnącego nieopodal poruszyły się jakby ktoś chciał strząsnąć z nich czapeczki śniegu. Ktoś tam był, ale był na tyle malutki, że nie można go było dostrzec. Mógł też zresztą być po prostu niewidzialny.
Nina i Kajtek wpatrywali się uporczywie w krzew. Byli dziećmi i postrzegali świat jako wielką księgę niezgłębionych tajemnic. Świat widziany z okna ich pokoju wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy.
– Mówię ci: tam mieszka wiewiórka. Całkiem malutka. Teraz pewnie jej zimno i nic nie widzi przez ten śnieg.
Kajtek był nieco starszy od swojej siostry. I choć zawsze był gotów wysłuchać jej opinii nie zawsze się z nią zgadzał.
– Ninko, nie sądzę, żeby wiewiórka mogła mieszkać na takim niskim krzewie. Wydaje mi się, że to może być raczej mysz.
– Mysz – pisnęła Ninka – mała myszka! To byłoby wspaniale. Może pójdziemy ją nakarmić?
– Ale przecież nie wiemy czy to na pewno mysz. Ani co lubi jeść.
– Oj! Chodź Kajtku, podkradniemy się bliziutko i zostawimy kawałek chleba. Wszyscy lubią chleb…
*
Stół był zastawiony jak zwykle po brzegi. Tak, jakby zaproszono tłum wygłodniałych ludzi. Wszyscy kręcili się nerwowo. Nina stała przy oknie i patrzyła w dal. Była już wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, że żaden cud nie zdarzy się tego wieczoru ani żadnego innego. Kajetan wpadł jak zwykle na ostatnią chwilę, pewnie znowu do późna pracował. Pomachał do siostry z drugiego końca pokoju.
*
Dwójka dzieci stała przy krzewie bojąc się poruszyć.
– Nie przestraszmy jej – szepnęła Ninka – gdzie położymy chleb?
– Gałąź się nie porusza, może nikogo tam nie ma?
– Jest na pewno, tylko się boi. Kajtek – nie dotykaj tej gałązki, bo TO ucieknie !
– Połóżmy chleb tutaj, pod krzewem, ale tak żeby nie zauważyli go ludzie, którzy tędy przechodzą. Przyjdziemy za godzinkę i sprawdzimy czy zniknął.
*
Rozmowy przy stole bywają nużące. Milczenie nie jest akceptowane. Należy dyskutować chociażby się nie miało zdania. Nina ze smakiem zjadła kawałek szynki i próbuje podtrzymywać rozmowę z sąsiadem po lewej.
Kajetan usiadł gdzieś dalej i dyskutuje z wujkiem Wiktorem. Wieczór jest nawet miły ale zwyczajny.
*
Po obiedzie Kajtek i Ninka wybiegli na dwór naciągając na uszy wełniane czapki.
Było mroźno i przyjemnie i sypał śnieg. Od razu pobiegli do krzewu, pod którym zostawili kawałek chleba.
– Nie ma go, nie ma! – piszczała Ninka – zabrał.
– Dlaczego zabrał – zapytał Kajtek – jeśli to mysz albo nawet wiewiórka to raczej zabrała.
– A może Krasnoludek…? – Ninka spojrzała porozumiewawczo na brata. Wiedziała, że nie lubi kiedy jest dziecinna.
*
Nina wstała od stołu i podeszła do okna. Kajetan ciągle był zajęty rozmową i jedzeniem. Porozmawiałaby z nim chętnie, oboje mają teraz tak mało czasu dla siebie. Właściwie w ogóle. Każdy ma swoje życie i swoje problemy.
Nawet sobie o nich nie opowiadają, bo zresztą nie ma kiedy. I czy zrozumieli by się jak dawniej?
Nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Kajetan stał tuż przy niej.
– Cześć siostro – uśmiechnął się jej starszy brat po czym wskazał ręką za okno – popatrz, widzisz?
Przy niewielkim krzewie stała dwójka dzieci. Miały może po 7 a może po 8 lat. Chłopiec i dziewczynka. W wełnianych czapkach naciągniętych na uszy. Dzieci rozmawiały ze sobą z ożywieniem, co jakiś czas zaglądając pod krzew, biały od śniegu. Zupełnie jak oni, wiele lat temu.
A może… może to byli oni? Przecież to nie było takie całkiem niemożliwe, zwłaszcza w taki wieczór.
Jak to dobrze, że być może czas biegnie równolegle. I że ciągle jesteśmy gdzieś tam i w naszych wełnianych czapkach bawimy się śniegiem i wierzymy w krasnoludki. I w tamtym czasie równoległym możemy nadal cieszyć się tym, czym teraz cieszyć się już nie potrafimy.
Dla mojego wspaniałego Synka
Pewnego razu było sobie autko wyścigowe. Niewielkie i zgrabne w sam raz, żeby się ścigać. I w żółtym kolorze. Jak słońce. Autka lubią wyścigi, ale to autko lubiło je ponad wszystko. Często jeździło sobie drogami, ćwicząc przyspieszanie i nagłe hamowanie.
Któregoś dnia autko jechało sobie jak zwykle przed siebie, gdy nagle… zaszumiało, zawirowało, coś uniosło do góry i nagle autko znalazło się w ciemnym tunelu. Tak przynajmniej mu się zdawało.
Kiedy jednak w końcu jego wzrok przyzwyczaił się do panującej wokół ciemności, okazało się, że wokół jest mnóstwo małych wyścigowych autek. Wszystkie w czerwonym kolorze.
– Gdzie jestem? – zapytało żółte autko.
– Jak to gdzie? – zdziwiło się leżące najbliżej czerwone autko – jesteśmy w worku. W worku Świętego Mikołaja!
– Jak to??? – krzyknęło żółte autko – ale ja… ja nie jestem przecież zabawką, jestem autem wyścigowym – prawdziwym!
– Pewnie – zaśmiało się czerwone autko – jesteś żółty! Wyścigowe auta są zawsze czerwone. Więc może i nie jesteś zabawką, ale na pewno nie jesteś autem wyścigowym.
Żółte autko podskakiwało lekko w worku Mikołaja tak, jak i wszystkie inne auta. Ale czerwone auta nie zwracały już na nie uwagi. Żółte auto czuło się więc trochę osamotnione, a z drugiej strony miało wielki mętlik w głowie :
“Jak to.. nie jestem autem wyścigowym?! Jak to – w worku Mikołaja!?! Dlaczego się tu znalazłem?! Co się tutaj dzieje?”
Autko nie bardzo wiedziało, co martwi je bardziej. Czy to, że niby nie jest autem wyścigowym, czy też to, że zostało wzięte za zabawkę i wrzucone do worka…
Tymczasem Święty Mikołaj kierował się prosto do przedszkola, w którym mali chłopcy czekali na nowe autka wyścigowe. Mikołaj miał też oczywiście w worku zabawki dla dziewczynek – lalki w kolorowych sukienkach. Ale lalki zajęły miejsce z dala od aut wyścigowych, bo wyścigowe auta w ogóle nie były dla lalek interesujące.
Kiedy Mikołaj przekroczył próg przedszkola jedno z czerwonych aut szepnęło w stronę żółtego autka:
– Żaden chłopiec nie marzy o żółtym autku wyścigowym. Nie rozumiem skąd się tutaj wziąłeś.
Żółte autko posmutniało. Ale ostatnio tyle się zdarzyło, że to już był tylko dodatek do jego kiepskiego nastroju.
“Skoro już jestem zabawką – myślało żółte autko – byłoby dobrze, żeby ktoś mnie zechciał. Bo jeśli nie… to jaki sens nią być?”
Dzieci w przedszkolu były podekscytowane. Chłopcy przepychali się trochę i dyskutowali o tym, który z nich dostanie najlepsze czerwone wyścigowe autko. Ale był wśród nich jeden mały chłopiec, który w ogóle nie chciał czerwonego autka. Marzył o małym, szybkim autku w kolorze żółtym, jak słońce! I cały czas w głowie powtarzał sobie: żeby tylko Mikołaj miał dla mnie małe żółte autko, a nie czerwone, jak dla innych.
Mikołaj rozsiadł się wygodnie w przygotowanym dla niego fotelu. A był to prawdziwy Mikołaj, nie żaden przebieraniec. Dzieci grzecznie czekały aż przyjdzie kolej na każde z nich. Mikołaj pytał każdego, jak ma na imię, ile ma lat i co lubi robić. Co prawda wiedział niemal wszystko o wszystkich dzieciach – bo przecież cały rok obserwował czy są grzeczne i czy zasłużyły na prezenty. Ale był Świętym Mikołajem, a nie jakimś służbistą i wiedział najlepiej na świecie, że małe dzieci czasami rozrabiają i wcale to nie oznacza, że są złe.
Każdy chłopiec dostawał piękną czerwoną wyścigówkę. I szczęśliwy odchodził z nią, dając szansę innym na prezent od Świętego Mikołaja.
W którymś momencie Święty Mikołaj sięgnął po raz kolejny do worka i wyciągnął z niego żółty samochodzik.
– No masz – mruknął – a ty co tutaj robisz? Musiałem się pomylić.
I wrzucił autko z powrotem do worka.
– Hej – krzyknęło autko – skoro nie nadaję się na prezent, odwieź mnie tam, skąd mnie wziąłeś. Chcę żyć tam nadal spokojnie i ścigać się kiedy i z kim chcę.
– Spokojnie – odpowiedział Mikołaj – odstawię cię na miejsce, nie stanie ci się krzywda. Jestem przecież Świętym Mikołajem.
Ale wtedy żółte autko nagle bardzo mocno zapragnęło być wymarzonym prezentem dla jakiegoś chłopca. Czyżby rzeczywiście nikt na świecie nie chciał żółtej wyścigówki?
Po wręczeniu kilku kolejnych zabawek kolejnym dzieciom Mikołaj znowu chwycił żółty samochodzik. Zmarszczył siwe duże brwi i podrapał się po nosie. Zawsze tak robił, kiedy nad czymś się zastanawiał.
– Eeech…. – westchnął w końcu – no dobrze, widocznie tak miało być.
I wręczył autko chłopcu, który stał właśnie przed nim.
W życiu zdarzają się nierzadko szczęśliwe zbiegi okoliczności. I tym razem gdzieś na niebie zadzwonił szczęśliwy dzwoneczek. Bo żółte autko trafiło prosto w dłonie małego chłopca, który marzył o małym, żółtym autku wyścigowym. Chłopiec otworzył oczy szeroko ze zdumienia, a uśmiech rozjaśnił jego drobną twarzyczkę.
– Dziękuję ci Święty Mikołaju, spełniłeś moje Marzenie! – wykrzyknął chłopiec i przytulił mocno mały żółty samochodzik.
A Mikołaj mrugnął porozumiewawczo do żółtego autka i szepnął:
– No! To chyba teraz jesteś już na swoim miejscu.
Chłopiec ściskał małe żółte autko najmocniej jak mógł. A już wkrótce w przedszkolu rozpoczęły się wielkie wyścigi. Żółte autko ścigało się z czerwonymi autami i wiele razy wygrywało. A mały chłopiec czuł się najszczęśliwszy na świecie.
Czasami trudno jest różnić się od innych i nie każdy ma odwagę. Ale warto mieć odwagę. Bo ci, którzy ją mają i bardzo chcą czegoś innego niż pozostali, są najczęściej bardzo szczęśliwi. Wystarczy, że szczęśliwy dzwoneczek zadzwoni dla nich na niebie jeden jedyny raz.
Bajka dla Filipka P.
Pewnego razu był sobie chłopiec. Bardzo malutki i bardzo wesoły. Lubił się śmiać od rana do wieczora i dlatego miło było spędzać z nim czas.
Bo miło jest spędzać czas z kimś kto jest wesoły. Nawet jeśli nam nie jest akurat wesoło, to często śmiech innych sprawia, że czujemy się lepiej. Ale nie zawsze. Bo bywa i tak, że niektórych denerwuje śmiech innych ludzi. Drażni i zamiast poprawiać nastrój jeszcze go psuje.
Co na to ma poradzić ktoś, kto lubi się śmiać? Co można poradzić, jeśli do szczęścia brakuje nam niewiele a tym obok wiecznie coś nie pasuje?
Kto powinien zmienić siebie i swoje nastawienie – no kto?!
Filipek – bo tak miał na imię ten wesoły chłopiec – nie zatruwał sobie tym swojej małej główki. Cieszyły go zielone liście i promyki słońca, kolorowe kamyki i włochate gąsienice. Każdy objaw życia sprawiał mu radość. A jego radość udzielała się wszystkim wokół.
Pewnego razu mały chłopiec bawił się w parku i był zupełnie spokojny bo niedaleko, na ławce, siedziała jego mama. Mama to ktoś najkochańszy na świecie. Ktoś, kto wie wszystko i wszystko rozumie. I daje poczucie bezpieczeństwa, taką ma moc.
Filipek bawił się patykami. Budował z nich różne przedziwne konstrukcje. A kiedy któraś szczególnie mu się udawała, śmiał się głośno.
W pewnym momencie pewien starszy pan usiadł nieopodal na ławce. Minę miał niezbyt szczęśliwą. Może bolał go ząb albo brzuch? To było całkiem prawdopodobne.
Po krótkiej chwili zwrócił uwagę na dziecko bawiące się patykami. Przyglądał mu się i kręcił głową z niezadowolenia.
– Dlaczego on ciągle się śmieje? – powiedział w końcu na cały głos – co go tak bawi?!
Mały chłopiec podniósł głowę i spojrzał z zaciekawieniem na starszego pana. Nie do końca zrozumiał pytanie, był jeszcze naprawdę mały, ale wydało mu się stosowne uśmiechnąć się przyjaźnie.
Starszy pan skrzywił się strasznie, wstał z ławki i poszedł w swoją stronę.
Następnego dnia, w tym samym miejscu, znowu spotkali się pan i chłopiec. Chłopiec rozpoznał starszego pana i na przywitanie pomachał do niego rączką. Starszy pan machnął ręką jakby odganiał natrętną muchę. I szybko odwrócił głowę w inną stronę.
Filipek bawił się i śmiał radośnie. Starszy pan siedział na ławce i minę miał ponurą. Mama chłopca obserwowała ich obu z uwagą. Nie chciała by synek naprzykrzał się komuś. Doskonale rozumiała, że nie każdego cieszy to samo.
Nagle starszy pan wstał i podszedł do chłopca ze srogą miną :
– Jak będziesz się tak ciągle śmiał to przyjdzie zła wiedźma i zabierze ci wszystkie zabawki!
Zabrzmiało naprawdę groźnie. Filipek zadarł główkę wysoko i w milczeniu przypatrywał się starszemu panu. A starszy pan odwrócił się i poszedł. Całe szczęście, że mama tego chłopca nic nie słyszała. Bo chyba zdzieliłaby gazetą przez głowę tego pana, nie zważając na dobre obyczaje. Filipek wrócił do zabawy. Układał kolorowe kamyki w wysoką wieżę i kiedy spadały z szelestem śmiał się głośno.
Czasami udaje nam się zignorować to, co mówią inni a my mamy odmienne zdanie. A kiedy jest się małym chłopcem to w ogóle niezbyt długo rozpatruje się czyjeś uwagi. Jednak w głowie pozostają nam różne słowa, dźwięki, obrazy i na to możemy nie mieć wpływu. Dlatego tak ważne jest to co mówimy do dzieci i nie tylko. Niektóre słowa mogą zostawić ślad.
W nocy Filipek miał sen. Jasny i kolorowy, taki jaki powinno mieć każde dziecko każdej nocy. Jednak nie wiadomo skąd nagle w samym środku snu pojawiła się wiedźma. Filipek od razu poznał, że musi być wiedźmą – miała ciemne i niezbyt schludne ubrania a jej twarz przypominała wszystkie niemiłe rzeczy, jakie dotąd spotkały Filipka. Wiedźma we śnie miała ze sobą wielki worek i wrzuciła do niego wszystkie zabawki chłopca. A potem pogroziła mu palcem i powiedziała : “Nie wolno się śmiać. Nie wszystkim jest tak wesoło, jak tobie “. I zniknęła.
Oczywiście rano Filipek w ogóle nie pamiętał swojego snu. Był spokojnym i radosnym dzieckiem i szybko zapominał o smutkach. Z radością powędrował z mamą do parku i od razu pobiegł się bawić.
Jednak kiedy na ścieżce pojawił się starszy pan, serce zabiło Filipkowi jakby mocniej. Nagle spoważniał i zupełnie odechciało mu się śmiać. I w tej chwili przypomniał sobie swój sen. Przypomniał sobie straszną wiedźmę i jej złą twarz. Odechciało mu się nie tylko śmiać ale też bawić. Siedział teraz smutny trzymając w dłoni kolorowy kamyk.
Tymczasem starszy pan tego dnia miał doskonały humor. Pogwizdywał wesoło i zacierał ręce z zadowolenia. Nie wiadomo dlaczego, może spodobał mu się jakiś artykuł w gazecie, którą zawsze miał przy sobie albo ząb go dzisiaj nie bolał…
Zauważył chłopca i zagadnął wesoło :
– Co słychać? Dlaczego dzisiaj się nie śmiejesz? Mamy taki piękny dzień.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego tylko wstał i pobiegł do mamy, która siedziała na ławce nieopodal. Starszy pan strapił się bardzo. Nic nie rozumiał. Co za dziwny dzieciak?
A mama chłopca, która wiedziała wszystko i wszystko rozumiała – bo takie są prawdziwe mamy – pogłaskała synka po głowie i powiedziała :
– Nie martw się, straszne wiedźmy nie zabierają zabawek dzieciom, które lubią się śmiać. Straszne wiedźmy boją się śmiechu dzieci bo same nie potrafią się tak śmiać. I żadne czary im w tym nie pomogą.
To mówiąc mama bardzo wymownie spojrzała na starszego pana, który teraz miał bardzo głupią minę.
Od tamtego dnia Filipek był jeszcze weselszym chłopcem. Lubił się śmiać i lubił spacery po parku. A starszy pan przychodził czasami i siadał niedaleko. Patrzył na chłopca, słuchał jego śmiechu i czasami nawet się uśmiechał. Ale nic już nie mówił. Kto wie, może po prostu podsłuchiwał, bo chciał nauczyć się śmiać tak jak on? A może pilnował, żeby żadna straszna wiedźma nie zjawiła się przypadkiem i nie próbowała zabrać chłopcu zabawek. Bo z takimi wiedźmami to jednak nigdy nic nie wiadomo.